Elżbieta Medyńska – „Pan Magister”

ANNAŁY ZŁOTEGO WIEKU III

Pan Magister 

Kiedy w 1959 roku przyjechałam do Świebodzina było tam dużo dzieci po chorobie Heinego-Medina jak ja wskutek epidemii tej choroby w tamtych latach.
Moje porażenia były dość rozległe, wymagałam więc rehabilitacji, zaopatrzenia ortopedycznego oraz wielu korekt chirurgicznych, stąd mój pobyt w sanatorium rozłożył się na wiele lat. I chociaż bezpośrednio nie rehabilitował mnie mgr Piszczyński, to jako wieloletnia, stała bywalczyni Ośrodka miałam częsty i dość bliski kontakt z Panem Magistrem.
Na WF-ie spędzaliśmy sporo czasu zarówno na zabiegach indywidualnych jak i zespołowych, basen, gry w piłkę, jeżeli ktoś nie chodził lub np. miał nogę w gipsie po kolejnej operacji, to grał na siedząco. Pamiętam, że wf, szkoła i leczenie były na tych samych prawach, jednakowo ważne, tak to traktował personel i my pacjenci.

Pana Magistra Piszczyńskiego pamiętam jako osobę nierozłączną z Sanatorium, właściwie można Go było spotkać na terenie ośrodka o każdej porze dnia, jakby tu mieszkał.
Zamyślony, cichy, poważny, uśmiechnięty, łagodny, skupiony, obserwujący, ciągle zajęty i gdzieś zdążający.
Często zatrzymywał się i przyglądał jak ktoś idzie, jak stawia kroki. Wydawał się czasami nieobecny w swym zamyśleniu, a tu nagle mówi, „a gdybyś spróbował na przykład tak lub tak to zrobić”, albo „idź dalej tak jak dotychczas, jeszcze trochę dalej i z powrotem”. Częsty obrazek to przykucnięty lub nachylony Pan Magister przy pacjencie i majstrujący coś przy jego aparatach, sprawdza jaki jest ich opór, dlaczego tak, a nie inaczej się porusza.
Wiedzieliśmy, że nas obserwuje, głównie uwagę poświęcał tym, którzy szczególnie wymagali niekonwencjonalnego spojrzenia. Najczęściej chodził z aparatem fotograficznym na ramieniu i dokumentował swoje spostrzeżenia. W związku z tym, że kręcił filmy i utrwalał nasze życie, wielką frajdę sprawiały nam pokazy filmów Magistra Piszczyńskiego i gremialnie zbieraliśmy się na ich projekcji.
Prywatnie bardzo się lubiliśmy, nie był zbyt rozmowny ale zawsze podszedł, przywitał serdecznie, zażartował subtelnie, zapytał co nowego i słuchał . Ale zaraz delikatnie żegnał się i pędził do swoich spraw.
Nawet kiedy jeździł z nami na wycieczki czy zloty Opty, interesowała Go głównie nasza aktywność, może mniej to co zwiedzamy ale jak zwiedzamy, jak sobie dajemy radę w pokonywaniu barier.
Najbardziej cieszyło Go kiedy w programie mieliśmy jakieś grupowe rozgrywki czy sportowe rywalizacje.
Pamiętam, że kiedyś odwiedził nas w naszym domu w Warszawie, prywatnie, bez kamery i aparatu. Pokazałam Magistrowi stopkę 6 miesięcznego Mateuszka, która wg mnie była nieco wykrzywiona. Obejrzał uważnie, pogłaskał mnie po głowie z uśmiechem i powiedział, że wszystko jest dobrze ale aby szybciej wróciła do normy pokazał jak mamy ją czasami masować. Jak zacznie chodzić wszystko się wyrówna, to tylko słabsze mięśnie z jednej strony i tak było.
Życie nasze , zwłaszcza wieloletnich pacjentów i tzw. recydywistów /jak mnie nazywano/ było niezmiernie silnie związane z Ośrodkiem i Ludźmi, którzy nas leczyli, usprawniali, uczyli i wychowywali. To wszystko miało nas przygotować do pełnej samodzielności w każdym aspekcie naszego życia. Zastępowali nam dom i rodzinę.
Jak rodzice przygotowują swoje dzieci do opuszczenia gniazda, ze zdrową miłością pozbawioną nadopiekuńczości, z pełną akceptacją naszego kalectwa, ucząc nas poczucia własnej wartości, wspierając naszych rodziców, a czasami nawet ich w tym zastępując.

Ukończyłam studia i ponad 20 lat pracowałam zawodowo, założyłam rodzinę , urodziłam i wychowałam syna, wspólnie z mężem, który też tutaj przed laty jak i ja odnalazł swój drugi dom.

Elżbieta Medyńska