Janina Topornicka – „Długo brakowało mi sanatoryjnego życia”

Janina Topornicka – „Długo brakowało mi sanatoryjnego życia”

Drodzy OPTY-miści chciałabym opisać swoje wspomnienia z pobytu w LORO w Świebodzinie.
Otóż urodziłam się w Wałbrzychu z wrodzoną wadą kręgosłupa ( pół kręgu więcej w kręgosłupie). Moje leczenie zaczęło się od 6-go m-ca we Wrocławiu. Były to korytka gipsowe i gorsety wykonane we Wrocławiu. Bez oczekiwanych skutków, skrzywienie kręgosłupa pogłębiało się. Były też wizyty u różnych ortopedów, między innymi u dr Grucy w Warszawie ( miałam nawet wyznaczony termin operacji ) i u dr Degi w Poznaniu i to on zdecydował o najszybszym skontaktowaniu się z LORO w Świebodzinie. Niestety obowiązywała rejonizacja i mogłam być leczona tylko w Trzebnicy.
Mama, tylko sobie znanymi sposobami postarała się o konsultację u dr Wierusza i tak w przyspieszonym terminie w wieku 12 lat 10.11.1967 roku zostałam przyjęta na oddział dr Wierusza. Były wyciągi, gorsety gipsowe, rehabilitacja – znane wszystkim pacjentom LORO.
Ja – „prawie” jedynaczka, do tego rozpieszczona ( brat 6 lat młodszy ) od dnia przyjazdu do 5.02.68r., każdą wizytę mamy ( co 2 tygodnie ) przepłakałam. Listy, które między wizytami pisałam do domu były dla rodziców koszmarem. Po otrzymaniu takiego listu mama biegła do telefonu i dzwoniła do dr Wierusza, żeby mnie pilnowali, ponieważ opisane przeze mnie próby odebrania sobie życia były tak różne, że trudno je sobie wyobrazić. Wtedy dr Wierusz bez względu na godzinę, a przeważnie była to pora wieczorowa, przychodził do mnie w swojej słynnej pelerynie, siadał na łóżku ( nigdy nie zdradził, że powód wizyty to moje dramatyczne listy ) i długo rozmawiał i uspokajał mnie wręcz z anielską cierpliwością, a odchodził dopiero wtedy, kiedy był przekonany, że na pewno spokojnie usnę. Po latach wstyd się przyznać ale takich wizyt było kilka.
Pamiętam też, że podczas jednej z wizyt mamy u dr Wierusza podczas odwiedzin wspomniał, że wkrótce będę miała operację ale nie zdradził terminu. Nazajutrz w czasie porannej wizyty zostałam poinformowana, że operacja odbędzie w czwartek. Radość moja była ogromna, ale myślę, że niemałą niespodziankę sprawiłam samemu dyrektorowi, bo nie zawiadomiłam o tym rodziców – i to właśnie ja, ta rozbeczana dziewucha. Nigdy mi tego nie powiedział wprost ale dał mi do zrozumienia, że jest ze mnie dumny. Dopiero na drugi dzień po operacji wysłałam kartkę, że jestem już po operacji. Operacja odbyła się 24.04.1968 r. – a niestrudzony doktor prze kilka nocy przychodził z domu dowiedzieć się o stan zdrowia.
Niestety, ja zawsze miałam i nadal mam „pod górkę”. – Po zdjęciu gipsu i usunięciu szwów założono mi nowy gips i jak pozostali pacjenci miałam jeszcze leżeć ok. 6 tygodni. Wkrótce zaczęłam gorączkować, a z cięcia pośladkowego zrobił się wysięk i ponownie miałam niewielki zabieg usunięcia przyczyny – małego kawałeczka szwu. Z tego powodu okres leżenia pooperacyjnego przedłużył się do 3 m-cy.
Był koniec lipca kiedy doktor pozwolił mi wstać i wtedy okazało się, że pomimo masaży i rehabilitacji podczas całego leżenia ja nie umiem chodzić. Ale dr Wierusz znalazł na to sposób i to bardzo skuteczny. Za tydzień miała odbyć się wycieczka do Łagowa. Okazało się, że na tej liście figuruje moje nazwisko. Na porannej wizycie powiedziałam, że to pomyłka, ja nie mogę jechać ponieważ uczę się dopiero ponownie chodzić. A dr Wierusz ze stoickim spokojem i uśmiechem na twarzy oświadczył, że wycieczka jest dopiero za tydzień i on wierzy we mnie, że do tego czasu na pewno sobie poradzę, a jak nie to po prostu nie pojadę. Okazało się, że wystarczyły 3 dni, a ja chodziłam jak przed zabiegiem, – bo skoro on we mnie wierzył to ja go nie mogłam zawieść. Obiecał też, że jeszcze w czasie wakacji pojadę do domu i jak zawsze dotrzymał słowa. Tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego byłam w domu.
Pamiętam to pożegnanie – płakałam ja i płakał pan dr Wierusz.
Muszę przyznać, że długo brakowało mi tego sanatoryjnego codziennego życia i w domu nie umiałam się znaleźć. Ale i na to znalazłam sposób, żeby częściej jeździć na wizyty po prostu moczyłam i odłamywałam gips. W chwili zdjęcia tego gorsetu gipsowego jego waga była podwojona.
W sanatorium miałam też okazję przeżyć Święta Bożego Narodzenia i Wielkanocne, które do dziś wspominam z wielkim sentymentem. Pamiętam, że była uroczysta wigilijna kolacja, dzielenie się opłatkiem, życzenia – dla każdego osobne. Byli: dr Wierusz, dr Szulc, dr Spiller, pielęgniarki i prawie cały pozostały personel. Wtedy w ten wyjątkowy wieczór byli z nami, a dopiero później wracali do swoich domów. Podobnie wyglądały Święta Wielkanocne.
Mam wrażenie, że byliśmy dla nich tymi najważniejszymi osobami, a oni cudownymi ludźmi, o których mimo upływu lat wciąż pamiętamy.
Podczas późniejszych wizyt kontrolnych – nieraz był to dr Szulc lub dr Spiller, proponowano mi ponowną operację tzw. resekcję żeber, – stanowczo odmawiałam, był to 1974 rok i ja jako osoba pełnoletnia już po maturze decyzje podejmowałam samodzielnie.
Ale 24.07.1974 r. wizyta kontrolna odbyła się w gabinecie u dr Wierusza. Dyrektor wiedział, że nie chcę poddać się operacji, z tym przekonaniem wchodziłam do gabinetu. Ale po moim wejściu do gabinetu dr Wierusz jak gdyby nic zapytał – ” I co z tą operacją, czy jesteś gotowa”? Moja odpowiedź zaskoczyła nie tylko doktora, mamę ale najbardziej mnie samą, – brzmiała – TAK.
Po opuszczeniu gabinetu mojej zszokowanej mamie powiedziałam – ” Ja mu po prostu nie mogłam odmówić”. Dla mnie był i zawsze pozostanie w mojej pamięci tym, któremu nie można odmówić. Tym sposobem 25.10.1974r. trafiłam ponownie na oddział.
Mimo, że mój kręgosłup w tej chwili wymaga „kapitalnego remontu” i dr Kaczmarczyk mi to proponował, nie zdecydowałam się. Jestem pewna, że jeśli dzisiaj gdy mam już 50 lat, propozycja ta padłaby z ust dr Wierusza, nie zastanawiałabym się ani przez moment.
Chciałabym jeszcze i uważam, że nie tylko ja wspomnieć dr Krzysztofa Szulca, którego pamiętam jako kogoś wyjątkowego, kto był dla nas nie tylko „ojcem” ale i „matką”. Wiem, że z każdym problemem: sercowym, czy związanym z wiekiem dojrzewania i przeróżnymi kłopotami – nawet rodzinnymi, ( bo przecież nie wszyscy mieli pełen ciepła i zrozumienia dom ), mogłyśmy zwrócić się do niego. Doktor Szulc starał się stworzyć nam namiastkę takiego domu, zawsze był przy nas, służył dobrym słowem, cierpliwie wysłuchał każdego i zawsze znalazł sposób na rozwiązanie trudnego problemu. Mam wrażenie, że jakby zawsze był w cieniu dr Wierusza, a dla nas przecież był bardzo ważny. Z mojej strony wielkie mu za to dzięki i myślę, że teraz w jakiś sposób powinniśmy mu dać odczuć, że też był dla nas i do dziś jest kimś wyjątkowym.