Wspomnienia Pani Wandy Leśkiewicz – Trudne etapy w moim życiu z medycyną.

 

                                           Trudne  etapy  w  moim  życiu  z  medycyną.

 

                W moim 45 – letnim życiu jako lekarz, przyszło mi zmagać się ze szczególnie trudnymi, jak mi się wydaje, wydarzeniami. Na ogół uważa się, że naszymi drogami życiowymi kieruje los, siła wyższa, nie zawsze w zgodzie z własnymi założeniami.  Te moje drogi okazały się niebezpieczne, kręte, wymagające dużej odporności i wytrwałości psychicznej. Do takiej drogi twardej przygotowywał mnie nie tylko rodzinny dom, ale również szkoła, w tym szczególnie średnia.

W latach 1936 – 39 uczęszczałam do gimnazjum koedukacyjnego w Kobryniu na Polesiu. Gimnazjum nosiło imię Marii Rodziewiczówny, która mieszkała w swoim dworku koło Kobrynia. Już sama nawa szkoły nobilitowała młodzież do upodobniania się do bohaterów jej powieści, którzy ginęli  lub walczyli dla słusznej polskiej sprawy.

W latach 1938 – 39, szkoła przygotowywała nas do akcji w obronie kraju poprzez szkolenie sanitarne oraz gromadzenie drobnych nawet funduszy dla dozbrojenia kraju w postaci konkurencji między klasami, – która szybciej zaklei kupionymi przez uczniów znaczkami makietę statków, lub samolotów. Niektóre uczennice IV. klasy  gimnazjum były kierowane do miejskiego szpitala w charakterze pomocy sanitarnej.  Ja chętnie w tym uczestniczyłam, prawie jak przedwojenny poborowy widziałam siebie jako zmobilizowanego żołnierza.  Z przejęciem opowiadałam o tych spotkaniach z ciężko-chorymi, o zwijaniu niedopranych bandaży, asystowaniu przy wykonywaniu opatrunków.

Wtedy to zaczęła się moja przygoda z medycyną, a jej kontynuacją był sierpień 1939 roku i okupacja sowiecka, a następnie niemiecka. Wiosna 1941 roku wybuchła epidemia tyfusu plamistego w województwach wschodnich. Zaprzyjaźniony z naszą rodziną lekarz zwrócił się do młodzieży z konspiracji o udzielenie mu pomocy w zorganizowaniu szpitala polowego, co mogłoby chronić ich przed wywiezieniem na tzw. roboty do Niemiec. Rodzice moi początkowo nie godzili się na wybór takiego niebezpiecznego zajęcia dla najstarszego z pięciorga rodzeństwa. Gdy zapewniono rodziców, że zatrudnieni młodzi ludzie będą szczepieni przeciw tyfusowi, wówczas wtajemniczono mnie w projektowane plany. Bez chwili zastanowienia się przyjęłam propozycję, uważając to za swój obowiązek wobec wyższej sprawy. Po krótkim szkoleniu, podjęłam pracę w tym prowizorycznym szpitalu zakaźnym, który mieścił się w budynku szkolnym. Nikt z nas, młodzieży wówczas 18 – 20 letniej nie myślał o niebezpieczeństwie choroby, nie skarżył się na prymitywne warunki mieszkaniowe – po 3 dziewczęta w jednym pokoju, nikt nie narzekał na fatalne wyżywienie i na całkowitą izolację od domu, aby nie przenieść tyfusu na całą rodzinę. Szefem tego szpitala zakaźnego był również młody, świeżo po dyplomie lekarz, który chciał się wywiązać z nakazu władz niemieckich, a równocześnie służyć pomocą lekarską ludności cywilnej i czasami partyzantom.

Wszyscy pracowaliśmy bez potrzeby kontrolowania i nakazów praktycznie bez przerw przy ludziach ciężko chorych, nierzadko nieprzytomnych, majaczących przez kilka dni z gorączką przekraczającą 42˚C. Pomoc nasza ograniczała się do prześciełania łóżek, zmiany pościeli, pojenia, sprzątania na sali chorych oraz wzywania lekarza, felczera lub dyplomowanej pielęgniarki w stanach większego zagrożenia. Wobec tak ścisłego kontaktu z chorym na tyfus plamisty przenoszony przez wszy, czworo z nas w grupie siedmiorga młodzieży przechorowało tyfus  zanim dotarła do nas szczepionka. U młodych ludzi przebieg choroby był stosunkowo łagodny, jedynym problemem było wypadanie włosów – ja straciłam duży warkocz. Po 8. miesiącach epidemia wygasła.  Dostaliśmy co prawda zaświadczenia, które miały nas chronić przed wywiezieniem na roboty, to jednak nie wiadomo było, czy nie będziemy wykorzystywani przy następnych akcjach.

Od 1 stycznia 1942 roku zostałam słuchaczką Szkoły Pielęgniarskiej PCK w Warszawie przy ul. Smolnej, która była legalną szkołą, prowadzoną pod kierunkiem dyrektor p. J. Żmudzkiej, byłej wychowanki Szkoły Angielskiej. Była to twarda nauka z wojskową dyscypliną, kształcąca słuchaczki nie tylko w zawodzie pielęgniarki, ale również przygotowująca niektóre z nas do zawodu lekarza. Ze względu na bezpieczeństwo  – godzina policyjna  – jak i trzyzmianowe warunki pracy, godzącej szpital z teorią, już po szkoleniu teoretycznym, po 4 miesiącach musiałyśmy mieszkać przy Szpitalu i w Szkole. Tutaj życie układało się zgodnie z twardym regulaminem szkoły;  tak więc: umundurowanie, uczesanie, obuwie, wyjście do miasta, czy przyjęcie kogoś z wizytą z rodziny lub znajomych, – pozostawało pod kontrolą Dyrekcji Szkoły. Nasze zajęcia szpitalne, ćwiczenia, kolokwia i egzaminy, były niekiedy trudniejsze, niż te później zdawane na medycynie.

Po ukończeniu szkoły i z poparciem Dyrekcji, zapisałam się jako słuchaczka na tajne komplety studiów medycznych u  prof. Zaorskiego. Zajęcia miały rozpocząć się w październiku, tymczasem 1. sierpnia wybuchło Powstanie Warszawskie.

W czasie 2,5 rocznej nauki w szpitalu Polskiego Czerwonego Krzyża, poznałam trudy pracy nie tylko pielęgniarek, ale i lekarzy. Niektórzy pozostali w mojej pamięci jako niedoścignione wzory doktora Judyma. Tutaj poznałam prof. Zaorskiego i jego asystenta dra Leśkiewicza, mojego przyszłego męża, który zaimponował mi ofiarną pracą jako chirurg. Inni poznani w czasach szkoły lekarze procowali po wojnie w Milanówku – dr Dembowska, dr Królikowski, dr Górka, a inni jak dr Badziak, dr Kozłowski, dr Michalski – w różnych warszawskich szpitalach.

W czasie Powstania Warszawskiego od 1. sierpnia do 5. października 1944 roku pracowałam w 4 kolejno burzonych i palonych szpitalach na terenie Powiśla. Pierwszym spalonym budynkiem  była Szkoła i Internat Pielęgniarek mieszczący się na terenie Szpitala z wejściem od ul. Smolnej 6. Dyrektorka Szkoły p. Żmudzka została przez władze niemieckie uprzedzona o zamiarze zburzenia Szkoły.  2. sierpnia słuchaczki – zostałyśmy ewakuowane na teren Szpitala PCK, gdzie przez tydzień opatrywałyśmy pierwszych rannych w czasie działań na moście Poniatowskiego i wiadukcie. Gdy został podpalony następny budynek – Oddział Wewnętrzny szpitala, a następnie częściowo zburzony Oddział Chirurgiczny, zastaliśmy przeniesieni na teren kościoła przy Tamce. Kilka dni po tym, do stojącej jeszcze kamienicy przy ul. Kopernika. Zaledwie parę dni mogliśmy i tutaj pracować, bo sąsiadujące budynki i nasz były bombardowane. Tymczasem chorych z dnia na dzień przybywało z różnych dzielnic stolicy, – najwięcej przynoszonych na noszach lub na plecach kanałami było ze Starego Miasta. Pod koniec sierpnia przeniesiono naszych ciężko rannych do domu przy ul. Pierackiego 3/5 – obecnie Foksal. W tym szpitalu pracowaliśmy do pierwszych dni października w warunkach prymitywnych i niezwykle trudnych, na salach wypełnionych po brzegi materacami i noszami z chorymi najczęściej unieruchomionymi gipsami, po ciężkich brzusznych operacjach lub innych rozległych okaleczeniach. Trudno było docierać do tych cierpiących ludzi wśród panującego zatłoczenia. Szpital miał 3 piętra i na tych wyższych umieszczano chorych poruszających się. Należy dodać, że był to budynek zaadaptowany z byłej Brytyjskiej Ambasady, pełen luster i ozdób, ale nie mający szyb i tylko jedną klatkę schodową.

W ostatnim dniu powstania 1. października szpital został ostrzelany serią zapalających pocisków i obrzucony serią bomb. Budynek stanął błyskawicznie w płomieniach, ewakuacja chorych, nawet z pierwszego piętra, przez zatłoczoną klatkę schodową – jedyną drogę ratowania się chorych z piętra drugiego i trzeciego, stała się nie do pokonania. Część pacjentów z rozległymi oparzeniami lub obrażeniami kończyn, ale słabo poruszających się, decydowała się na ratowanie przez skakanie z okien 2 i 3 pietra na podwórko szpitalne, gdzie ułożono w pośpiechu materace i poduszki w celu poprawienia warunków przy lądowaniu. Nie pamiętam dokładnie ilu chorych skakało i ilu zdołało się uratować. Wiadomo było jedynie, że po przeliczeniu żyjących następnego rana, liczba chorych zmniejszyła się o około 80.

Z  mojej sali na I piętrze uratowało się 15 chorych, a pozostałych 17 unieruchomionych zginęło. Do końca moich dni będę słyszała rozpaczliwy ich krzyk,  nawołujący mnie po imieniu i proszących o ratunek. Bezradna i zrozpaczona wchodziłam w ścianę dymu i ognia, po czym wracałam z opalonym czepkiem, a za drugim razem  z opalonymi włosami i częścią fartucha na plecach.

Jeszcze przez 2 dni po spaleniu naszego szpitala, chorzy pozostawali pod drzewami na tyłach spalonego budynku. Niemcy przymierzali się do masowego rozstrzelania resztki naszych powstańców nie mogących się poruszać – leżących na materacach lub noszach. Po głośnych pertraktacjach z lekarzami szpitala, zezwolono na przeniesienie rannych na teren zrujnowanego naszego macierzystego szpitala przy ul. PCK.

Jako pielęgniarka sprawnie poruszająca się byłam typowana do pracy w niemieckim szpitalu. Udało mi się tego uniknąć, ponieważ wrzucona zostałam przez któregoś z powstańców pozorujących chorego, do ruszającego konwoju samochodowego, który przewoził rannych na Wolę do szpitala Św. Stanisława. Tutaj po następnych kilku dniach, cały personel  i część chodzących chorych, ewakuowano do Pruszkowa. Wydaje się, że byliśmy tutaj jedną z ostatnich grup ludzi opuszczających Warszawę, ponieważ główna hala skąd załadowywano do pociągów, była prawie pusta. Nie przerażał mnie widok tej pruszkowskiej hali, pełnej śmieci i przetartej słomy po tym wszystkim, co dotychczas widziałam przez około 10 tygodni Powstania Warszawskiego.  Wraz z koleżanką spędziłam tu tylko jedną noc. Rano przeprowadzono selekcję, dzieląc nas na – raz drogę do Niemiec, drugi raz umieszczenie w wagonach z chorymi.  Ostatecznie przydzielono nas do wagonu przewidzianego na roboty do Niemiec. W wagonach panował ogromny tłok, ludzie leżeli na podłodze, skrajnie wyczerpani, spragnieni i głodni, – przeważnie uczestnicy powstania z niezagojonymi ranami i gipsami na kończynach. Nie wszyscy doczekali pierwszego etapu ich drogi, ginęli w pociągu do Wrocławia. Tutaj nas zatrzymano, oddzielono pielęgniarki od pozostałych pasażerów.  Razem z koleżanką pochlipywałyśmy na uboczu, będąc u kresu zmęczenia, gdy podszedł do nas młody człowiek w niemieckim mundurze i szeptem po polsku zapytał dlaczego rozpaczamy, po czym zaproponował nam przewiezienie za parę godzin do Krakowa. Taka wiadomość graniczyła z cudem i do momentu, gdy nadeszła godzina wejścia do pociągu nie mogłyśmy uwierzyć, że będziemy uratowane przed wywiezieniem. Pod osłoną nocy, bez czepków na głowach, okryte peleryną wojskową, udało się nam dotrzeć do wskazanego wagonu. Ten sam człowiek zamknął nas w jakimś przedziale. Teraz nie zmrużyłyśmy na chwilę oka, niespokojne, czy rzeczywiście dowiezione będziemy do Krakowa. Przed zatrzymaniem się na stacji w Krakowie, nawet nie miałyśmy możliwości okazania naszej ogromnej wdzięczności  za to, co ten młody człowiek dla nas zrobił.

Podobnie jak miałam dużo szczęścia unikając wywiezienia do Niemiec, tak w czasie całego Powstania szczęście mi dopisywało. Bo jak inaczej nazwać przeżycie 10 tygodni, cały czas jak na froncie, pod stałym obstrzałem, pod bombami, w pożarach, wśród rozrywających się nad głową  pocisków i walących się cegieł, pośród ginących na moich rękach ludzi, – jak niezwykłym darem. Jedynymi obrażeniami było wybicie wszystkich palców u lewej reki i pęknięcie błony bębenkowej z krwawym wyciekiem z lewego ucha, z towarzyszącym omdleniem, gdy nad moją głową rozerwał się pocisk i upadłam wyrzucona impetem wystrzału. Stało się to przy przechodzeniu pod barykadą z grupą chorych na noszach. Potraktowano mnie jak postrzeloną i dołożono do noszy jednego z powstańców. Zdumienie było, gdy za kilkanaście minut oprzytomniałam i zażądałam, aby pozwolono mi odbyć dalszą drogę na własnych nogach. Do dziś mam pamiątkę w postaci pogrubiałych paliczków w miejscu wybicia. Na lewe ucho nie słyszałam przez czas powstania, ale może to i lepiej, huk wybuchów był dla mnie nie tak przerażający jak dla innych pielęgniarek, które nie mogły opanować strachu i większą część powstania spędziły w piwnicach.

Gdy już znalazłyśmy się w Krakowie, RGO skierowało nas na kwaterę. Ja trafiłam do bardzo dobrych ludzi, którzy potraktowali mnie jak członka rodziny. Gospodarz tego domu był szewcem – cholewkarzem  i natychmiast zrobił mi zimowe pantofle, – zdjęłam dotychczas noszone letnie korki.

Poszukując pracy, prosiłam o zajęcie wszędzie byle nie w szpitalu. Okazało się to jednak niewykonalne, ponieważ przedstawione dokumenty wskazywały, że powinnam robić to, czego się nauczyłam. Tymczasem w krakowskich szpitalach było już dużo pielęgniarek z Warszawy. Znalazło się jednak zajęcie w Lecznicy prywatnej prof. Glatzla i doc. Hano. Przełożona tej lecznicy przedstawiła mnie rezydentowi – lekarzowi odpowiedzialnemu za obsadę, który przyglądając mi się ocenił mój wygląd bardzo krytycznie i stwierdził: „Cóż ty moje dziecko, chcesz u nas pracować?  Tutaj leczy się zamożnych pacjentów, którzy mają duże wymagania i tutaj trzeba mieć odpowiedni wygląd!”  Wyszłam zszokowana takim przyjęciem i szlochając żegnałam się z Siostrą Przełożoną. Pani Maria okazała się pielęgniarką z prawdziwego zdarzenia. Wcisnęła mi jakąś sumę jako pożyczkę, kazała pójść do fryzjera, kupić białe pantofelki i rano zgłosić do pracy. Tak przysposobiona, już następnego dnia byłam nie do rozpoznania przez przyjmującego mnie Pana doktora, który zalecił obecność przy operacji chorego, którego miałam następnie pielęgnować.

Po tej pierwszej pielęgnacji, jak również po dalszych, przełożona wysoko oceniła moją pracę przy operowanych chorych. Pierwsze zarobione pieniądze – były z resztą pierwszymi, które otrzymałam jako pielęgniarka, – przeznaczyłam  na spłacenie długu i uzupełnienie niezbędnej garderoby.

Był to już koniec listopada 1944 roku, zbliżał się front radziecki. Do Lecznicy zgłaszało się coraz więcej chorych, teraz już nawet nie tylko z Krakowa. Którejś nocy przywieziono ciężko chorego lekarza z Warszawy. Okazało się, że był nim dr Leśkiewicz, bardzo cierpiący i trudny w pielęgnacji. Zatrudnione na trzy zmiany pielęgniarki wychodziły po dyżurach bardzo zmęczone i zdenerwowane, narzekały na trudnego pacjenta, a  każda z nim dyskusja sprowadzała się do rezygnacji z dalszych dyżurów. Chory miał martwicę palców obu nóg, był zakwalifikowany do amputacji prawej kończyny dolnej. Codziennie odbywały się przy jego łóżku konsylia lekarskie i narady z przyjaciółmi pacjenta, który nadal bardzo cierpiał, ale nie zgadzał się na ten zabieg. Którejś nocy miałam okazję przekonać się, że pacjentem tym był poznany w warszawskim szpitalu chirurg dr Leśkiewicz. Zbudził  mnie tej nocy głośny krzyk wzywający dyżurującą przy chorym pielęgniarkę, gdy nie było reakcji, po kilku minutach usłyszałam dźwięk tłuczonego szkła. Zaniepokojona weszłam do tego pokoju, zastałam śpiącą twardo, siedzącą w fotelu pielęgniarkę, a obok leżała stłuczona butelka po wodzie, która miała posłużyć jako dźwięk budzącego alarmu. Wtedy przekonałam się – chorym tym był dr Leśkiewicz. I ta pielęgniarka dostała wymówienie z  pracy.

Tymczasem , przełożona nie miała już w rezerwie następnych kandydatek na obsadzenie dyżurów. Domyślałam się, że ja będę następna do zaangażowania, ponieważ moja pacjentka była planowana do wypisania do domu. Przez kilka dni nie dawałam się namówić na nerwowe czuwanie przy tak obolałym chorym, z tak trudnym balastem wyboru właściwej decyzji, zwłaszcza, że ciągle przeżywałam cierpienia i odejścia moich żołnierzy z Warszawskiego Powstania. Wreszcie zrozumiałam, że znowu mam przed sobą jakąś misję do spełnienia. Uległam, postanawiając podjąć  tą pracę tytułem próby. Okazało się po kilku dniach, że spełniam oczekiwania mojego nowego pacjenta, który nie wiedział, że pamiętałam go z pracy w szpitalu Polskiego Czerwonego Krzyża w Warszawie. Od tej chwili poczułam się już związana z jego chorobą i wszystkimi innymi problemami, a on z trudem godził się na wykorzystanie przeze mnie krótkiej przerwy na obiad.

Poza pracą pielęgnacyjną przez 24 godziny, teraz musiałam pełnić rolę psychologa, który miał za zadanie przekonać chorego o celowości amputacji nóg z powodu rozpoznanej choroby Bu̎rgera. Pacjent nadal nie zgadzał się na amputację nóg, zdając sobie sprawę z czekających go prognoz dalszego życia. Jako 34 letni chirurg, sportowiec, marynarz po ukończonej szkole morskiej, po dwóch podróżach dookoła świata na „Darze Pomorza”, społecznik, dwukrotny prezes Koła Medyków w okresie budowy Domu Koła Medyków  i  wreszcie działacz czynny w konspiracji w ostatnich latach – nie widział potrzeby dalszego życia w marazmie bez nóg. Ostatecznie, w połowie grudnia 1944 roku, u kresu kompletnego wyczerpania, zdecydował się na amputacje kolejno prawej, a po 3 tygodniach lewej nogi.

Ten okres, podobnie jak Powstanie Warszawskie, był dla mnie niezwykle trudny. Gdy już zapadła decyzja życia, przy moim udziale, czułam się odpowiedzialna za dalsze losy dźwigania się mojego chorego najpierw na fotelu, a następnie na byle jakim wózku, zdobytym z dużym trudem. Nie było bowiem nikogo w tym okresie  obok Leśkiewicza, kto mógłby zająć się codziennymi problemami człowieka skazanego na życie w jego ogołoconym, skromnym mieszkaniu w Charsznicy koło Miechowa. Nadal pozostawał niepogodzony ze swoim okaleczeniem, ale równocześnie postanowił odnowić mieszkanie, które zajmowali jacyś lekarze zakwaterowani tutaj po Powstaniu Warszawskim. Przy pomocy miejscowych zaprzyjaźnionych ludzi wyposażył gabinet lekarski, w którym zorganizował podręczne ambulatorium, gdzie sam badał mocz, morfologię krwi i OB.

Pod koniec marca, gdy jego matka i siostra dotarły z Warszawy, a następnie pojawili się przyjaciele, Leśkiewicz nie tylko odmówił przyjęcia jakiejkolwiek pomocy, ale jeszcze sam ofiarował mi pokaźne paczki żywnościowe. Do stałej pomocy w domu zaangażował mieszkającą obok rodzinę, która załatwiała wszystkie gospodarcze sprawy i pomagała przy przyjęciach chorych. Z dnia na dzień wzrastała liczba potrzebujących pomocy lekarskiej i od wczesnego rana podwórko zapełniało się furmankami z chorymi. Wszyscy w otoczeniu mieszkańcy podziwiali niezwykłą wolę walki i pokonywania trudności na każdym kroku. Trudno sobie wyobrazić np. samodzielną toaletę,  nie w wannie, bo takiej tam nie było, ale w dużej misce, w wodzie przyniesionej ze studni i ogrzanej w wielkim garnku na węglowej kuchni.  To na pewno dla sprawnego, zdrowego człowieka byłoby nie łatwe, a co dopiero dla kogoś bez nóg.

Obserwując te wysiłki patrzyłam z podziwem i uznałam, że już skończyła się moja misja, znaleźli się zastępcy, którzy poradzili sobie z problemami stosunkowo łatwo pod kierunkiem gospodarza. Poczułam się jakby wolna. Leśkiewicz przyjął moją decyzję zakończenia pracy i nawet pomagał mi pokonać przeszkody przy zapisywaniu się na medycynę w Krakowie oraz przy zdobywaniu mieszkania w Domu Akademickim i uzyskaniu stypendium. W międzyczasie odszukałam moja rodzinę – tj. mamę z rodzeństwem. Ojciec niestety został wywieziony do radzieckich łagrów, nikt nie wiedział czy żyje.

Od 20 kwietnia 1945 roku byłam studentką na I roku medycyny w Krakowie. Do końca września tegoż roku zdałam fizykę i chemię, zaliczyłam potrzebne ćwiczenia, po czym przedstawiając zaświadczenia i krakowski indeks, zostałam przyjęta na drugi rok medycyny w Warszawie. Dr Leśkiewicz tymczasem pracował coraz wytrwalej, rosła stale praktyka domowa, przybywało pacjentów i tą drogą zdobywał fundusze, czyniąc starania przy pomocy szwedzkiej misji o umożliwienie własnej rehabilitacji w Ośrodku Ortopedycznym w Stockholmie.

Będąc jeszcze w Krakowie starałam się utrzymywać kontakt,  najczęściej telefoniczny, z moim pacjentem, który niejako śledził moje postępy, równocześnie dzielił się swoimi osiągnięciami. Gdy kilkakrotnie odwiedzałam go w Charsznicy, nigdy nie zdarzyło mu się sugerować żadnych propozycji mojej dalszej pomocy, chociaż widać było, że jest zmęczony obowiązkami, które sobie narzucił. Nie przyjął również propozycji przyjaciół, którzy chcieli mu ją ofiarować. Jednak wyrażał żal, że planowane przeniesienie do Warszawy, uniemożliwi dalsze ze mną kontakty.

W początkach listopada Leśkiewicz przeżywał kolejny psychiczny kryzys i prosił mnie o przyjazd do Charsznicy. Pracował nadal bardzo dużo, miał wielu pacjentów, przygotowywał się do wyjazdu do Szwecji, a równocześnie przyznał, że nie bardzo widzi potrzebę dalszej własnej rehabilitacji, gdy mnie nie będzie przy nim, aby stanąć na protezach. Nie mogłam wówczas powiedzieć, że nic mnie to nie obchodzi, skoro włożyłam wiele trudu dla ratowania jego życia. Wówczas, ku rozpaczy mojej mamy i całej rodziny zapadła decyzja, że zostanę żoną Leśkiewicza.

Dalsze 5 lat studiów dzieliłam stale miedzy wykładami, egzaminami, a potrzebami mojego męża. Po trzecim roku studiów w 1947 roku wyjechałam z nim na 6 miesięcy do Szwecji celem leczenia i protezowania. Jednocześnie pełniłam nocne dyżury jako indywidualna pielęgniarka, przy chorych po operacjach mózgowych wykonywanych przez prof. Olivecrona w Serafimerlazarettet. Po południu, codziennie spędzałam parę godzin przy łóżku męża lub pomagałam w  ćwiczeniach i protezowaniu. W październiku 47 roku powróciłam do Warszawy, mój mąż pozostał w Stockholmie z zamiarem kontynuacji rehabilitacji.

Dr Leśkiewicz będąc w Stockholmie na bazie szwedzkich doświadczeń opracowywał projekt organizacji rehabilitacji dla dzieci w kraju. Po otrzymaniu protez skrócił swój pobyt i w styczniu 1948 roku, zaraz po powrocie z zagranicy, złożył go w Ministerstwie Zdrowia. Program przyjęto w marcu, już od października dr Leśkiewicz pod kierunkiem prof. Degi przystąpił do organizacji za fundusze „Caritas” ośrodka w Świebodzinie. Funkcję dyrektora objął  21 lutego 1949 roku. Wkrótce ośrodek ten liczył 60 dzieci po amputacjach nóg lub rąk, względnie z uszkodzeniami kręgosłupa. Rozwijał się doskonale mimo wielu braków finansowych. Dzieci otrzymały tutaj nauczanie podstawowe, a także rozwijały własne zamiłowania jak: muzyka, krawiectwo, introligatorstwo, fotografika i inne. Niezależnie od tych zajęć miały gimnastykę i ćwiczenia rehabilitacyjne, odbywało się również protezowanie. W czasie wakacji co roku przebywały nad jeziorami, gdzie zdobywały nagrody sportowe. Ośrodek został wyróżniony przez prof. Ruska prezesa Światowej Organizacji Rehabilitacji w Nowym Yorku, który wizytując Zakład zaskoczony był organizacją, nowoczesnymi metodami rehabilitacji oraz wynikami całokształtu pracy. W uznaniu zasług dr Leśkiewicz otrzymał roczne stypendium w zakresie rehabilitacji inwalidów w USA i samochód Hillman, dostosowany do prowadzenia wyłącznie rękami.

Ja w tym czasie zdawałam egzaminy, ale przynajmniej raz w miesiącu przyjeżdżałam do Świebodzina.  W  czerwcu 1949 roku otrzymałam absolutorium. Mimo usilnego namawiania mego męża na dalszą pracę na Rehabilitacji w Świebodzinie, nie zdecydowałam się, choć widziałam, jak bardzo potrzebny jest choć jeszcze jeden lekarz. Dotychczas mój mąż pracował tutaj jako jedyny lekarz, jedyny inżynier, buchalter, kierownik protezowni i rehabilitacji. Sam wszystko organizował, sam redagował wszystkie pisma, walczył o fundusze na dalszą rozbudowę Zakładu i stworzenia szkoły zawodowej. Do pomocy miał zaledwie kilka osób świeckich i 8 sióstr zakonnych.

We wrześniu 1949 roku otrzymałam stypendium Ministerstwa Zdrowia dla 10 absolwentów naszego roku, którzy stanowili pierwszą grupę stypendystów w zakresie pediatrii. Przez 2 lata pracowałam w Szpitalu im. Karola i Marii w Warszawie pod kierunkiem profesorów: Władysława Szenajcha, Zofii Lejmbach i Jana Bogdanowicza. Pracowaliśmy przy łóżku chorego, w laboratorium przy szpitalu, zdawaliśmy kolokwia z pediatrii, samodzielnie dyżurowaliśmy na Izbie Przyjęć oraz  pełniliśmy dyżury pediatryczne w Stołecznym Pogotowiu Pediatrycznym na Hożej. Niezależnie od tych obowiązków musieliśmy w wyznaczonym terminie zdawać planowane egzaminy dyplomowe.

W lutym 1951 roku otrzymałam dyplom lekarza medycyny, a w maju 1953 uzyskałam pierwszy stopień specjalizacji w zakresie pediatrii. W związku z wybuchem epidemii Heine-Medina w sierpniu 1951 roku oddelegowana zostałam do Oddziału Zakaźnego czasowo zorganizowanego przy Szpitalu na ul. Kasprzaka. Po wygaśnięciu ostrej fazy choroby, przeniesiona zostałam do pracy w Oddziale Rehabilitacyjnym dla dzieci po przebytym poliomyelitis w zaadaptowanym budynku przedszkolnym na Bielanach.

Od 1 stycznia 1953 roku otrzymałam nakaz pracy i stosownie do tego nakazu 1 marca podjęłam pracę w Sanatorium „Pionier” w Ciechocinku, przewidzianego dla dzieci po przebytym rzucie choroby reumatycznej. Przez 2,5 roku pełniłam funkcję dyrektora tego domu, dla 150, a w lecie dla 180 dzieci, prowadząc równocześnie chorych w jednym z oddziałów. Niełatwa była to praca na stanowisku kierowniczym dla młodego, niedoświadczonego w administracji, lekarza, stale zastraszanego przez władze partyjne, który nie poddał się próbom zapisania na członka. Jako jedyny lekarz ze specjalizacją pediatryczną w tamtym rejonie, zobowiązana byłam również do nadzorowania pracy wszystkich placówek pediatrycznych powiatu Aleksandrów Kujawski oraz organizowania szkoleń lekarzy i pielęgniarek w zakresie profilaktyki pediatrycznej – organizowania poradni dla dzieci zdrowych.

Po upływie czasu określonego w nakazie pracy, powróciłam do Warszawy, gdzie od marca 1956 roku pracowałam jako wolontariusz w II Klinice Pediatrycznej Akademii Medycznej, pełniąc równocześnie płatne dyżury w Szpitalnej Izbie Przyjęć. W styczniu 1957 roku zostałam zatrudniona jako Kierownik Polikliniki Specjalistycznej przy zespole Klinik, w wymiarze 2 godzin dziennie. Funkcję tę pełniłam do lutego 1973 roku. W wyniku egzaminu konkursowego, w październiku 1957 roku uzyskałam etat młodszego asystenta w II Klinice Pediatrycznej Akademii Medycznej w Warszawie, pod kierunkiem prof. Mieczysława Michałowicza.

W czasie 23 -letniej pracy w II Klinice Pediatrycznej interesowałam się zagadnieniami związanymi z chorobą reumatyczną u dzieci, prowadziłam poradnię reumatyczną, uczestniczyłam w zjazdach naukowych krajowych i zagranicznych (Praga i Moskwa) wygłaszając referaty poświecone tej tematyce – ogłosiłam drukiem 12 prac.

Drugi stopień specjalizacji pediatrycznej uzyskałam w 1961 roku. W styczniu 1966 roku uzyskałam tytuł doktora nauk medycznych, a tematem pracy były rozważania dotyczące diagnostyki w nietypowych postaciach przebiegu choroby reumatycznej u dzieci, – promotorem pracy była prof. T. Lewenfisz-Wojnarowska.

W dalszym okresie mojej pracy w zakresie pediatrii interesowałam się cukrzycą dziecięcą, prowadziłam poradnię dla dzieci cierpiących na tę chorobę oraz przez kolejne 3 lata w okresie wakacji organizowałam kolonie letnie. Problemom cukrzycy dziecięcej poświęciłam 13 prac, które zostały opublikowane.

Od 1968 roku pełniłam funkcję kierownika Oddziału Niemowlęcego, na etacie adiunkta w II Klinice Pediatrycznej, prowadzonej przez prof. Bolesława Górnickiego. Zajmowałam się w tym okresie zespołami złego wchłaniania u niemowląt. Tej tematyce zamierzałam poświecić planowaną rozprawę habilitacyjną. Drukiem ogłosiłam 15 prac o mucoviscidozie i coeliakii u dzieci.

W ramach prac społecznych pełniłam funkcje vice-przewodniczącej Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego Oddziału Warszawskiego w latach 1970 – 71, a w 1972 roku sekretarza Warszawskiego Oddziału Towarzystwa Endokrynologicznego.

W okresie od marca 1973 roku do listopada 1976 roku, na wniosek i za poparciem Akademii Medycznej, pracowałam na Uniwersytecie i w Szpitalu w Constantine w Algierii. Zajmowałam się poza prowadzeniem chorych w oddziale, zwykle 60 łóżkowym, także szkoleniem studentów piątego roku medycyny w zakresie pediatrii w bardzo licznych grupach po 20 – 25 studentów. Zwłaszcza w pierwszym okresie – tzw. próby, była to niezwykle trudna praca w spartańskich warunkach lokalowych i w nie do zniesienia dla europejczyka okresie upałów. W pierwszych dniach, gdy byłam wprowadzana przez lekarkę – pediatrę z Warszawy do Oddziału dzieci starszych, byłam bliska decyzji szybkiego spakowania walizek. Moje pierwsze wrażenia, to chaos i straszliwy wrzask panujący od chwili wejścia na klatkę schodową prowadzącą na Oddział. Pielęgniarki tamtejsze z bujnymi czarnymi fryzurami bez nakrycia głowy, usiłujące wyrzucić matki z dziećmi na rękach z korytarza prowadzącego na sale chorych. Było to wrażenie przygnębiające, zwłaszcza, że matki te ubrane były wszystkie w czarne suknie (kaszabije), zakryte głowy i zawoalowane białymi chusteczkami twarze. Matki te siedziały tutaj od chwili, gdy otwarto z klucza drzwi wejściowe tj. od godziny 7, a były skierowane przez lekarza z Izby Przyjęć, który najczęściej nigdy nie miał do czynienia z chorym dzieckiem i ani rozeznania, czy pacjent ten wymagał szpitalnego leczenia. Dobór pacjentów rzeczywiście wymagających hospitalizacji musiał być starannie przeprowadzony przy tak małej liczbie łóżek szpitalnych.  Dla oczekujących matek z chorymi dziećmi, wyjście do szpitala było przekonywującym pretekstem dla męża lub teściowej, by wyjść z domu, gdzie spędzały większość swego życia, było wręcz namiastką rozrywki. Dla lekarzy kooperantów dyżur na Izbie Przyjęć był szczególną trudnością, ponieważ miejscowa ludność dowiedziawszy się, że pełni go nie Algierczyk, wypełniała szczelniej niż zwykle pomieszczenia Izby. Wiedzieli, że będą przyzwoicie załatwieni i nikt ich nie wyrzuci siłą, jak to robili tamtejsi lekarze.

Pośród tego zdenerwowanego tłumu, krążyli studenci. Byli to najczęściej dorośli ludzie z papierosami w ustach, którzy zgłosili się na zajęcia z pediatrii. Gdy już nieco zmniejszył się tłok na korytarzu i można było wejść na salę chorych (10 lub 12 łóżek), studenci siadali po kilku na łóżkach i spokojnie kończyli palenie, uważając, że papieros nie szkodzi chorym dzieciom, ponieważ w domu rodzinnym pali się dużo i od momentu urodzenia są zaadaptowane do dymu. Uwagi czynione przez lekarkę prowadzącą ćwiczenia o niestosownym zachowaniu studentów, były przyjmowane jako niestosowne. Studenci w tamtym okresie, to w 90% mężczyźni, którzy uważali siebie za ludzi dojrzałych, we własnym kraju i którzy z dużymi oporami godzili się na zmianę przyjętych zachowań.

Gdy po 2 tygodniach samodzielnie zajęłam się moją grupą studentów, starałam się po wspólnym uzgodnieniu, wdrożyć nieco inną metodę pracy i zachowania. Surowo i krytycznie początkowo oceniano moją pracę i metody prowadzonej dydaktyki, a wszystkie uwagi były skrzętnie przekazywane przez moich studentów i dyrektorowi szpitala, i Dziekanowi Wydziału Lekarskiego na Uniwersytecie. Mój autorytet znacznie umocnił się, gdy w kilku przypadkach udało mi się ustalić trafne rozpoznanie i uzyskać dobry efekt leczenia u dziecka poprzednio leczonego w wielu ośrodkach. Metodą arabską, wiadomość o tym szybko dotarła do władz Uniwersytetu i Szpitala. Wówczas w oczach Dyrekcji zostałam uznana za lekarza godnego uzyskania umeblowanego mieszkania 4 – pokojowego i gratulacyjny uścisk dłoni Pana Dyrektora, miało to miejsce po 3 miesiącach mojego zmagania się z wszelkimi przeciwnościami

Trzeba bowiem wiedzieć, że lekarz kobieta, pochodząca z Krajów Demokracji Ludowej, rzadko zdobywa zaufanie i szacunek w świecie arabskim, a w dodatku jako nauczyciel akademicki – to było już zbyt wiele – prawie nie do przyjęcia,  dla mentalności słuchaczy, jak i dyrekcji.

Studenci natomiast podpatrywali moje zachowanie i początkowo odnosili się z rezerwą, a nawet krytycznie, do wdrażanych przeze mnie metod pracy, lecz po 6 miesiącach zdobyłam i ich zaufanie. Poczuli się bardziej zaangażowani w pracę przy łóżku chorego, ponieważ zostali obarczeni samodzielnym ich prowadzeniem i demonstrowaniem efektów leczenia wobec całej grupy, która w czasie takich posiedzeń proponowała własne leczenie i różnicowanie. Nie mieli już wtedy czasu na papierosa, nie byli zmęczeni, ani nie spieszyli się jak zwykle na obiad, ale o dziwo widziałam ich jeszcze siedzących przy chorych gdy ja wychodziłam na lunch. W miarę jak przedłużał się staż pediatryczny, część moich studentów służyła mi wielokrotnie pomocą w sprawach organizacyjnych, zwłaszcza w czasie epidemii duru lub innego lata cholery. Wielokrotnie byłam zapraszana na uroczystości rodzinne lub święta, a także uczestniczyłam w weselach 3 moich studentów oraz w uroczystościach zaręczyn. Wielką satysfakcję przeżyłam na wiadomość, gdy po zdaniu egzaminów dyplomowych, 4 moich studentów zadeklarowało chęć pracy na moim oddziale i rozpoczęcia prac doktorskich pod moim kierunkiem. Było to już na kilka miesięcy przed zakończeniem mojego kontraktu i nie bardzo ufałam, że mimo ustalenia tematów i rozplanowania rozprawy dla każdego z nich oddzielnie, zdobędą się na tyle wytrwałości aby to zakończyć po moim wyjeździe i bez dopingu. Moje zdumienie nie miało granic, gdy po roku po wyjeździe z Algierii otrzymałam kolejno wysyłane 4 prace doktorskie, może nie tak jak nasze wypieszczone, ale z dedykacją na pierwszym miejscu dla mnie, nie jak tamtejsze zwyczaje obowiązują – dla rodziców, dziadków i całej familii.

Do miłych wspomnień zaliczam życzliwy stosunek wielu ludzi, którzy zetknęli się ze mną na terenie szpitala, a głównie tamtejszej policji. W godzinach rannych, gdy było dość tłoczno na głównych ulicach, policjanci natychmiast zmieniali kierunek ruchu, gdy zauważyli mnie na skrzyżowaniu i witali głośno – „Bonjour doctoreusse!”. Stało się to za sprawą dobrego efektu leczenia dziecka jednego z funkcjonariuszy.

Życzliwość i opiekę mieszkańców  Constantine miałam możność doświadczyć, gdy jechałam samochodem na długiej 500 km trasie do Algieru. Gdy zbliżała się noc, kierowca jadącej za mną ciężarówki zatrzymał się w pewnym miejscu przy stacji benzynowej, gdzie tankowałam, aby powiedzieć mi, że będzie mnie do końca pilotował, a w mieście doprowadził mnie do miejsca przeznaczenia. Podobnie, każda awaria samochodowa z zatrzymaniem na drodze, zawsze prowadziła do zainteresowania jadących za mną z chęcią pomocy, z której nierzadko korzystałam. Miło wspominam moich sąsiadów, którzy przez 3 lata służyli mi opieką przed chuliganami oraz pomocą i gościnnością prawie polską.

Przykro wspominam moje pierwsze mieszkanie – studio – sąsiadujące ze stażystami b. hałaśliwymi , w którym temperatura w ciągu dnia, w lutym dochodziła do 30˚, a w maju już nie było czym oddychać i spać można było jedynie na mokrym prześcieradle wśród karaluchów. Bałam się korzystać z miejscowej stołówki i obiady ograniczały się do soków i owoców. W tych warunkach szybko doszło do odchudzenia i załamania odporności. Przebyłam malarię w jakiejś poronnej formie nie przerywając pracy, ponieważ umowa lekarzy kooperantów, nie pozwalała na opuszczenie jakiegokolwiek dnia pracy. Chorowałam wobec tego po południu i w nocy łykając większe porcje leków, a rano słaniając się „lazłam” do pracy. Gdy w czasie skoku gorączki zrobiłam sobie rozmaz krwi, który potwierdził malarię, studenci przyszli mi o tym zakomunikować i wyrazić podziw. Do niezwykle trudnych przeżyć zaliczam również dyżury na Izbie Przyjęć i niekończąca się pracę przez 24 godziny w niesamowitym zaduchu, hałasie i bałaganie.

Oceniając moją czteroletnią pracę w szpitalu uniwersyteckim Constantine należy przyznać, że były to niezwykle trudne codzienne zmagania się z chorobami u dzieci najczęściej wyniszczonych, zaniedbanych, w niezwykle prymitywnych warunkach, prowadzone z personelem zupełnie nieprzygotowanym i obsadą mało powiedzieć niedostateczna,-  bo jedna dyplomowana pielęgniarka przypadała na 60 łóżek. Dlatego to praca lekarza odpowiedzialnego za wynik leczenia, wymagała niezwykłej koncentracji, sprawnej organizacji, opanowania i cierpliwości. Wszystkie niepowodzenia i załamania własne trzeba było nauczyć się kwitować na co dzień uśmiechem i odpowiedzią na każde pytanie- „Commant ca? va?  Ca va bien -merci!”

Był to niewątpliwie trudny i długi egzamin dostosowywania się do tamtejszego klimatu w warunkach zupełnie specyficznych dla samotnie pokonującej przeszkody – kobiety. Mimo wielu niedomaganiom, – jak wspominałam, przebyłam malarię, zakaziłam się amebą i kurowałam przez 2 lata, nie byłam na zwolnieniu lekarskim nawet gdy prawie ledwie chodziłam, ponieważ nie było możliwości uzyskania zastępstwa.

Można by zadać nasuwające się pytanie – czy warto było zapłacić taką cenę?  Zarówno w kilka miesięcy po zakończeniu mojego kontraktu, jak i obecnie uważam, że mimo wysokiej ceny warto było poznać inny świat i całkiem odmienną od naszej medycynę, nauczyć się postępować  w stanach zagrożenia życia, posługując się jedynie słuchawką, okiem, uchem i wyczuciem. Uzyskałam przy tym, co cenię sobie szczególnie, akceptację mojej pracy jako lekarza i przyjaźń wielu ludzi, których leczyłam i z którymi współpracowałam.

Po powrocie do Warszawy, po 4 latach, wielokrotnie zdarzało mi się żałować, że nie przedłużyłam dalszego kontraktu o 2 lata, jak mi przy wyjeździe wielokrotnie proponowano. Zarówno dyrekcja szpitala, jak Dziekan Uniwersytetu w Constantine, wysoko ocenili mój wkład pracy usługowej, jak również dydaktycznej. Brakowało mi także właściwej atmosfery, którą udało się tam wytworzyć, brakowało mi malowniczych, różnorodnych krajobrazów  – górskich, pustynnych, nadmorskich i małej Constantine, która była prześlicznie położona. O Algierii, jej krajobrazach, klimacie, o ludziach, ich kulturze, zwyczajach i warunkach życia kobiet algierskich można by dużo jeszcze pisać.

Muszę przyznać, że z trudem aklimatyzowałam się w pracy w mojej dawnej kochanej Klinice. Wystąpiły również kłopoty z odzyskaniem etatu, który zwolniłam na czas wyjazdu.  Przez następne 4 lata pracowałam na etacie adiunkta, pełniąc funkcję zastępcy Kierownika Oddziału Kardiologicznego. Następnie gdy było coraz ciaśniej na tym Oddziale, w grudniu 1979 roku, za zgodą stron, przeniosłam się na etat zastępcy Kierownika Oddziału Kardiologicznego w szpitalu – Pomnik Centrum Zdrowia Dziecka w Międzylesiu k/W-wy.

Pracując na Kardiologii, równocześnie nadzorowałam dzieci operowane w Oddziale Kardiochirurgii pod kierunkiem prof. Stodulskiego. Od 1982 roku pracowałam na tym oddziale w pełnym wymiarze godzin jako konsultant kardiolog, który przygotowywał dzieci do korekcji wady serca, lub opiekował się nimi po zabiegu. Staraniem prof. Stodulskiego placówka ta w przeciągu 5 lat zyskała opinię jednej z najlepszych kardiochirurgii w kraju, a wkrótce i zagranicą. Tutaj po raz pierwszy w Polsce wykonano korekcję całkowitą złożonej siniczej wady serca – przełożenia wielkich pni naczyniowych w krążeniu pozaustrojowym. Dotychczas wszystkie dzieci z tą wadą serca, po wykonaniu tzw. operacji paliatywnej w pierwszych dniach, ratującej życie noworodka, po roku życia najczęściej umierały, o ile staraniem rodziny zagranicą, lub samych rodziców – nie zoperowano je w Anglii, Holandii lub USA. Placówka ta po 14 latach mojej tam pracy, zajmuje jedno z pierwszych miejsc pod względem liczby wykonanych operacji kardiochirurgicznych u dzieci w Europie.

Należy podkreślić, że dokonało się to dzięki wielkiemu poświęceniu i zaangażowaniu szefa tego Oddziału prof. J. Stodulskiego, który wychował i wyszkolił grupę 6 młodych asystentów. Pod kierunkiem prof. Stodulskiego lekarze ci stawiali pierwsze kroki w kardiochirurgii dziecięcej, przechodzili szkolenia w wielu placówkach zagranicznych. Obecnie stanowią zespół wyszkolonych i doświadczonych kardiochirurgów – w tym 2 samodzielnych pracowników w stopniu doktora habilitowanego.

Tutaj, po raz pierwszy w moich doświadczeniach 43 letniej pracy pediatrycznej pracowałam wyłącznie z – mężczyznami, jakkolwiek praca ta nie była łatwa, to jednak łatwiej niż w gronie kobiet dochodziło się do porozumienia. Praca niezwykle ciekawa, mimo dużych stresów, przebiegała na ogół bezkonfliktowo, wracało się do niej co rano bardzo chętnie, chociaż niekiedy z dużym niepokojem. Tutaj poznałam i osobiście doświadczyłam, ile ciężkiego wysiłku fizycznego, jakiego napięcia nerwowego, a równocześnie opanowania musi pokonać kardiochirurg stojąc przy stole operacyjnym przez 8 godzin lub jak trzeba dłużej, nie licząc dalszych godzin czuwania na dyżurach.

Po przepracowaniu 13 lat, z żalem pożegnałam Kardiochirurgię w Szpitalu „Pomnik Centrum Zdrowia Dziecka”, żałując, że muszę pozostawić moją tak ukochaną placówkę. Przyczyną tak nieplanowanego zakończenia mojej pracy, był wypadek samochodowy z urazem kręgosłupa, po którym już nie mogłam jak zwykle w dużym tempie, poruszać się wśród doktorów i dzieci.

Od 3 lat jestem na emeryturze, stale mam co robić, stale brakuje mi czasu na kontakty z najbliższymi, obecnie już nie brakuje mi cierpiących po operacjach maluchów. Natomiast odczuwam wielki komfort, że mogę dysponować własnym czasem, bez obciążenia, że nie wszystko zostało zgodnie z planem wykonane.

W moim dorobku naukowym mam 54 prace ogłoszone drukiem.

Posiadam odznaczenia: Złoty Krzyż Zasługi (1979 r.),

Warszawski Krzyż Powstańczy (1995 r.)

Wzorowy Pracownik Służby Zdrowia (1984 r.),

Jako uczestnik Powstania Warszawskiego otrzymałam uprawnienia kombatanckie (1993 r.).

W życiu prywatnym ważnymi wydarzeniami były: zamążpójście w grudniu 1945 roku, za lekarza chirurga, sportowca, społecznika i marynarza oraz utalentowanego organizatora powojennego lecznictwa dr Mirosława Leśkiewicza. Po 18 latach małżeństwa, zmarł w maju 1963 roku po amputacji obu nóg w wyniku choroby Bu̎rgera, w czasie czwartego zawału mięśnia sercowego. Prawie w biegu, miedzy moją pracą, a stałym czuwaniem nad 24 operacjami mojego męża, w lipcu 1952 roku urodziłam córkę. Po 10 latach wdowieństwa ponownie wyszłam za mąż, za prawnika Stanisława Pomykalskiego, a ślub odbył się w ambasadzie w Algierii, w czasie pracy na kontrakcie.

Wanda  Leśkiewicz – Pomykalska.

 

Uzupełniając koleje losu dodam, że w 2010 roku Pani Wanda powtórnie owdowiała. Obecnie jest pensjonariuszką „Pałacu dla Seniora”  w Sulejówku k/Warszawy.

Warszawa, dnia 22.08.2018 r.