Lusia Rehlis, vel Aleksandra Naszkowska – Mało pomnika dla Leśkiewicza

M A Ł O    P O M N I K A    D L A    L E Ś K I E W I C Z A

Kim był Mirosław Leśkiewicz?
Z wykształcenia – lekarz medycyny.
Z urzędu – dyrektor.
Z zawodu – chirurg – ortopeda.
Z talentu – pedagog.
Z zamiłowania – muzyk i esteta.
W przekonaniach – ewangelik.
W myśli – nieprzeciętna indywidualność.
W sercu – dobry i wrażliwy.
W życiu – surowy i konsekwentny.
O powierzchowności sympatycznego mężczyzny w średnim wieku.

Takim zachowała Go moja pamięć po trzydziestu paru latach.
Byłam Jego pacjentką – wychowanką przez kilka lat. Mogę się o Nim wyrażać tylko w samych superlatywach, bo przywrócił mnie normalnemu życiu w społeczeństwie.
Jako dziesięcioletnia dziewczynka, z braku właściwego nadzoru straciłam na torach kolejowych obie nogi na wysokości ud. Wypadek ten miał miejsce na stacji kolejowej w październiku 1945 roku, w małym miasteczku koło Poznania.
Trzy lata później znalazłam się w Zakładzie Leczniczo-Wychowawczym „Caritas” dla Dzieci Kalekich w Świebodzinie WLKP. Byłam pierwszą pacjentką z dziewcząt. Grupa, w której się znalazłam liczyła czternaścioro dzieci w wieku od siedmiu do osiemnastu lat.
Mieszkaliśmy w środkowym skrzydle budynku mającego kształt podkowy. Wokół zabudowań był ogród – miejsce naszych spacerów i zabaw.

Z pierwszych miesięcy – mego tam pobytu nie wryło mi się w pamięć nic szczególnego.
Dopiero przyjazd z Warszawy doktora Leśkiewicza zostawił w mojej pamięci obraz wielu następujących po sobie zmian.
On sam wywarł na mnie niesamowite wrażenie. Zobaczyłam Go pierwszy raz na wieczornym obchodzie. Przyjechał od strony windy na wózku inwalidzkim w otoczeniu personelu wychowawczego (w tym okresie składającego się w większości z sióstr zakonnych).
Na głowie miał kompletny brak włosów, a spojrzenie piwnych oczu bardzo przenikliwe
i przyjemne brzmienie głosu.
Po przywitaniu się z nami, – to znaczy: ze mną i moimi trzema koleżankami, zaznaczył, że przed pójściem do łóżka ubranie należy złożyć w kostkę, a wstążki do włosów muszą być nawinięte na poręczy, aby nazajutrz w warkoczach były jak wyprasowane. Pomyślałam
– z tymi uwagami podobny jest do mojej mamy. Wkrótce potem przekonałam się, że te uwagi, to był wstęp do tego, czego ja się miałam tutaj nauczyć. Na razie oczyma nastolatki obserwowałam liczne zmiany w otoczeniu i naszym regulaminie, jakie następowały od chwili przyjazdu nowego dyrektora.
Najpierw przeniesiono nas do starszej części domu, ale za to o większym metrażu.
Rozpoczęła się nauka w Szkole Podstawowej. Zaczęło przybywać dzieci, sal świetlicowych, gimnastycznych i rekreacyjnych. W kilka miesięcy później był już cały komplet sal do w.f-u.
Kończył się rok 1949, a zaczynające się lata pięćdziesiąte miały przynieść jeszcze większą reorganizację i adaptację tego budynku szpitalnego na placówkę rehabilitacji ortopedycznej na Ziemiach Zachodnich. Szedł w tym kierunku nabór nowego personelu. Mieliśmy pedagogów z PIPS-u (Państwowy Instytut Pedagogiki Specjalnej w Warszawie) i instruktorów AWF-u (Akademia Wychowana Fizycznego w Poznaniu).
Pierwszym magistrem rehabilitacji był Zenon Piszczyński, był „prawą ręką” doktora Leśkiewicza. Od początku cieszył się ogólnym uznaniem wszystkich, za to, że nie liczył godzin pracy, nie zauważał swojej młodości (przyszedł do Świebodzina prosto po studiach), nie szukał  rozrywek poza Zakładem. Świątek i piątek, od rana do wieczora był na salach wychowania fizycznego. W każdej chwili mogliśmy iść ze sprawą do naszego magistra.
Doktor Leśkiewicz kompletował zespół ze szczególnie oddanych i ofiarnych pracowników, szczególnie pamiętam też pana Sołeckiego – nauczyciela m.in. języka francuskiego, czy pana Morońskiego – mojego wychowawcę w VII klasie.
Poprzez Komisję Kwalifikacyjną w Poznaniu selekcjonował też nabór pacjentów. Prowadzono badania specjalistyczne mówiące o stopniu kalectwa i rozwoju psychicznym dziecka. Dopiero po przejściu testów zostawaliśmy zakwalifikowani do rehabilitacji. Wtenczas następowało oprotezowanie, nauka chodzenia i zdobywanie sprawności fizycznej, potrzebnej w normalnym życiu, jakie nas czekało po opuszczeniu Zakładu.
Podczas niektórych ćwiczeń, jak nauka chodzenia był obecny dyrektor. Każdy pierwsze kroki musiał stawiać pod Jego czujnym okiem ortopedy i dopiero pełni wskazówek przechodziliśmy pod opiekę instruktorów (Piszczyński, Mądraszkiewicz i in.)
Właśnie pamięć przywiodła mi scenkę z mojego pierwszego „chodzenia”.
Pamiętam, – zostałam ubrana w protezy i usłyszałam odgłos werbla z równoczesnym skandowaniem dyrektora: „Raz! Dwa!,..” – i runęłam na środku sali. Siedział na wózku o parę metrów ode mnie i ze stoickim spokojem powiedział: -„Wstawaj”, – Ale jak? – pomyślałam.
Błagalnie spojrzałam na Niego, w Jego twarzy nie znalazłam litości. W zamian poczęstował mnie fachową radą: -„Unieś się na wyprostowanych rękach, wyprostuj kolana i mocno wyrzuć ciało do tyłu, złap postawę stojącą.”
Nie pamiętam już ile razy ten wariant ćwiczyłam, ale w końcu opanowałam tę „sztukę” wstawania z płaskiej powierzchni bez pomocy drugiej osoby i bez poręczy.
Wiele jeszcze innych sprawności musiałam zaliczyć w trakcie wielogodzinnych ćwiczeń, choćby: chodzenie po schodach, podstawowe kroki taneczne itd.
Z uporem chodziłam na wyznaczone godziny ćwiczeń. Nie zniechęcałam się szybko, choć nieraz kikuty poobcierane były do krwi. Sił dodawała mi wiara, że będę sprawnie chodziła, dopingowana jeszcze pochwałą dyrektora, który szybko mnie wyczuł i wiedział, że ambicja w moim charakterze odgrywa wielką rolę. Zresztą On umiał podejść każdego wychowanka w odrębny sposób. Tego nie można zaprzeczyć – był dobrym psychologiem.
Sprawdził się też, na podstawie mojego życia jako pedagog. Wśród wielu obowiązków z dyrektorowaniem znajdował czas na długie rozmowy z nami. W czasie jednej z takich „pogadanek” powiedział nam szczerze i otwarcie: „Dla was nie ma miejsca w społeczeństwie, wy sobie to miejsce musicie wywalczyć”.
I my pojęliśmy tę gorzką prawdę w sposób właściwy. Rano szkoła, potem odrabianie lekcji
i ćwiczenia. Już byliśmy w szkołach średnich, a jeszcze chętnie zaglądaliśmy na sale w.f-u. Dlatego ja nie byłam wyjątkiem, że bez laski chodziłam codziennie do Liceum Ogólnokształcącego im. H. Sienkiewicza do miasta. Za mego pobytu siedemnaście osób co rano opuszczało Zakład udając się na lekcje do miejscowych szkół średnich. Decyzją dyrektora byliśmy oddzieleni od reszty gromady i mieszkaliśmy w części zamkowej budynku. Jako lekarz widział konieczność tej izolacji ze względu na kontakt z ludźmi z miasta, a tym samym istnienie większej możliwości przenoszenia chorób. Również stosował kwarantanny wobec grup nowoprzybyłych dzieci. Sam dokonywał badań okresowych pacjentów. Wszystko to składało się na bardzo małą liczbę zachorowań wśród pacjentów. Ja na przykład w ciągu  siedmiu lat pobytu tylko raz byłam chora. Był to niewątpliwie sukces tego lekarza, – przy setce dzieci izolatka świeciła pustkami.

Do innych zalet tego wyjątkowego człowieka mogę zaliczyć Jego wrażliwość na piękno muzyki i estetykę w życiu codziennym. Bardzo często wieczorami zza drzwi Jego mieszkania dobiegały dźwięki pianina. Grał  utwory Chopina, Bacha i innych kompozytorów.
Sam – kochając muzykę, czynił starania aby dać nam pewną wiedzę muzyczną. Zaangażował muzyków – pedagogów z Poznania, którzy dawali nam lekcje z tej dziedziny. Dlatego też wielu spośród nas grało na różnych instrumentach muzycznych. Byli akordeoniści, pianiści (Antek K,, Waldek Cz., Janek K., Kazik B., Basia B., Marysia B., Krysia W.) i inni.
Sprowadzał też dyrektor do Świebodzina artystów scen poznańskich, takich jak: pianistkę – Antoninę Kawecką, śpiewaka operowego – Psządę z jego sławną arią „Jontka”. Produkowali się też na naszej scenie w sali kolumnowej popularni aktorzy, między innymi Jerzy Ofierski
i Kazimierz  Brusikiewicz. Ten ostatni upamiętnił mi się w wierszu „Byczo”, recytacji którego towarzyszyła bardzo charakterystyczna gestykulacja, łącznie ze ślizganiem się na obcasie buta.
Do wychowania muzycznego muszę dodać jeszcze wykonywanie przez nas piosenek w chórze prowadzonym przez Teresę Tarmanowską. Śpiewaliśmy dużo i różne piosenki:
o tematyce szkolnej, obozowej, harcerskiej, ludowej, patriotycznej oraz – nasze własne odzwierciedlające sceny z życia tej wielkiej społeczności dziecięco-młodzieżowej, jaką tworzyliśmy.
Gdy spędzaliśmy pierwsze obozowe wakacje w Wilkowie, wsi leżącej niedaleko Świebodzina (ok. 4 km), to z leśniczówki niosły się na las i jezioro piosenki: „A gdy na obóz ja przyjechałam”, „Wilkowo, Wilkowo, las, las” i wiele, wiele innych, których pamięcią już nie obejmuję.
A potem, gdy nasz operatywny pan dyrektor „zdobył” Przełazy, (miejscowość nad jeziorem Niesłysz 15 km od Świebodzina), to pałacowe schody były miejscem śpiewania, a słuchaczami – dokładnie dobrany do tego rodzaju wypoczynku dzieci kalekich personel (instruktorzy, wychowawcy, itd.) i mieszkańcy wsi.
Piosenkom tam śpiewanym czas nie odebrał nic z aktualności. Bywa czasami, że mego męża nurtuje jakieś zmartwienie, wtenczas ja cicho nucę:
„Wiesz ty co, mój kochany, wiesz ty co,
Śmiej się wciąż, choćby nie wiem jak ci szło.
Czy masz więcej, czy masz mniej –
Ty się ze wszystkiego śmiej.
Śmiech to skarb, zapamiętaj sobie to.”
„Ja ciebie podziwiam” – konkluduje mąż. „Zazdroszczę ci tej pogody ducha” – mówi.
– „To”, to też pamiątka z tej „kuźni hartu ciała i ducha.” Jedna z wielu jakie zabrałam i przeniosłam na członków mojej rodziny.

Wracam jednak do wspomnień, bo w pamięci odgrzebałam właśnie taki fakt:
Kolejnego lata, we wspomnianych już Przełazach, uczyłam się jeździć na rowerze, ale moja nauka jazdy trwała widocznie zbyt długo i wyczerpała cierpliwość magistra Piszczyńskiego. Widząc moje tchórzostwo, bo tak to dzisiaj oceniam, – wepchnął mnie z rowerem na drewniany pomost, biegnący wzdłuż brzegu jeziora. Działał z zaskoczenia i nim się zorientowałam, że z tyłu nie prowadzi mojego roweru – byłam już sama na pomoście. Miałam wokoło wodę, a za sobą donośny głos instruktora: – „Jedź prosto, bo wpadniesz do wody”. Z rowerem nie umiałam jeszcze pływać, na razie tylko z protezami, więc wyboru nie miałam. Ze strachu naciskałam równo na pedały i mocno trzymałam kierownicę w dłoniach. Po wyjechaniu na „ląd” byłam spocona jak przysłowiowa mysz, ale od tej pory nie potrzebowałam asysty nawet podczas – czasami wielogodzinnych rajdów rowerowych.
Umilkło też skandowanie niektórych kolegów: -„ Lusia w krzaki! Lusia w krzaki!
Ta mała złośliwość pochodziła stąd, że uczyliśmy się jeździć w pałacowym parku pełnym krzaków, w których nieraz leżałam z rowerem kiedy wzięłam za ostry skręt. Nawet wyprawa na rowerach do Złotego Potoku, w grupie koleżanek nie stanowiła dla mnie wysiłku ponad miarę. Pamiętam, że ani razu nie wywróciłam się, a przecież jechaliśmy leśną drogą, której długość wynosiła około 5 km. Rajd ten prowadziła instruktor – Maria Pieczyńska, której bardzo podobała się nasza nowo nauczona piosenka pt.: „Hej, przeleciał ptaszek w kalinowy lasek”. Świadkiem naszych dźwięczących głosów była polana leśna, na której zrobiłyśmy sobie krótki odpoczynek. Prawdą jest, że dwa dni po tej eskapadzie czułam, w którym miejscu mam biodra, ale zmęczenie minęło, a ja zaliczyłam jeszcze jeden swój życiowy rekord.
Pamiętam także jak byłam szczęśliwa, kiedy w wieku 16 lat tańczyłam walczyka w karnawałowy wieczór poproszona przez naszego magistra.
Zastanawiam się dzisiaj, co prócz chęci bycia „normalną”, było motorem mojej zawziętości – w tym dobrym tego słowa znaczeniu. A może już jako piętnastoletnia dziewczyna rozumiałam słowa, kierowane do nas przez dyrektora – pedagoga: – „Każde z was może jeszcze więcej dać z siebie, ale musi mocno chcieć”.  Zresztą , ja nie byłam wyjątkiem. Wszyscy mieli dobre wyniki w nauce i w sporcie. A wątpiących w to: „Że przecież niebożę, fajtłapa  też coś może” (słowa z naszej piosenki), ściągał dyrektor do Świebodzina na wakacje szkolne do Przełaz. Tutaj naocznie przekonywali się, że dzieci o podwójnej amputacji nóg rzucają oszczepem, (mój dyplom zniszczyłam, gdy najstarszy syn w tej dyscyplinie miał lepszy wynik), strzelają z łuku, jeżdżą na rowerach, pływają wszystkimi stylami, skaczą z trampoliny, grają w siatkówkę itd.
Swego czasu złożył nam też wizytę amerykański lekarz – dr Rusk, zajmujący się rehabilitacją dzieci kalekich w Stanach Zjednoczonych. Jakie odniósł wrażenie, tego nam – pacjentom nie powiedział, ale życzył sobie aby utrzymywać z nim kontakt i ja jako sekretarka samorządu dziecięcego w tym czasie, pisywałam listy. Wiem też, że świadczył nam pomoc materialną, za którą przekazywaliśmy mu słowa podziękowania.
Prawdą jest też, iż doktor Leśkiewicz publikował swoje prace z zakresu rehabilitacji dzieci kalekich w Polsce – w czasopiśmie amerykańskim (pamięć zatarła już jego tytuł). Bywali także za Jego kadencji w murach Zakładu dziennikarze (m.in. ze Słowa Powszechnego) i pisarze, – choćby Wanda Strzałkowska-Korycka. Wynikiem jej penetracji u nas była książka pt.: „Wyłamane wrota”, wydana nakładem Naszej Księgarni w Warszawie w 1952 roku. Zawarła tam wiele prawdziwych scen z naszego zmagania się z kalectwem. Gościem był u nas w tym czasie również prof. dr med. Adam Gruca z Warszawy. Jak z tego wynika, nie tylko wychowankowie widzieli i doceniali zasługi doktora Leśkiewicza.
Wieloma swoimi zaletami wzbudzał w nas szacunek. Uwagi umiał zwracać w sposób, który nie ranił, ale wchodził w pamięć. Przykładem niech będzie zakodowany w mojej pamięci mały incydent, jaki miał miejsce w bramie wjazdowej do Zakładu.
Otóż, wyróżnieniem był udział w pochodzie 1-majowym w 1951 roku. Kilkuosobowa delegacja spośród nas udała się na defiladę dyrektorskim Mercedesem, oczywiście prowadził On sam. Po powrocie, w trakcie wysiadania z limuzyny Janek K. złamał mi chorągiewkę. Głośno zaprotestowałam: – „Co mi zrobiłeś?! W tej samej chwili usłyszałam Jego głos: – „Lusiu, dziewczynka nie powinna podnosić głosu, nie wypada”. Przez długie lata pamiętałam i starałam się trzymać tej zasady, a może dlatego miałam później tyle koleżanek w Ogólniaku. Może?

Wychowywał, wymagał, imponował, a nade wszystko rozumiał nasze małe dusze w okaleczonym ciele, bo był z tej samej „branży” ze znakiem ”I” (inwalida), o podwójnej amputacji kończyn dolnych.
A oto inne wydarzenie też rzutujące pozytywne światło na osobę doktora. Znów wakacje, znów Przełazy. Rok 1951. W pewne lipcowe popołudnie, po obowiązkowym pływaniu, ja z koleżanką Janką N., popłynęłyśmy w kierunku wyspy (na jeziorze Niesłysz są dwie). Kiedy już zbliżałyśmy się do sitowia ją okalającego, kątem oka zauważyłyśmy białą „plamę” na naszym pomoście.  – „Janka, – dyrektor, – wracamy! – wykrztusiłam. Na poczekaniu dostałyśmy „gęsiej skórki”, ale nie z zimna, tylko na samą myśli o konsekwencji naszej niesubordynacji. Przecież to były kilometry przepłyniętej wody poza wyznaczonym obszarem pływania. Natychmiast zawróciłyśmy i ile sił w ramionach płyniemy do brzegu. Janka pomagała sobie nogą, a mi pozostały tylko ramiona. Ścigamy się, żeby jak najszybciej dotrzeć do pomostu. Sylwetka w kitlu coraz wyraźniejsza. Jeszcze kilka uderzeń ramionami o wodę i wychodzimy na pomost. Dwa metry przed nami jest dyrektor. Z drżeniem mięśni i… serca czekamy na Jego reakcję. On tymczasem uporczywie spogląda na swój zegarek, po chwili podnosi głowę i podąża do nas, ociekających wodą. Podaje nam kolejno rękę i dodaje: -„Gratuluję, dobry czas”. Osłupiałyśmy ze zdziwienia, zabrakło nam głosu w gardle. Odzyskałyśmy go dopiero gdy nasz „sędzia” był już na dróżce do pałacu. Jednak myliła się Janka twierdząc, że nam się „upiekło”. Finisz był taki, że musiałyśmy startować w najbliższych zawodach pływackich. Mnie się w nich nie powiodło – na miarę oczekiwań instruktora, przez co mocno ucierpiała moja ambicja. Ale nie na długo miałam kwaśną minę, bo przy kolejnej wizytacji byłam znów „Lusią na popisy” – jak to po cichu mawiali koledzy. A potem dostałyśmy nowe sukienki (szyła ja miejscowa szwalnia) i ja je prezentowałam przed dyrektorem, więc byłam już zupełnie usatysfakcjonowana.

O Przełazach, to można długo i wiele mówić. Tam pierwszy raz widziałam połów ryb siecią na naszym jeziorze. Miejscowi rybacy przypłynęli łodziami i wykonywali tę ciekawą operację tuż koło nas. To był wyjątkowy widok.
Obozowanie nad jeziorem Niesłysz dostarczało nam niemal każdego dnia nowych wrażeń. Niektóre z nich z wielką wyrazistością rysują się w mojej pamięci, – na przykład wypadek, który miała moja koleżanka Krysia W.  Skacząc z pomostu zwichnęła sobie nogę w kolanie. Akurat w tym czasie był w Przełazach nasz doktor. Zaalarmowany, szybko podjechał wózkiem do pomostu, rzucił koc na ziemię i szybkimi, zwinnymi ruchami zsunął się z wózka. Krysia nie zdążyła krzyknąć, a ręce naszego chirurga ustawiły kolano na swoje miejsce. Zawsze tak było, kiedy komuś z nas coś dolegało, – reagował szybko i skutecznie, a diagnozy były nieomylne. Ile za to wzbudzał w nas szacunku do siebie.

Nieraz zastanawiałam się nad siłą oddziaływania dyrektora na nasze młode umysły. Myśmy bez szemrania, czy cienia buntu wykonywali przeróżne prace.
Na Przykład:
Kto oczyszczał pole ze stonki ziemniaczanej? – My.
Kto wyrywał z pola oset i palił go na miedzy? – My.
Kto zrywał owoce (wiśnie, porzeczki) i kwiaty lipy? – My.
Kto jeździł na grzybobranie? – My.
Kto sprzątał obejście wokół budynku i pokoje mieszkalne? – My.
Kto gracował, pielił i wytyczał ścieżki pod sznurek w ogrodzie? – My.
Kto kosił zboże na polu w Wilkowie? – My.
Kto w Przełazach ustawiał namioty, robił boiska, bramę wjazdową, porządkował teren wokół pałacu? – My.
Kto miał dyżury w przełaskiej kuchni? – My.

Niejednokrotnie wykonywaliśmy prace za personel techniczny, który za dyrektorowania dr Leśkiewicza był liczebnie mały, dopiero Jego następca (dr Lech Wierusz) mocno poszerzył kadrę.
Trzeba także zaznaczyć, aby obraz doktora Leśkiewicza był całkowity, że wykazywał wielką tolerancję religijną. Sam jako ewangelik, pozwalał nam na praktyki religijne bez najmniejszych przeszkód (udział w mszy św., rekolekcje, bierzmowanie itp.).  Rozumiał, że religia jest potrzebna i pomocna w wychowaniu.
Na co dzień wychowywani byliśmy konsekwentnie i surowo. Za przewinienia przykładnie karani, za wzorowe wypełnianie obowiązków – nagradzani. Mam w swoich pamiątkach różne przedmioty stanowiące formę nagrody za konkursy, rywalizację grupową (książkę za konkurs czystości, laurki, dyplomy itd.). Wiedzieliśmy też, co to jest dyscyplina. Długo jeszcze, po opuszczeniu Świebodzina reagowałam na dźwięk gwizdka. Kojarzył mi się z Wilkowem i Przełazami. Był nieodłącznym akcentem zbiórek, na które biegło się jak najszybciej – jak tylko na to pozwalała technika chodzenia każdego z nas. Któregoś dnia zdradziłam się moim synom, że w czasie wakacji w leśniczówce, w Wilkowie, na zbiórkę poszłam z nitką i igłą zwisającą z szortów, bo właśnie je naprawiałam, gdy usłyszałam gwizdek. Zagadkowo się uśmiechnęli, a najmłodszy powiedział: – „Teraz wiem, czemu mama taka „piła”.

Wracając do osoby doktora Leśkiewicza, nie sposób pominąć, że cieszył się wśród nas  wielkim autorytetem. Rozmawiając z Nim, odruchowo stawaliśmy na baczność. Umiał dystansować, choć w sercu był dobry i wrażliwy. Kiedy odwiedziliśmy Go grupowo (delegacja) w sanatorium w Polanicy Zdroju, a później w Ciechocinku, to wypytywał nas z ojcowską czułością o nasze zmartwienia i sukcesy. Był czuły i dobry, jak zawsze. Obwoził nas po Ciechocinku swoim autem. Pokazywał  tężnie solankowe, objaśniał. Cieszył się z naszych odwiedzin. Podejmował nas jedzeniem.
To były nasze ostatnie spotkania z tym Wielkim Człowiekiem.
Złośliwa choroba (Bürgera), która była przyczyną Jego kalectwa nie pozwoliła Mu wrócić
i kontynuować pracy w Świebodzinie. Kilka lat później (w 1963 roku), świat lekarski został pozbawiony tęgiego umysłu, a wielu młodych ludzi w Polsce dostanie pod pachę swoje zaopatrzenie ortopedyczne i nadal będzie używała wózka inwalidzkiego, bo zabrakło Jego rehabilitacji, która szła w parze z surową szkołą życia, podpartą mądrym wychowaniem. Dlatego pamięć o Nim nie może zaginąć w naszym kraju, szczególnie w dobie, kiedy tak dużo mówi się o ludziach niepełnosprawnych. On swoją „tytaniczną” pracą dał podwaliny rehabilitacji Dzieci Kalekich, w pierwszej w Polsce, – na jej Ziemiach Zachodnich placówce tego typu.
Kończąc swoje wspomnienia, chciałabym jeszcze dorzucić kilka słów refleksji.
Przyznaję, że bardzo dużo Świebodzina przeniosłam do swojej rodziny. Gięłam charaktery, pilnowałam nauki, dopingowałam w rozwijaniu wrodzonych zdolności. Dzisiaj są młodymi, wykształconymi ludźmi. Mamy cichą nadzieję z mężem (byłym pracownikiem świebodzińskiego Zakładu, na etacie masażysty), iż nasi trzej synowie będą wartościowymi ludźmi, a medal, jaki otrzymałam z Wojewódzkiego Frontu Jedności Narodu w Pile w 1976 roku, w maju, z okazji Dnia Matki, w połowie należy się mojemu Największemu Nauczycielowi – doktorowi Mirosławowi Leśkiewiczowi.

Lusia Rehlis, vel Aleksandra Naszkowska
Piła, 1987.11.09.

  • Fot.01  –  Fidiaszowska muskulatura doktora Leśkiewicza, świadcząca o jego tężyźnie fizycznej (rok 1938)
  • Fot.02  –  XV – wieczny zamek Knobelsdorfów jako część Zakładu „Caritas” (fot. 1961 r.)
  • Fot.03  –  Początek obozu w Wilkowie, dr Mirosław Leśkiewicz wciąga flagę na maszt. (1949 r.)
  • Fot.04  –  Poranna gimnastyka podczas obozu rehabilitacyjnego w Przełazach (1950 r.)
  • Fot.05  –  Lekkoatletyka. Pchnięcie kulą. Podwójnie amputowani pchają kulą z usypanego podwyższenia.
  • Fot.06  –  Zwycięzca meczu piłki siatkowej odbiera gratulacje od instruktora. (Przełazy rok 1950)
  • Fot.07  –  Konkurencja biegowa dziewcząt podczas obozu w Przełazach, dr Leśkiewicz mierzy czas stoperem.
  • Fot.08  –  Odwiedziny dr Howarda Ruska – specjalisty d/s rehabilitacji z USA w domu doktora Leśkiewicza w Warszawie (rok 1957)
  • Fot.09  –  Mirosław Leśkiewicz – takim zapamiętali doktora jego wychowankowie