TA PIERWSZA I NIEZAPOMNIANA !
Mój kontakt ze Szkolnym Kołem Krajoznawczo-Turystycznym im. Leonida Teligi rozpoczął się w roku 1970. W tym czasie mój syn – Tomasz przebywał w świebodzińskim Sanatorium na rehabilitacji. Często przyjeżdżałam z Warszawy na odwiedziny do syna. Na jednej z wizyt prof. Sobociński zaproponował mi, abym wzięła udział w wycieczce organizowanej przez Koło. Trasa miała biec ze Świebodzina przez Kaszuby do Gdańska. Byłam mile zaskoczona, propozycja ta była bowiem pewnym ryzykiem dla Grupy. Jak zachowa się bądź, co bądź obca, starsza osoba w gronie młodzieży, może okazać się intruzem i przysłowiowym „piątym kołem u wozu”. Ale trzeba przyznać, że prof. Sobociński kierując się raczej intuicją w stosunku do mojej osoby nie pomylił się. Mój udział w tej pierwszej wycieczce zadecydował, że wrosłam w tę grupę na stałe. Na tej wycieczce zostałam zaakceptowana przez młodzież i otrzymałam zaszczytny tytuł „Honorowego Członka”.
Pierwszy wyjazd ten sprzed 15-tu laty nastąpił wczesnym majowym rankiem. Uczestnicy zbierali się na sanatoryjnym dziedzińcu, autokar już czekał. W pewnej chwili nadszedł prof. Sobociński, krótkie powitanie, sprawdzenie obecności, chwila ciszy. i nagle rozległ się nasz SKKT-owski hymn – „Gdzie Krzywousty wodził”. Do dziś pamiętam jak „mrówki” przeszły mi po plecach, oczy zwilgotniały, „coś” ścisnęło mi gardło ze wzruszenia. Hymn, o pięknych słowach i melodii, który słyszałam pierwszy raz w życiu, śpiewany z zapałem przez młode głosy, słoneczny wiosenny ranek, leżące wokół nas bagaże – wszystko to wywarło na mnie niesamowite wprost wrażenie. Do dziś, ilekroć śpiewamy ten hymn na powitanie i pożegnanie naszych corocznych spotkań, doznaję podobnego wzruszenia. I choć później brałam niejednokrotnie udział w takich wycieczkach, ta pierwsza pozostawiła najsilniejsze wspomnienie.
Duszą i motorem całej grupy był prof. Sobociński, to dzięki Jego organizacji i niesamowitej energii nikt z uczestników nie próżnował i nie miał czasu na nudę. Zawsze towarzyszyła nam taka sama wspaniała atmosfera, każdy z uczestników należał do jakiejś sekcji, w której miał coś do zrobienia. Trzeba pamiętać, że żywiliśmy się w drodze sami. Sami kupowaliśmy prowiant na postojach. Mieliśmy w autokarze kilkunastolitrowe termosy z gorącą herbatą i prowiant. Przygotowywało się kanapki, a w czasie przerw w jeździe jedliśmy siedząc na trawie, obiady jadaliśmy w napotykanych po drodze barach i jadłodajniach.
Na kwaterach panowała iście rodzinna atmosfera, pomagaliśmy sobie wzajemnie.; Przygotowywanie kolacji, śniadania, herbaty w termosach na dalszą drogę, zakup prowiantu, wieczorami podsumowywanie minionego dnia, kronikarz robił notatki w kronice, pisaliśmy karty z pozdrowieniami z trasy do znajomych, kolegów i rodziny, przygotowywało się plan na następny dzień, wszystkie te czynności wypełniały czas po brzegi.
Było dużo zwiedzania różnych ciekawych miejsc w odwiedzanych miastach. Mieliśmy zawsze dobrego przewodnika, który opowiadał nam wiele rzeczy o zwiedzanym regionie.
Przewodnicy z uznaniem wyrażali się o postawie naszych uczestników, o dużym zainteresowaniu grupy tematami poruszanymi przez nich, o ciekawych i wyczerpujących pytaniach, jakie zadawali przewodnikom. Z takim zainteresowaniem na ogół nie spotykali się w swojej pracy z innymi grupami.
Po powrocie z każdej wycieczki uczestnicy dzielili się swoimi wrażeniami na specjalnym spotkaniu. Spotkanie takie było zawsze małą uroczystością w Sanatorium w obecności Dyrektora, lekarzy, ciała pedagogicznego i młodzieży.
Wiele razy zadawałam sobie pytanie, jak długo będziemy jeździć razem. Prędzej, czy później gromadka rozpadnie się, skończy się dla niej okres rehabilitacji sanatoryjnej, porozjeżdżają się do domów i grupa się rozpadnie.
Ale stało się inaczej. Ziarno rzucone przez garstkę zapaleńców z prof. Sobocińskim na czele zaczęło kiełkować.
Już w 1975 roku odbył się pierwszy zjazd dawnych SKKT-owców pod nazwą „Grupa Opty”. Rozpoczął się nowy okres dla grupy. Od 1975 roku odbyło się 9 takich spotkań, a więc: Gościkowo -’75, Toruń-’76, Szczecin-’77, Wojnowo-’78, Warszawa-’79, Lublin-’80, Łagów-’81, Bieszczady-’82, Poznań-Kiekrz-’83. W międzyczasie przytuliło nas do siebie Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Świebodzińskiej dając nam tym sposobem możliwość oficjalnego istnienia. Taka prywatna duża grupa dorosłych ludzi, spotykająca się ni z tego, ni z owego w różnych stronach Polski, mogłaby wzbudzać niepokój i niezdrowe zainteresowanie u miejscowych władz.
Każdego roku na zakończenie naszego spotkania ustala się miejsce następnego zjazdu, zgłasza je któryś z naszych członków, stając się jednocześnie organizatorem kolejnego spotkania.
Ludzie zjeżdżają z całej Polski. Ponieważ pracują, studiują, mają własne pozakładane rodziny, muszą dobrze gospodarować czasem, aby móc wyrwać się na 3 – 4 dni od swoich obowiązków.
Coś ich ciągnie nieodparcie, narażają się na duże koszty, na niewygody, na nieprzespane noce w różnych środkach lokomocji i zjeżdżają jak dzieci do matki, aby nacieszyć się sobą, ugadać, spędzić urocze chwile przy ognisku, przy wspólnym śpiewaniu. Nie ma wtedy mowy o spaniu, szkoda każdej godziny, każdej chwili, trwa to przecież tak krótko, bo praktycznie sobotni dzień, noc przy ognisku, ranek niedzielny przy wspólnym śniadaniu i już około południa odlatują pierwsze jaskółki, żegnając się z żalem, że to już koniec tegorocznego spotkania, żegnają się słowami: „Do następnego spotkania – za rok”.
Od tamtej pierwszej pamiętnej wycieczki w 1970 roku „Przez Kaszuby do Gdańska” minęło prawie 15 lat, a mnie się zdaje, że to było tak niedawno. I tylko przez ten czas dziecinne buzie tamtych uczestników naszych wycieczek zmieniają się powoli w twarze dojrzałych ludzi, a żony, mężowie i maluchy towarzyszące dawnym SKKT-owcom na naszych obecnych spotkaniach „Grupy Opty” potwierdzają prawdę, że czas płynie nieubłaganie, że dzieci rosną, że rośnie nowe pokolenie „Grupy Opty” i to napawa optymizmem.
Warszawa – czerwiec – 1984 r.