Stefania Łuczak

Pani mgr Stefania Łuczak – nasza „Cząsteczka”   
– Honorowy Członek „Grupy Opty” – Stowarzyszenia im. Lecha Wierusza.

Niezwykle ciepła, otwarta, przyjacielska, kobieca, rodzinna, – tak jawi się zarys sylwetki naszej Pani Profesor opracowany wg. rozmowy – wywiadu, jaki przeprowadziłem z Panią Stenią 14 marca 2015 roku. A ze swoich szkolnych lat i potem z wycieczek SKKT-owskich oraz licznych spotkań podczas zlotów Opty zapamiętałem jeszcze niezwykłą pogodę ducha, nigdy nie podnosiła na nas głosu, każdą sytuację stresową potrafiła rozładować uśmiechem.

Rozmowę zaczęliśmy od najodleglejszych wspomnień domu rodzinnego. Pani Stenia – z domu Chlebowska, urodziła się w 1934 roku w Pyzdrach pod Wrześnią. Miała liczne rodzeństwo, trzech braci i trzy siostry, nie licząc jednego maleństwa, które wcześnie zmarło. Siostra mamy, mieszkająca naprzeciwko miała dwanaścioro dzieci – sześć dziewczynek i sześciu chłopaków, a kuzynka mamy miała dziesięcioro – takie wtedy były rodziny. Kobiety zajmowały się domem i rodzinami. Żyło się nadzwyczaj skromnie, ale radośnie. Z dzieciństwa pani Stenia pamięta jak chodziła wraz z rodzeństwem z płachtami do lasu, po szyszki, bo opał był drogi. Pobliskie lasy były więc czyste. Wspomina jak cała rodzina uczestniczyła w żniwach i zbieraniu innych płodów ziemi; mała Stenia najpierw nosiła na pole kawę (zbożową) pracującym babciom, mamom i ciociom, potem pomagała w stawianiu snopów, a już jako starsza zwoziła je do stodoły. Dzieci chowały się zdrowo, były zahartowane, pamięta jak uwielbiała chlapanie się wodą spływającą rynsztokami po deszczu. Wieczorami dzieci, którym czasami dawano w papierowych „tutkach” coś do przegryzienia np. bób itp. uwielbiały słuchać opowieści jakie snuły babcie zgromadzone w jednej izbie przy różnych pracach ręcznych (robótkach, łuskaniu fasoli etc.) – opowiadały przedziwne historie: o karetach jeżdżących po ulicach, a pędzących tak, że koniom ogień z pysków leciał taki, że aż dachy się zapalały, o przeróżnych duchach, których głosy dobiegają z komina… Jak się osiągnie pewien wiek, to dawne lata wydają się bliższymi, nie pamięta się bólu, wspomina się radosne chwile, bo było biednie, ale wesoło.

Tuż po wojnie, gdy rodzice wyjechali na Ziemie Zachodnie, mała Stenia została u cioci – w tej wielodzietnej rodzinie, w Pyzdrach, do ukończenia klasy siódmej. Jak o sobie mówi była „miglancem” – przykładowo; któregoś razu pokazywała dzieciom jak się wiesza na długim szaliku, wszyscy bili brawo, ale po chwili ledwie ją odratowano, a szyja jeszcze długo bolała. Rodzina osiedliła się najpierw w Kamieniu Małym leżącym na trasie Kostrzyń – Gorzów, tam ojciec, który był kowalem, trafił na taką zabudowę, gdzie była kuźnia. Wszyscy trzej bracia byli kowalami. Po szkole podstawowej naukę kontynuowała w L. O. w Gorzowie Wielkopolskim, nawet nie było daleko, ale na tyle, że mimo osiągnięć w sporcie – początkowo trenowała rzut młotem, nie zdecydowała się na ciągłe dojazdy na treningi, a potem wyjazdy na zawody. Natomiast gdy dowiedziała się, że w świebodzińskim liceum powstała klasa pedagogiczna, dająca możliwość szybkiego uzupełnienia niedoborów kadry nauczycielskiej na terenach Ziem Zachodnich, przeniosła się do Świebodzina i zamieszkała z koleżankami z Żar w internacie przy ul. Grottgera. To był tylko ostatni rok, najważniejsze, że w 1952 roku zdała podwójny egzamin maturalny: ogólny i pedagogiczny. Dyrektorem ogólniaka był wówczas profesor Witold Żarnowski. Z miejsca otrzymała nakaz pracy; spośród propozycji wybrała Węgrzynice. Teraz to Węgrzyniec – miejscowość położona niedaleko Świebodzina, jak się jedzie na Ołobok. Otrzymała kwaterę w domu sołtysa, naprzeciwko kościoła. Okna pokoiku wychodziły na przykościelny cmentarz. Oczywiście oświetlenie zapewniała lampa naftowa – bo ponoć szabrownicy ukradli transformator, do spania jeden z gospodarzy dał leżankę, o której opowiadali, że na tej leżance rodziła kobieta dwojaczki, które od razu zmarły. Nauczyciel budził szacunek, zazwyczaj szybko był akceptowany w środowisku.
Cyt.: Pracowałam tam dwa lata i ludzie mnie lubili. Pamiętam jak kiedyś spacerkiem wracałam do domu, a tu pani Nakonieczna – matka małego Tadzia z klasy pierwszej, którego uczyłam woła: „Pani Chlebowska zajdzie pani do mnie” – więc zaglądam, a tam kurczak na pieniek, łeb odrąbany, – „Masz pani, będzie pyszny rosół”, – i dostałam kurczaka owiniętego gazetą. Przy okazji dowiedziałam co to znaczy mieć kołtun i jak trzeba go przypalać świeczką, bo takowy miała akurat młodsza córka pani Nakoniecznej – Jasia, jeszcze nie chodząca do szkoły. Życie wiejskie było niezwykle bogate. Jak było gdzieś świniobicie, też pamiętali o mnie. Była w ludziach taka serdeczność. Nauczyciela zapraszali na chrzciny, czy inne rodzinne uroczystości. Moja pierwsza pensja to 560 złotych, a za mieszkanie nie płaciłam. Byłam młoda, lubiłam się bawić, tańczyliśmy na weselach, czy modnych potańcówkach organizowanych w różnych domach. Pamiętam przystojnego Edka, – Wżuk się nazywał, potem też został nauczycielem. W pierwszym, czy drugim roku poznałam nauczyciela na imię miał Albert, ładnie pisał, grał na akordeonie, pięknie śpiewał, był niewysokiego wzrostu – śmiałam się, że metr pięć w kapeluszu, nawet mnie pociągał. Uczył w Poznaniu. Jak go wzięli do wojska, to z jego siostrą saniami dojeżdżałam do drugiej wsi do pociągu, byłyśmy na jego przysiędze wojskowej. Więc to była raczej taka miłość listowna. Oni przyjechali ze Wschodu, jego ojciec tam był w wojsku, choć pochodził z Poznania. Pamiętam jak nas wiózł saniami, a była siarczysta zima, mnie robiło się już tak ciepło, – bo tak się zamarza, on wtedy krzyczał na córkę, by mi nie pozwoliła zasnąć, ona wtedy mnie trzask po twarzy i dojechaliśmy do naszej wsi. Listowna miłość nie zawsze jest stała; zaczął pisać o jakichś kwarantannach, o chorobach w jednostce. Zrozumiałam, że chłopak coś kręci i też listownie się rozstaliśmy. Potem jak przyjechał na urlop, to faktycznie nastąpiło nasze rozstanie – nawet przy księżycu. A jego rodzice mieli już dla nas w kufrze schowane obrączki, gdzieś wcześniej kupione. Bardzo o mnie dbali, chodziłam tam jak do teściów, zapraszali na obiady… Nawet w gminie już ślub załatwiałam.”

W samej szkole też toczyło się ciekawe życie. Szkoła była pełno-klasowa, a klasy łączone, – dodatkowo uczniowie w różnym wieku, poprzerastani, była jeszcze wieczorówka. Pani Stenia uczyła wszystkiego, zależało od potrzeb, nawet religii. W domku sołtysa, gdzie miała pokoik, pokój z kuchnią zajmowała para nauczycielska, on chyba przyjechał z Ośna, czasami zakradał się do kościoła i grał na organach skoczne melodie. Jak go zwolniono z pracy, to i narzeczona wyjechała, chyba nigdy się nie pobrali, wtedy pani Stenia została pełniącą obowiązki kierownika szkoły. Siostra pani Steni wyszła za mąż, zamieszkali w Łagowie, brat jej męża był natomiast fryzjerem w Świebodzinie, tuż przy Ośrodku i jak pani Stenia przyjeżdżała do miasta, to zachodziła tam, nawet zjadała śniadanie, a fryzjerki pięknie ją czesały. Był zapatrzony w panią Stenię, – szczególnie podobały się jemu zgrabne nogi, ale jak sama wspomina – „Nie chciałam, by dwie Kozy były w rodzinie (bo nazywał się Koza)”. Ja sam pamiętam jak do Sanatorium przychodzili fryzjerzy z tego Zakładu Fryzjerskiego i nas seryjnie strzygli, my nie płaciliśmy, usługę opłacano z pieniędzy Komitetu Rodzicielskiego, na który zbierano pieniądze od rodziców przy przyjmowaniu do Ośrodka i podczas odwiedzin. Ale kiedy dowiedziała się, że przysanatoryjna szkoła będzie potrzebowała nauczyciela, bo pan Marian Kochanek, który uczył chemii i fizyki – dostał powołanie do wojska, co tym bardziej odpowiadało pani Steni, wracała na wieś z postanowieniem dokonania kolejnej życiowej zmiany. Już jadąc ciężarówką, do której wchodziło się po wystawionej drabinie, układała plan działania. Komunikacji w obecnym rozumieniu jeszcze nie było. Czasami do Świebodzina jechała inaczej; pociągiem do Toporowa i dalej 9 km pieszo, lub pożyczonym od jakiegoś gospodarza rowerem.

Na zakończenie wątku „węgrzynieckiego” zacytuję jaszcze dwie opowieści pani Steni.
Cyt.: „To było już jak objęłam obowiązki kierownika po odejściu Baryłkowskiego, – nauczyciela co mieszkał obok mnie. Była zima. Silny mróz. Idę do szkoły, która mieściła się w budynku gospodarczym wynajętym od jednego z gospodarzy. Schodki, po obu stronach metalowe poręcze. Patrzę, a tu wisi dziewczyna przy metalowej poręczy i kapie krew. A to ona dotknęła językiem tej poręczy i język przymarzł. Cała struchlałam, myślę co zrobić, naprzeciwko był mały domek, w którym mieszkała pani Pietrasik, wbiegam i krzyczę : -Ratuj pani! Zobaczyłam, że na kuchni stoi nagotowany garnek gorącej kawy zbożowej. Złapałam za ten garnek, wybiegłam i stopniowo polewam. Jako córka kowala widziałam jak to z tymi metalami jest, jak hartuje się podkowy w wodzie. No i jakoś udało się ten język ogrzać, puściło przymarzniecie. Ona nazywała się Janina Perlik, była znana w całej wsi jako wielka gaduła, więc potem wszyscy się z niej śmiali, że przestała mówić, nawet trzeba było przez pewien czas karmić ją z butelki. Pamiętam też jak kiedyś wiosną szłam do szkoły, było już cieplej, miałam na sobie kurtkę w kratkę i czuję, że coś mnie drapie po plecach. Doszłam do szkoły, zdjęłam kurtkę, powiesiłam na wieszaku, a tam patrzę – wyskoczyła mysz. Nawet nie wiedziałam, że w chacie mieszkam z myszami.”

Przyszłego męża Leona Łuczaka pani Stenia poznała w zakładzie fryzjerskim, gdzie pracował szwagier Władek, w tym czasie był inspektorem rolnym w Komitecie Powiatowym, potem spotykali się jak był na wyjeździe szkoleniowym w Ołoboku, dokąd często jeździła konsultując różne sprawy ze starszym, doświadczonym już nauczycielem, będącym kierownikiem tamtejszej szkoły – jak go określiła – bardzo „fajnym”, panem Korczycem. Jak wspomina, to były piękne lata i wszystko się układało pomyślnie.

Gdy udało się załatwić przeniesienie, w Świebodzinie zamieszkała już z przyszłym mężem w jego mieszkaniu kwaterunkowym, nawet z racji pracy w nauczycielstwie otrzymała dodatkowy pokój. Wkrótce był ślub, a do podjęcia pracy w Sanatorium (był rok 1955 ) jeszcze dwa miesiące zanim pana Kochanka wzięli do wojska dojeżdżała do szkoły, do Szczańca.
Kierowniczką szkoły była wtedy pani Albina Konoplicka, którą do pracy przyjmował doktor Leśkiewicz. Nauczyciele stanowili zgrany kolektyw. Organizowali wspólnie wieczorki, obchodzili imieniny, tańczyli, – spotkania grona nauczycielskiego odbywały się w Sali kolumnowej, bo pokój nauczycielski, do którego potem przeniesiono bibliotekę szkolną, był i tak za ciasny. Przychodził nawet ksiądz Ostrokołowicz, który był katechetą i przynosił wino mszalne. Nie tylko młodzież, ale i nauczyciele przygotowywali przedstawienia teatralne, np. w wystawianej Balladynie pani Stenia grała rolę tytułową, Kirkorem był pan Anyszko, grali też pan Sobociński, pani Konoplicka… Jedynie popsuła się atmosfera podczas – chyba dwuletniego okresu pracy, niezwykle konfliktowej pani Wołczackiej.

Wkrótce po podjęciu pracy miał urodzić się syn Zbyszek, dużą opieką otoczyły panią Stenię pani Edzia Królikowa i pani Marysia Murkowska, wspierały listami jak była w szpitalu, potem troskliwie zaopiekowały. Jak wspomina, dziś nie zachowywałaby się jak „Stachanowiec” – gdy urodziła syna, „podarowała” dwa tygodnie z urlopu, a potem maleństwo mąż przywoził do szkoły, pan Maciej windą do góry i nawet nie wykorzystywała przysługującej godziny na karmienie, bowiem zajęcia szkolne przeniesiono na godziny popołudniowe. Pani Albinie Konoplickiej chyba się taka postawa nawet podobała. Na szczęście pracownia fizyko – chemiczna była z prawdziwego zdarzenia, – pamiętam kamienne zlewozmywaki, dygestorium, katedrę z blatem do przeprowadzania doświadczeń, a odpisy z budżetu rocznego Zakładu pozwalały na stałe uzupełnianie pomocy poprzez sprawnie funkcjonujący CEZAS w Zielonej Górze. Niemniej często wracała do domu z powypalanymi dziurami w odzieży. Ale w ogóle, nauczanie w naszej szkole zawsze było specyficzne, – lawirowanie w pracowni miedzy wózkami, na których leżeli pacjenci, czy dochodzenie na oddział, by zadbać o ucznia po operacji…

Pani Stenia prowadziła harcerstwo, jeszcze to tzw. czerwone, promowane przez Jacka Kuronia, na wzór pionierów radzieckich, a dopiero odnowione Z.H.P przejął pan Stanisław Janik. Byłem wtedy w Sanatorium (1961 rok) przy tworzeniu Szczepu Nieprzetartego Szlaku ZHP im. Kornela Makuszyńskiego. Jeździła również z nami na wycieczki, – pamiętną wycieczkę do Zakopanego, podczas której spędziłem pierwszą noc w autokarze, opisałem w mojej książce pt.: „Tu był mój dom…” W szkole w ramach prac ręcznych z chłopcami robiła sanki, a dziewcząt w ramach zajęć praktycznych uczyła gotowania i pieczenia (czy tylko, – nie pamiętam kręcących się przy szkolnej kuchence chłopców). Nigdy nie udało mi się zdegustować przygotowywanych przysmaków, ale wielokrotnie czuliśmy w szkole przyjemną woń pieczonych ciast, czy mięs.

Jak wspomina, doktorowi Wieruszowi bardzo smakował schabowy z cytryną.
A o wrażliwości doktora Wierusza opowiedziała pani Stenia kolejną historyjkę z życia:
Cyt.- „Mąż przez pewien czas pracował w Zakładzie jako kierowca i woził doktora Wierusza. Kiedyś, wracając z Poznania, poczęstował doktora modną wówczas kiełbasą końską, którą tam akurat zakupił na bazarze. Smakowała, ale jak się zapytał co to za kiełbasa i usłyszał w odpowiedzi krótkie – „I ha, ha – z konia”, to z miejsca trzeba było zatrzymywać auto, bo doktor zaczął zwracać.”

W młodości zupełnie inaczej radzimy sobie z obowiązkami, przecież prócz domu, trójki dzieci, – bo po Zbyszku dwa lata później była i też w maju – córka, a potem kolejna w marcu, ukończyła Studium Nauczycielskie z zakresu nauczania fizyki i chemii w Zielonej Górze. Od początku lubiła te przedmioty, bo tam coś się dzieje, istnieje magia. A życie biegło wartko, ciężki był jednak dla niej ten okres, gdy jak szła ulicą, jedno dziecko było w wózku, drugie na wózku i trzecie koło wózka, gdy natomiast jedno było ubrane, to zanim wszystkie, to to pierwsze, musiało już być przebierane. Po spacerze na pierwsze piętro w domu, w którym mieszka już od ponad 60 lat, trzeba było wnieść dzieci i wciągnąć ciężki wiklinowy wózek. Mąż pomagał, szczególnie gdy wyjeżdżała na sesje do Zielonej Góry. Jak jemu się udawało przekonać dzieci do jedzenia, to już tajemnica, bo pamięta jak kiedyś wróciła głodna i mąż mówi; – Tam na kuchni stoi zupa – krupnik, którą dzieci dziś jadły, to faktycznie w tej zupie mogła stać łyżka, jak to się mówi – „na sztorc”. Ale pani Stenia gospodynią była dobrą, zaradną, zawsze w spiżarni stały słoiki, czy weki z zawekowaną dziczyzną, bo mąż polował, czy przetwory z owoców, bo owoce z własnej działki stanowiły poważne uzupełnienie diety.

Po 1965 roku, za kierownictwa szkoły pana Ryszarda Anyszko, w ramach wymogów podnoszenia kwalifikacji, wraz z paniami: Władzią Kujawską i Kozyrową oraz Kalikstą zostały wysłane na studia magisterskie pedagogiki specjalnej do Warszawy na P.I.P.S. Najszybciej osiągnęła to siostra Kaliksta, jak pani Stenia dorzuciła – „Ona miała więcej czasu, nie miała tylu obciążeń rodzinnych”. Ale magisterium ukończyła. Mimo pensum wynoszącym 36 godzin lekcyjnych tygodniowo, dopiero potem było 18, uczyła jeszcze w innych szkołach: – nr.1, nr. 2, nr.3, nr 4 i w piątce, była duża rodzina, więc i potrzeby. Czasami były to okresowe zastępstwa np. w przypadku zwolnień, czy urlopów macierzyńskich. Przy takim zaangażowaniu czasowym w pracę, dzieci musiały być bardziej samodzielne i to się państwu Łuczakom udało poprzez obudzenie w nich ambicji. Nie musieli gonić dzieci do nauki.

Ze szkoły w LORO pani Stenia przeszła jeszcze na kilka lat do „piątki” – obecnie – Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego im. Lecha Wierusza, na stanowisko dyrektora Szkoły Specjalnej i Zawodowej. Praca nie okazała się mniej absorbująca, nawet inspektor Kielich, który sam wcześniej nie doceniał trudu pracy w szkolnictwie specjalnym, zmienił zdanie, gdy przed emeryturą też krótko pracował w „piątce”. W wielu przypadkach, jak szkoła nie dawała sobie rady z uczniem, to przenoszono go do szkoły specjalnej. To była ciężka praca. Żyła nadzieją, że ze szkolnictwa specjalnego można wcześniej iść na emeryturę. Na pewien czas wstrzymano zapis w karcie nauczyciela, że trzeba przy tablicy przepracować 25 lat, wtedy w wieku 50 lat w 1984 roku pani Stenia przeszła na emeryturę. Dzieci odchowane, Łuczakowie snuli plany, na dodatek mąż wygrał na książeczkę samochodową Warszawę, ale niestety już 4 września została się wdową. Wszystko się rozsypało. Ze zdrowiem też nie zawsze najlepiej, choć po dotkliwym upadku powodującym złamanie kości ramienia i konieczność operacji przeprowadzonej w szpitalu w Zielonej Górze z wkręceniem kilku śrub, ręka lekko osłabiona wróciła do funkcjonowania.

Tyle lat minęło od tej pamiętnej daty w 1984 roku. Obecnie pani Stenia mieszka z córką Grażyną, syn Zbigniew, który też był nauczycielem szkolnictwa specjalnego jest już również na emeryturze, mieszka w Zielonej Górze. A druga córka od lat zamieszkuje w Anglii. Ogółem pani Stenia dochowała się siedmioro wnucząt, kiedy rozmawiałem w marcu 2015 roku, w Anglii oczekiwano na 11 prawnuczątko. Będąc na emeryturze jeszcze szereg lat aktywnie działała w ZNP uczestnicząc w licznych wycieczkach, czy w zajęciach UTW. Ogólnie, gdyby nie brak tej drugiej połowy, mogłaby czuć się spełniona i cieszyć długą jesienią życia. Z rodzeństwa nie ma już nikogo, w 2014 roku w wieku 88 lat zmarł ostatni brat.

Pani Stenia zawsze o nas pamięta, uczestniczyła w wielu naszych zlotach. Ostatnio spotkaliśmy się 10 maja 2019 roku podczas obchodów 70-lecia LCO. Jestem dumny z faktu, że nasza Kochana Pani „Cząsteczka” przyjęła honorowe członkostwo „Grupy Opty” – Stowarzyszenia im. Lecha Wierusza.

Opracował: Andrzej Medyński
Warszawa, 28 października, 2019 roku