Wystąpienie prezesa na konferencji

Konferencja   PTPN      pt.:    „Człowiek i zdrowie. Wiktor Dega  życie i dzieło”   (8.11.2018 r.)

Moje wystąpienie  (15 min.)        pt.;  ” Pacjenci  Profesora Wiktora Degi.”        (15.45 – 16.00)

Szanowni Państwo.

Czuję się  niezwykle wyróżniony,  że mogę do Państwa skierować kilka słów w imieniu  wielkiej rzeszy  pacjentów  Profesora  Doktora  Wiktora  Degi.

Podczas mojej wypowiedzi na ekranie wyświetlane są archiwalne zdjęcia z życia Zakładu w Świebodzinie,  wycieczek, obozów,  a potem  Zlotów w ramach  Stowarzyszenia – „Grupy Opty”, o którym opowiem.

Urodziłem się w Olsztynie w 1951 roku i na skutek owinięcia pępowiną kończyn dolnych, zaraz po urodzeniu dokonano amputacji lewego podudzia, druga  osłabiona noga była ze stopą końsko-szpotawą.  Niestety nie byłem prowadzony właściwie we wczesnym dzieciństwie i  doszło do powstania znacznej skoliozy.

Dopiero od lipca 1957 roku, gdy miałem 6 lat,  moje życie zaczęło się zmieniać, punktem zwrotnym był przyjazd do Świebodzina i słowa doktora Lecha Wierusza wypowiedziane podczas badania wstępnego:     „Jeszcze i Ty będziesz biegał jak inni chłopcy, zobaczysz, uwierz mi.”

Tak znalazłem się w Zakładzie Leczniczo-Wychowawczym dla Dzieci Kalekich w Świebodzinie, którego dyrektorem był uczeń Profesora Degi doktor Lech Wierusz.

Po II wojnie światowej wg statystyk było ponad 100 tys. dzieci i młodzieży okaleczonych w wyniku działań wojennych,  liczne niewypały i szalejąca w latach pięćdziesiątych epidemia polio powiększały tę zastraszającą liczbę.

Tematem leczenia dzieci kalekich jeszcze przed wojną interesował się profesor Dega, dlatego właśnie jemu powierzono rozwiązanie tego palącego problemu.  Profesor Dega wraz ze swoimi asystentami  m.in. dr Wieruszem rozpoczął poszukiwania  na terenie Ziem  Zachodnich lokalizacji, by jak najszybciej  uruchomić  ośrodek leczniczo-wychowawczy dla dzieci i młodzieży.

Z rekomendacji profesora Degi powołano trzy ośrodki leczniczo – wychowawcze:  w Poświętnem we Wrocławiu,  w Kiekrzu pod Poznaniem i w Świebodzinie.

W tym czasie  pojawił się młody lekarz, Mirosław Leśkiewicz, bardzo dzielny człowiek, który sam doświadczył ogromnej tragedii, gdyż w 1944 roku amputowano mu obie nogi w następstwie  choroby Burgera.  W  1946 roku wyjechał do Szwecji, tam został oprotezowany i powrócił do Polski z programem leczenia dzieci i młodzieży kalekiej .

Jemu właśnie profesor Dega z dużym zaufaniem powierzył zorganizowanie Zakładu Leczniczo-Wychowawczego w Świebodzinie.

Opisałem to w  książce pt.: „A wszystko zaczęło się od doktora Mirosława Leśkiewicza – początek rehabilitacji w świebodzińskim Zakładzie.”

Przedstawiłem  życie Zakładu widziane oczami wychowanków, spośród których mam wielu przyjaciół. Wszyscy wspominają pobyt w Zakładzie jak we wspaniałej szkole życia. Dyrektor był jednym z nich, wierzyli w to co mówił.  On dawał im nieustający przykład życiowego hartu i woli przełamywania wszelkich trudności.  Jego kredo zamykało się w dwóch krótkich hasłach: „Chcieć to móc” i „Nie ma rzeczy niemożliwych”.

Życie wychowanków oparte było na wzorcach skautingu, dyscyplina, zbiórki,  przy czym ogromna dbałość o stan ciała i umysłu.  Zdrowa rywalizacja dawała największe postępy w rehabilitacji. Wychowankowie stanowili zespół, w którym słabsi  szybko nadrabiali zaległości.

Nikt wtedy nie myślał roszczeniowo, każdy chciał uruchomić możliwości kompensacyjne.

Zakład był ośrodkiem zamkniętym.  Powołano w nim Szkołę Podstawową. Na miejscu działało szereg pracowni: introligatorska, stolarska, kreślarska, koło fotograficzne i elektromechaniczne. W planie były dalsze. Miały działać w ramy szkoły zawodowej.  W  kraju nie było jeszcze dostatecznie rozbudowanej infrastruktury, by inwalidzi w odpowiednich warunkach mogli zdobyć zawód, a tym samym uzyskać  możliwość zarobkowania i samodzielnej egzystencji.

Przecież naczelną ideą rehabilitacji społecznej zgodnie z  założeniami profesora Degi jest przywracanie jednostek społeczeństwu.

Najmocniej w pamięci ówczesnych wychowanków utkwiły zajęcia sportowe, szczególnie w postaci wakacyjnych dwumiesięcznych obozów – pierwszy w  Wilkowie, a potem przez 8 lat w Przełazach.   To były szalone zaczarowane czasy.  Cały dzień rozplanowany, zaczynający się poranną  gimnastyką, a kończący wieczornym capstrzykiem.  Dla każdego chłopca,  mieszkanie pod namiotem to wielka frajda. Do tego warty, podchody, nocne gry terenowe, a przede wszystkim nauka pływania, wiosłowania i żeglowania. Odbywały się treningi szeregu  konkurencji lekkoatletycznych: rzuty oszczepem, dyskiem, pchnięcie kulą, biegi, do tego strzelanie z łuków, czy  gra w siatkówkę. Jeszcze nie było paraolimpiad, a u nas już się odbywały. Nagradzano zwycięzców, np.: kolega Bogumił  Mierkowski  w nagrodę za I miejsce w pływaniu otrzymał glejt na  20 minutowy rejs motorówką. Tu dodam, że kolega Mierkowski podwójnie amputowany  ukończył Politechnikę Warszawską i przez ponad 20 lat był adiunktem w Instytucie Lotnictwa w Warszawie. Aktywnie działał w Automobilklubie Warszawskim, był szefem Sekcji  Carawaningu.

Tu nasuwają  się pamiętne słowa profesora Degi:  „Ruch jako lek nie ma substancji ani opakowania. Substancją tego leku jest pomysł zrodzony z nauki i doświadczenia. Jego podanie wymaga prawdziwego mistrzostwa. Przekazanie go choremu wraz z osobowością i sercem czyni ten lek niezastąpionym”.

Po upaństwowieniu Zakładu  (w połowie 1951 roku)  wieloletnim  dyrektorem został dr Lech Wierusz, dotychczasowy asystent profesora Degi.

Doktor Wierusz utrzymał dotychczasowy klimat Zakładu, a dodatkowo po uruchomieniu  bloku operacyjnego  odciążył  Poznańską Klinikę.  Leczone były głównie przypadki  po polio, a potem od 1963 roku skrzywienia kręgosłupa.

Jak to doktor Wierusz ujął w jednym z wywiadów stworzył młodym pacjentom „home and hospital”

Do Zakładu przyjęty zostałem w  57 roku, dlatego druga popełniona przeze mnie książka  pt.: „Tu był mój dom. Era doktora Lecha  Wierusza w Świebodzińskim Ośrodku.” – oparta jest  na moich własnych przeżyciach uzupełnionych  doświadczeniami  innych kolegów.

Obie książki  proszę przyjąć ode mnie  do Państwa Biblioteki Uczelnianej.  Stanowią swoisty zapis historii widziany oczami pacjentów: dzieci, młodzieży i dorosłych.

Po kilku operacjach zostałem oprotezowany i w wieku 8 lat po raz pierwszy stanąłem na nogi i zacząłem  chodzić.  Zespołowi rehabilitantów przewodził magister Zenon Piszczyński, człowiek pełen pomysłów, niezwykle oddany wychowankom.  My młodzi chłopcy próbowaliśmy najróżniejszych dyscyplin sportu. Wymienię kilka z nich:  boksowałem w prawdziwych rękawicach ucząc się uników i podwójnej gardy, próbowałem szermierki, jazdy na wrotkach, łyżwach, nartach, jazdy na rowerach, no, a kuligi na sankach ciągnionych przez prawdziwe konie, to już przebój zimy.

W wielu przypadkach leczenie wymagało długich okresów pobytu, ale nawet  przerwy spowodowane operacjami nie powodowały opóźnień w nauce, gdyż praca w małych zespołach klasowych pozwalała na ich nadrabianie. Nigdy powracając do domu nie miałem zaległości.

Mimo pozornego  zamknięcia mieliśmy szeroki kontakt ze światem. Sanatoryjnym autokarem odbywaliśmy liczne wycieczki. Wszyscy pracownicy patronowali  naszym  poczynaniom rozwojowym. Pamiętam z jak wielkim entuzjazmem doktor Wierusz zaakceptował powołanie szczepu harcerskiego „Nieprzetartego Szlaku”. Byłem  wtedy w Ośrodku jak nadawaliśmy Szczepowi  ZHP imię Kornela Makuszyńskiego – stąd nazwa Makusyny. Konsekwencją tego były obozy harcerskie w Niesulicach, które obecnie  samodzielnie kontynuujemy  i  z uwagi, że przyjeżdżamy już z naszymi  dziećmi, a nawet wnukami  –  nazywamy  obozami   Makuwygów.

Wszystkie te działania nas budowały. Mogliśmy żyć tak jak nasi rówieśnicy. Wyrastaliśmy w poczuciu własnej wartości, a powiem więcej, że usilna praca nad sobą, której uczyli nas opiekunowie procentowała i mogliśmy stanąć obok zdrowych kolegów niejednokrotnie ich prześcigając. Gdy pojawiał się problem, to rodziło się pytanie, nie – czy, lecz jak mogę go rozwiązać.

Wielu spośród nas zdobyło intratne zawody,  ukończyło studia zajmując różne stanowiska, – niektórzy zostali  również  pracownikami Ośrodka.  Założyliśmy rodziny, tylko my wiemy ile nas to kosztowało i kosztuje, bo żeby żyć „normalnie” musimy pokonywać stale nasze niemożności.

Czy założycielce i prezesce P.A.H Janinie Ochojskiej, która jest również „Świebodzinianką”, ktoś może powiedzieć, że coś jest niemożliwe?

W 1974 roku z okazji 25 – lecia  szkoły odbył się Zjazd Wychowanków, po którym powołaliśmy  Stowarzyszenie – „Grupa Opty”,  a po odejściu doktora, by uczcić jego pamięć  przyjęliśmy  imię  Lecha Wierusza.  Prowadzimy kronikę i stronę internetową  opty.info

Spotykamy się już 44 lata – corocznie organizując zloty w różnych zakątkach kraju – a nawet poza granicami. Organizatorami są kolejno wybierani komandorzy. W zlotach bierze udział od 30 do 150 uczestników.  Podczas zlotowych spotkań wiele dyskutujemy i  po latach, jeszcze bardziej doceniamy jak wiele dał nam pobyt w Ośrodku.

Wymianą doświadczeń wzajemnie się  budujemy, wspieramy i jednocześnie potwierdzamy  naszą postawą,  że nie zostaliśmy wykluczeni :  zdrowotnie, społecznie, zawodowo, ani  ekonomicznie. Jesteśmy potwierdzeniem słuszności i żywotności idei profesora Wiktora Degi i jego następców .

Mój świebodziński  Zakład – obecnie Lubuskie Centrum Ortopedii  im. dr Lecha Wierusza obchodzić będzie w przyszłym roku swoje 70 – lecie.

Pozwólcie państwo, że na zakończenie dodam jeszcze kilka słów o sobie, a właściwie o nas, bo jestem tu razem z żoną – również wychowanką świebodzińskiego ośrodka.

Ukończyłem Politechnikę Warszawską i przez 37 lat pracowałem w zawodzie na pełnym etacie, 17 lat w spółdzielczości inwalidzkiej, a  potem 20 lat w Dziale Technicznym Hotelu Marriott na stanowisku Supervisor’a. Moja żona, która w wieku 5 lat zachorowała na polio, jest biologiem, 19 lat pracowała naukowo w Instytucie Psychiatrii i Neurologii. Mieszkamy samodzielnie w Warszawie. Wychowaliśmy syna, który jest prawnikiem.  A obecnie prowadzimy aktywny i hulaszczy tryb życia emeryta.