Jan Kazimierz Sobociński – Fragment niedokończonego rozdziału autobiografii dotyczący początków pracy w Zakładzie Leczniczo-Wychowawczym w Świebodzinie

Jan Kazimierz Sobociński – Fragment niedokończonego rozdziału autobiografii dotyczący początków pracy
w Zakładzie Leczniczo-Wychowawczym w Świebodzinie

NA KRESY.
      (Fragment niedokończonego rozdziału autobiografii Profesora Jana Kazimierza
Sobocińskiego, dotyczący początków pracy w Zakładzie Leczniczo-Wychowawczym.) 
Postanowiłem jechać do Świebodzina. Miasto to znałem z opowiadań na WKN-ie1  kolegów Filipczyka i Tołściuka (Boże, daj im wieczne odpoczywanie!), z egzaminu ideologicznego i jeszcze pewnego przeżycia. W r. 1949 jadąc z domu rodziców do Ośna wsiadłem w Poznaniu do pociągu jadącego do Rzepina. Pociąg ten jednak dojechał tylko do Świebodzina. Na pytanie, kiedy jedziemy dalej powiedziano, że o 5-tej rano. A był to dopiero wieczór. Pieniędzy na hotel nie miałem, nie miałem też adresów kolegów (zresztą wtedy jakoś nie pomyślałem o tym), więc przespałem na ławce. Ten Świebodzin miał się teraz stać „moim” miastem.
Nie pamiętam dokładnej daty przybycia tutaj. Wiem tylko, że do rozpoczęcia roku szkolnego pozostało zaledwie parę dni. Dowiedziawszy się, że inspektorat oświaty mieści się przy ulicy Zamkowej udałem się tam bezpośrednio. Przyjął mnie inspektor H. Korwel, młody sympatyczny człowiek. Musiał już przedtem dowiedzieć się, kogo mu tu przysyłają, bo nie wymagał szczegółowego wyłuszczenia celu wizyty. Nie robił też żadnych wymówek z powodu późnego zgłoszenia się. Był nad wyraz uprzejmy, aż prawie serdeczny. Od razu zaczął mi współczuć, że wszystkie kierownictwa w mieście są obsadzone. Więc proponował wieś. Wymienił nawet kilka miejscowości. Nie pamiętam dlaczego, podchwyciłem nazwę Jeziory jako ewent. przyszłą placówkę.
– Czy można tam jakoś dojechać?
– Autobusy nie chodzą.
– Ale to blisko – wtrącił się łysawy uśmiechnięty pan – można rowerem, ja pożyczę.
(później poznałem nazwisko kol. Cz. Sawickiego).
Skorzystałem z uprzejmej oferty podinspektora i otrzymawszy instrukcje co do dalszej marszruty udałem się śpiesznie do Jezior. Wioska jak wioska, nawet spodobała mi się, niezłe zabudowania, kościółek na miejscu. Sama szkoła jednak jakoś wrośnięta w ziemią, zbyt zacieniona, nieprzytulna. Nauczyciela żegnającego placówkę, znalazłem na polu w pobliżu szkoły. Zrobił na mnie przygnębiające wrażenie. Małego wzrostu, lat ok. 40, nie ogolony, łysy, w brudnym roboczym odzieniu i drewniakach na nogach budził politowanie.
– Dlaczego pan stąd odchodzi?
– Proszę pana, tu wytrzymać nie można. Dzieci nie chcą się uczyć, rodzice z PGR wredni. Jedna kobieta naskarżyła na mnie, że palę szkolnym węglem. Miałem nieprzyjemności. Idę do pracy w banku w Świebodzinie. Nie chce więcej szkoły.
– Bo ja mam tu zająć pana miejsce.
– Jak pan chce, może panu lepiej się tu powiedzie.
Pożegnałem expedagoga i zawróciłem na Zamkową wyraźnie zdegustowany.
– No i jak koledze podobają się Jeziory – powitał mnie inspektor Korwel.
– Panie inspektorze, nie chciałbym tam pójść, może ma pan co innego?
– A nie chciałby pan pójść do szkoły specjalnej?
– Dla niedorozwiniętych?
– Nie, to inny typ szkoły. Tu naprzeciwko jest zakład leczniczy dla kalek, tam jest i szkoła. Wiem, że oni też potrzebują nauczyciela, choć oni nam nie podlegają.
Podziękowałem za radę i zaraz udałem się do placówki. Budynek pokaźny, teren szczelnie ogrodzony, nad drzwiami głównymi we wnęce statua jakiegoś świętego, a pod nią czerwona tablica z napisem:
      Państwowy Zakład Leczniczo-Wychowawczy w Świebodzinie.
Nieśmiało wszedłem do hollu. Z kancelarii pospiesznie wyszedł starszy pan w uniformie żołnierza polskiego na Zachodzie i charakterystycznym brązowym serdaku skórkowym. Przywitał mnie uprzejmie i poznawszy cel mego przybycia zaprowadził do dyrektora zakładu.
Dyrektor, młody szczupły mężczyzna, usłyszawszy, co mnie tu sprowadza, przedstawił się: „Wierusz jestem” i zaraz dodał:
– Ja, proszę pana, też dopiero zaczynam, a w sprawach szkoły nie orientuję się zupełnie. Niech pan pójdzie na piętro, tam w kancelarii szkolnej siedzi pani kierowniczka, ona z panem omówi szczegóły. Proszę powiedzieć, że ja zgadzam się na jej decyzję.
Niedługa była nasza rozmowa z kierowniczką Albiną Konoplicką. Nie kryła zadowolenia z powodu przyjścia „nowej siły”. Dowiedziawszy się, że poprzednio uczyłem w liceum pedagogicznym, tytułowała mnie przez „pan profesor” i po kobiecemu starała się odgadnąć przyczyny takiej „degradacji”. Zapytała ze współczuciem:
– Czy pan profesor będzie czuł się w naszej szkole dobrze?
– A pani długo tu pracuje? – odparłem pytaniem na pytanie.
– Ja już dwa lata.
 To i ja ze dwa lata wytrzymam, odpowiedziałem bez namysłu, wierząc, że to rzeczywiście dłużej nie potrwa.
Koleżanka Konoplicka, lwowianka, córka nauczyciela c.k.2 nie ominęła wymogów biurokracji. Poprosiła, żebym napisał podanie do kuratorium o zatrudnienie mnie w tutejszej szkole. Próbowałem tłumaczyć, że ja przecież nie z własnej inicjatywy zmieniam miejsce pracy, więc w zasadzie nie mam o co prosić, kierowniczka jednak była zdania, że nauczyciel musi mieć wyraźne skierowanie od władzy, a władza nie wyda skierowania bez uprzedniej mojej prośby.
Wydało mi się to trochę jak przysłowiowe „austriackie gadanie”, ale ponieważ miałem szczery zamiar tu zostać, a nie szukać jakichś nowych „Jezior”, żądane podanie napisałem od ręki. Podanie to zostało następnego dnia zawiezione do kuratorium przez zakładowego kierowcę, aby wszystko było w porządku i na czas.
Za kilka dni otrzymałem pismo z dnia 31 sierpnia 1951 r., nie wiem jakiej racji adresowane następująco: Ob. Sobociński Jan, naucz. Państw. Lic. Pedagog. w Ośnie Lubuskim. Przecież poprzednie pismo już z dniem 1 sierpnia „przeniosło” mnie z Ośna do Świebodzina i pozbawiło mnie tytułu nauczyciela liceum. Dalej już konsekwentnie, a niezgodnie z prawdą, pismo określa:
„Na podstawie art. 51 ust.1 ustawy z dnia 1 lipca 1926 r. o stosunkach służbowych nauczycieli (Dz.U.R.P. Nr 104/1932 poz. 873) z dniem 31 sierpnia 1951r. przenoszę obywatela na własną prośbę na stanowisko nauczyciela do Państwowego Zakładu Leczniczo – Wychowawczego w Świebodzinie.”
Dalej następuje podobna uwaga o przejęciu obowiązków i podpis tegoż samego Czarneckiego Romana – kier. Wydziału. Tak więc ta sama sytuacja – przeniesienie – jest jednocześnie przymusowe i dobrowolne czyli na własną prośbę.
Z p. Konoplicką ustaliliśmy, że zjawię się 31 sierpnia po południu na konferencję rady pedagogicznej, a od 1 września, rozpoczynam pracę w nowej szkole. Sprawę mieszkaniową załatwiliśmy tymczasem prowizorycznie: żona zostanie w Ośnie, a ja otrzymam pokoik na tzw. PIPS-ie, tj. na drugim piętrze na zamku. Nazwa zaś wzięła się stąd, że tam przebywali studenci Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej w czasie swoich praktyk pedagogicznych. Wyżywienie również otrzymam w zakładowej stołówce.
Wróciłem do Ośna nieco podniesiony na duchu. Myślę sobie – ostatecznie szkoła specjalna to jeszcze nie taka degradacja. Na korzyść tej szkoły przemawiały jeszcze takie walory, jak pedantyczna czystość pomieszczeń, mało-liczne klasy, mały również wymiar godzin: 22 tygodniowo w porównaniu z 30 w szkołach „normalnych”. Pod względem materialnym wygrywałem jeszcze i to, że w takich szkołach otrzymywało się dodatek dość wysoki, bo 25% poborów. O samej pracy nie wiedziałem wiele, ale nie bałem się jej. Przecież proces przekazywania wiadomości i umiejętności jest w zasadzie wszędzie taki sam. Uczniów nie widziałem, bo jak oznajmiła p. kierowniczka, przebywają jeszcze na letnim obozie w Przełazach.
Żonę zmartwiło tylko to, że pozostanie w Ośnie z dziećmi. Będzie się czuła nieswojo. Pocieszałem jak mogłem, że i mieszkanie się znajdzie.
Na konferencji, w dniu 31 sierpnia, poznałem szacowne grono pedagogiczne. Składało się ono z ośmiu osób: Albina Konoplicka – kier. Szkoły, trzy siostry zakonne: Teresa Reformat, Stanisława Kowalska i Kaliksta Świderska, Stefania Gibowiczowa, która nic nie mówiła, młody kolega Witold Sołecki i dwoje nowych nauczycieli – świeżo upieczona absolwentka L.P. w Sulechowie Alicja Hnaciuk i ja.
Zaraz po tym pierwszym zabraniu dało się zauważyć, że kierownictwo jest we właściwych rękach. P. Konoplicka wie czego chce i umie to przeprowadzić. Przy rozdawaniu przedmiotów i wychowawstw była wprawdzie dyskusja, ale rzeczowa, krótka. Ja otrzymałem matematykę w klasach V, VI i VII oraz – ku mojemu zdziwieniu – język polski w klasie VII, której zostałem wychowawcą. Kierowniczka właśnie sądziła i twierdziła, że prawdziwy wychowawca klasy może swoją rolę odegrać tylko wtedy dobrze, jeśli ma do dyspozycji tak świetny instrument, jakim jest nauczanie języka ojczystego. Zaskoczyło mnie to wprawdzie, ale nie wydało się bezsensowne.
Grono wyglądało sympatycznie, szczególnie siostry, które tu stanowiły zwartą grupę i były trzonem rady, gdyż stażem przewyższały wszystkich. One bowiem organizowały szkołę, gdy zakład należał do Caritasu, założycielem jego był ks. Michalski. Przeżyły potem drugiego dyrektora Leśkiewicza, bardzo oddanego dzieciom lekarza i marynarza. Sam był podwójnie amputowany i dobrze rozumiał sytuację i potrzeby dziecka kalekiego. W stosunku do pracowników był bezwzględny, dla dzieci był prawdziwym ojcem.  On to ustawił przyszłych pracowników zakładu, p. Konoplicką, siostry, Z. Piszczyńskiego, który pracuje do dziś, a nawet kierowcę Genka Dziewę.
Tajemniczym człowiekiem był kol. Sołecki. Było nas tylko dwóch mężczyzn – nawet niewielka różnica wieku (ja 36 lat on może 28), do tego jeszcze mieszkaliśmy w jednym niedużym domu, a mimo to przez cały rok wspólnej pracy – bo po roku się przeniósł do Poznania – nie zdążyliśmy nawiązać żadnego kontaktu. Po odejściu nigdy się nie pojawił, ani nie napisał. Był dobrym nauczycielem prac ręcznych i rysunków, opiekował się drużyną harcerską, uczniowie go lubili. Tylko z kolegami był na dystans.
Warto tu chyba wspomnieć o powiatowej konferencji sierpniowej 1951 r. początkowo traktowałem tego rodzaju spotkania jako zwykły spęd. Przypuszczam, że zamiarem organizatorów, a zwłaszcza inicjatorów tej imprezy, było wytwarzanie nastroju, że komunizm panuje w kraju niepodzielnie. Konferencje sierpniowe miały szerzyć i umacniać ateizm, usuwać „resztki zabobonu”, wychowywać kadrę o nowym materialistycznym poglądzie. Prelegenci prześcigali się w wynajdywaniu i przekazywaniu metod i sposobów kształcenia nowego człowieka. zabawnie wyglądały tzw. „dyskusje” nad referatem. Wychodziło kilku ochotniczo lub „wytypowanych”, stawali kolejno na mównicy i w mniej lub bardziej udany sposób powtarzało przed chwilą zasłyszane stwierdzenia. Czasem znów wychodził ktoś ze sprawą zupełnie nie związaną z omawianym zagadnieniem – i też było dobrze. Sala obowiązkowo oklaskiwała każdego mówcę. O prawdziwej dyskusji, o kwestionowaniu głoszonych tez, o podkreślaniu uchybień rzeczowych lub formalnych referatu – nie mogło być mowy. Każdy, kto miał jakiekolwiek zastrzeżenia, zachowywał je oględnie w tajemnicy, a w najlepszym wypadku dzielił się nimi po cichu z sąsiadem, jeśli go znał i miał do niego zaufanie.
Dla nas głównym walorem konferencji sierpniowych była okazja do spotkania się z kolegami z powiatu. Ponieważ dla zamiejscowych przygotowane były noclegi, był więc czas na swobodną wymianę myśli. Prawdziwe narady zaczynały się właściwie dopiero po oficjalnych posiedzeniach. Człowiek nabierał otuchy, że nie jest odosobniony w swoich zapatrywaniach, że ci co słuchają, myślą zupełnie inaczej niż urzędowi mówcy, klaszczą tylko z wyrachowania, aby „nie podpaść”, bo nie wiadomo kto obserwuje i notuje spostrzeżenia. A więcej – można się było dowiedzieć, że „mówca” nawet, zaraz po zejściu z urzędowej ambony zaczyna mówić zupełnie inaczej.
Taka atmosfera publicznego zakłamania oburzała nas nauczycieli „przedwojennych”, wychowanych w duchu daleko idącej szczerości. Myślę, że m.in. ta właśnie sytuacja sprawiła, że ja już w latach czterdziestych tj. ledwie po przekroczeniu trzydziestki poczułem się nauczycielem starym, bo z innej epoki. I to poczucie nie uległo zmianie do dziś. Teraz ma to może dobry aspekt, bo moja „starość” ma charakter sztuczny wciąż jeszcze, tak mi się przynajmniej wydaje, a przecież metryki dowodzą, że to jest już stan faktyczny.
Na konferencji sierpniowej w r. 1951 znalazłem się osamotniony. Znajomych nie było. Filipczyk wyprowadził się do Gorzowa, Tołściuk, który w międzyczasie zmienił nazwisko na Turyński, był zajęty jakimiś sprawami, a koledzy ze „specjalnej” nie byli jeszcze moimi znajomymi.
Toteż przysłuchiwałem się bez wielkiego zainteresowania konferencji prowadzonej – trzeba przyznać dość zręcznie – przez inspektora H. Korwela. Zapamiętałem z tego jedno ogłoszenie, które inspektor przekazywał z wielką dumą i radością. Chodziło o informację, że we wsi Wilkowo szkołę będzie prowadziła brygada ZMP, złożona z czterech świeżo wyprodukowanych absolwentek Liceum Pedagogicznego w Sulechowie. Dwa nazwiska pamiętam do dziś, bo później spotkałem te koleżanki w pracy: M. Poniedziałkówna i Leokadia Jurakówna.
Usłyszawszy tę zapowiedź inspektora, nie ucieszyłem się zbytnio, bo nasunęła mi się pewna analogia. Na parowozach coraz częściej pokazywały się tarcze z napisem: „Pociąg obsługuje brygada ZMP.” Doświadczyłem kilka razy jazdy takiego pociągu: przy starcie lub zatrzymywaniu się pojazdu wiele walizek wędrowało na podłogę, a pasażerowie stukali głowami o ścianę przedziału. Obawiałem się, aby i szkoła w Wilkowie nie przeżywała takich wstrząsów. Przyszłość najbliższa pokazała, że katastrofa nie nastąpiła zaraz, ale brygadę na wszelki wypadek zlikwidowano, a kierownictwo oddano w ręce starszego kol. Bimka.
Ciekawe, że po kilku latach, gdy świat nauczycielski przyzwyczaił się do konferencji sierpniowych, zostały one nagle zlikwidowane (1956 r.)
Zaczął się dzień powszedni w nowej szkole. Była ona dla mnie naprawdę nowa. Nie podobna ani do wiejskiej szkoły w Koszutach czy Jaroszynie, ani tym bardziej do liceum pedagogicznego. Odróżniał ją przede wszystkim wygląd uczniów. Zdecydowaną większość stanowiły ofiary wojenne. Nie byli to oczywiście frontowcy, nie były to nawet ofiary przypadkowo zabłąkanego pocisku. Wszyscy obywatele, pamiętający czasy bezpośrednio po wojnie, przypominają sobie częste meldunki w prasie i radio o znajdowaniu niewypałów lub porzuconej przez żołnierzy amunicji. Pamiętamy ostrzeżenia, jakie dochodziły do szkół, aby młodzież i dzieci unikały tego rodzaju „zabawek”. Przestrogi jednak nie zawsze brane były na serio przez ciekawą świata i jego tajemnic młodzież i dzieci. Liczba meldunków o nieszczęśliwych wypadkach wcale nie malała. A przecież nie wszystkie wypadki objęte były statystyką. Przeciętny czytelnik i radiosłuchacz wiedział o zaistniałym wzgl. grożącym niebezpieczeństwie, znał problem.
I ja go znałem „z wieści i powieści”. Co innego jest jednak teoretyczna znajomość sprawy, nawet poparta wymową danych liczbowych, a co innego zetknięcie się bezpośrednie z poszkodowanymi, bycie z nimi na co dzień, praca szkolna wśród nich.
Wstrząsające wrażenie wywarł na mnie apel szkolny we wrześniu 1951 r. W przeciwieństwie do ogólnego zwyczaju szkolnego, polegającego na tym, że najpierw na Sali czy na placu apelowym gromadzi się młodzież, potem przychodzą nauczyciele i kierownictwo – kierowniczka szkoły poprosiła nas na kilka minut przed pierwszym dzwonkiem do sali kolumnowej, gdzie odbywały się wszelkie imprezy ogólnoszkolne. Sala była pusta, myśmy zajęli miejsca na wprost drzwi wejściowych. Po chwili dał się słyszeć dziwny stukot na korytarzu, a zaraz potem ukazała się oryginalna postać. Ozdobiona czarną, bujną czupryną głowa z zaznaczającym się wąsem poruszała się nieproporcjonalnie nisko nad podłogą, mimo że ustawiona była pionowo, prawie dumnie. Spojrzawszy na dół dostrzegłem, że młodzieniec nie ma nóg, siedzi na taboreciku, którym zręcznie porusza, posuwając się dość szybko w zamierzonym kierunku. Ruch ten przypominał krok taneczny, a takie wrażenie potęgowały uniesione do położenia poziomego ramiona. Taka postawa ułatwiała skręty tułowia, a wraz z nim taboretu, który „stawiał kolejne kroki”.
Za tym chłopcem pojawili się inni podwójnie amputowani, również na stołeczkach. Było ich około dwudziestu osób, w tym sześć dziewczynek. Jak mnie później poinformowano, ta metoda chodzenia była wynalazkiem miejscowym, a jego autorką była jedna z pacjentek Lusia Rechlisówna.
Za tą grupą kroczyli jednonodzy, o kulach, byli również uczniowie pozbawieni jednej lub obu kończyn górnych. Stan okaleczenia był rozmaity. Np. Zosia Bożych legitymowała się „tylko” brakiem lewej dłoni, zaś Kazik Skrzypek nie miał obu rąk i jednej nogi. Były też przypadki z wadami wrodzonymi. Ciekawy zespół stanowili trzej bracia Więckowscy, wszyscy z poskręcanymi stopami tzw. szpotawymi. Ciekawe, że ich siostry były fizycznie całkiem zdrowe, za to umysłowo żadna nie dorównywała braciom.
Praca z tą młodzieżą nie była trudna. Pod względem umysłowym nie ustępowali młodzieży zdrowej. Raczej ją nawet przewyższali. Ci „odkrywcy”, „minerzy” to były osobniki wyjątkowo inteligentne, ciekawe, o szerokich zainteresowaniach. Mała liczebność klas stwarzała dobrą atmosferę pracy. Najliczniejsza klasa VI stanowiła zespół 18 – osobowy. W pierwszej klasie, którą powierzono młodej nauczycielce A. Hnaciuk, było tylko dwoje dzieci: Ela Pilarska bez obu nóg i jednej ręki i Łukaszek – to nazwisko chłopca, imienia nie pamiętam, bo go nie używano; nazwisko samo wystarczało. Na początku roku szkolnego 1951/52 było w szkole 72 uczniów. Prócz nich było 9 pacjentów, którzy mieszkali w zakładzie i byli tu leczeni, ale naukę pobierali w liceum lub technikum. Wśród nich też byli ciężko poszkodowani: Waldek Czumaj podwójnie wysoko amputowany, podobnie Lusia Rehlis, a także Bentkowska Marysia; ta była pozbawiona jednej kończyny górnej, ale całkowicie.
Lekcje odbywały się przed południem i ograniczały się do maksimum pięciu dziennie. O godz. 12.30 był obiad, a po obiedzie zajęć szkolnych nie można było organizować. Wtedy opiekowały się nimi wychowawczynie, a funkcje te w pierwszych latach powojennych pełniły wyłącznie siostry zakonne z Rodziny Marii. One też nadawały charakter wychowaniu. Trzeba przyznać, że ani dyrektor, ani władze oświatowe (kuratorium), nie przeszkadzały im w tym wyraźnie. Wśród nauczycieli dopiero później pojawili się ateiści. Ale i ci nie wykazywali postawy wojującej. Ile w tym było tolerancji, ile taktu w stosunku do bądź co bądź pracowitych i sympatycznych sióstr trudno mi rozstrzygnąć. Fakt, że współpraca między bogobojnymi i niewiernymi układała się dobrze.
Inna sprawa to wyniki wychowawcze. Nie znam kolei losu wszystkich wychowanków Zakładu Leczniczo-Wychowawczego. Ale wśród tych, których spotykam jeszcze obecnie, większość to zdecydowani ateiści. Do nich należy obecny dyrektor banku w Warszawie W. C., i nauczyciel głuchych w Żarach A. K., i J. S., działacz spółdzielczości inwalidów. Wielu jest dyferentnych w sprawach religijnych. Widocznie nabożne siostry przeciągały strunę. Taka prawidłowość istnieje. W Rzymie dowiedziałem się od pewnego malarza, który był dobrym znajomym ministra Sztachelskiego, że ten również był wychowankiem szkoły zakonnej i dzięki temu stał się niewierzący. Zresztą wśród działaczy partyjnych, zwłaszcza na wyższych szczeblach hierarchii niejeden w przypływie szczerości wspomina, że był ministrantem lub sodalisem. Nieraz zastanawiam się nad tym, czy nasze „czynniki odgórne” przyczyniają się do wzrostu religijności przez nieświadomość swoich poczynań, czy też jest to zamierzone działanie kogoś dalekowzrocznego?
Wróćmy jednak do szkoły. Na początku zaraz stwierdziłem, że poziom uczniów w klasie nie jest jednolity. Niektórzy przebywali dłuższy czas w szpitalach, gdzie nie mogli kontynuować nauki szkolnej, inni będąc w domu nie uczęszczali do szkoły z przyczyn czysto technicznych, nie mogli chodzić. Zdarzało się, że rodzice jeśli nawet dowiedzieli się o istnieniu takiego zakładu nie chcieli dziecka w obce ręce oddać. Do Zakładu trzeba było dzieci szukać, choć było ich wtedy wiele. Dziś sytuacja inna – trzeba czekać w kolejce nawet lata. Wtedy było inaczej. Inny był też charakter placówki. Nie wiem z czyjego pomysłu był to zakład „zamknięty”. I to naprawdę hermetycznie. Dziecko, które przekroczyło próg zakładu żegnało się z rodziną aż do ukończenia szkoły. Żadnych wyjazdów wakacyjnych, żadnych odwiedzin. Tu wychowanek otrzymywał wyżywienie, bezpłatny jednolity ubiór, opiekę lekarską i wychowawczą. Znajdował się w zupełnie innym świecie. Czy świat był gorszy czy lepszy od dotychczasowego, nie można określić. Był inny. Wytwarzała się specjalna atmosfera zakładowa. Dzieci były otoczone troskliwą opieką. Dbał o to bardzo pierwszy dyrektor Leśkiewicz, jak i jego następca młody dr Lech Wierusz. Po swojemu troskliwe były siostry, które całe swoje zainteresowania chciały i mogły skierować dla dobra powierzonych im dzieci. Fanatykiem spraw dziecięcych stał się wkrótce przybyły tu zimą 1950/51 r. młody mgr w.f. Zenon Piszczyński. Nie można też odmówić troskliwości kierowniczce szkoły Albinie Konoplickiej, która w przeciwieństwie do przytłaczającej większości kobiet nie stawiała spraw własnego rodzonego dziecka przed sprawą wychowanków. „Dzieciolubem” był i kierowca autokaru zakładowego Genio Dziewa, i sekretarka p. Jania Murkowska, prawie wszyscy. A jednak brakowało czegoś w tej idealnej atmosferze wychowawczej, czegoś, co by silnie przywiązało wychowanka do placówki. Wiem z obserwacji, że wielu nauczycieli ze szkół normalnych ma więcej wielbicieli i kontynuatorów swej idei wśród wychowanków, niż ci pionierzy zakładu. Przyczyn tego należałoby chyba szukać w psychice dziecka poszkodowanego. Jest ona dosyć skomplikowana. Nie czuję się na siłach jej analizować.
Nauczanie, jak wspomniałem, nie sprawiało mi wielkich kłopotów. Nawet z językiem polskim jakoś sobie radziłem, chociaż mierził mnie fakt, że lekturą obowiązkową w klasie VII, była książka (nazwiska nie starałem się sobie utrwalić) rosyjskiego autora p.t. „Szpak, ptak wiosenny”. Ani mnie, ani też moich uczniów ta książka nie poruszyła do głębi. Wolałem ćwiczenia gramatyczne czy stylistyczne. Zadawałem też sporo wypracowań samodzielnych. Uczniowie wywiązywali się z nich dość dobrze. Jednak nie zapomnę pewnego sformułowania jednej ze słabszych uczennic w pracy n.t. „Osiągnięcia socjalne”.  M. in. napisała ona: „Przed wojną przedszkola i żłobki były tylko dla bogaczy”. Zacząłem się zastanawiać, czy nie ja podsunąłem jej takie stwierdzenie.
Izolacja szkoły specjalnej dotyczyła nie tylko uczniów. I my nauczyciele też byliśmy jakoś oddzieleni. Szkoła bowiem organizacyjnie podlegała bezpośrednio kuratorium, inspektor nie miał tu wstępu. Co dziwniejsze – w samym zakładzie grupa nauczycieli też nie miała się z kim kontaktować. My otrzymywaliśmy wynagrodzenie z kasy Ministerstwa Oświaty, reszta – od lekarzy zaczynając, poprzez pielęgniarki, szewców, praczki, palaczy, kucharki, kierowców, salowe – aż do portierów, opłacani byli przez Ministerstwo Zdrowia. Z tego też względu obowiązywała nas inna przynależność związkowa: my do ZNP, tamci wszyscy do Związku Pracowników Służby Zdrowia. Chcę tu poruszyć jeszcze jeden aspekt tej sprawy, choć o tym nigdy się nie mówiło, ale taki stan na pewno miał miejsce w Zakładzie. Lekarze uważali się za ludzi wyższej rangi od nas i nie prowokowali bliższych stosunków towarzyskich. My z kolei nie czuliśmy chęci bo bratania się z pielęgniarkami, a tym bardziej protezownikami.
Sytuacja ta – zdaje się – miała wpływ na zżycie się, scementowanie grupy nauczycielskiej. Dodajmy jeszcze, że kierownictwo szkoły spoczywało w ręku dobrze przygotowanej, wykształconej i prawdziwie powołanej nauczycielki Albiny Konoplickiej. Gdy przybyłem do Świebodzina, kol. Konoplicka była jedynym pedagogiem z dyplomem Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej w Warszawie. Dyrektorką tego instytutu była słynna Maria Grzegorzewska, inicjatorka i założycielka tej placówki zaraz po pierwszej wojnie światowej. Sama bezgranicznie oddana dzieciom poszkodowanym – nigdy nie założyła własnej rodziny, aby każde nieszczęśliwe dziecko móc traktować jak rodzone – chciała i potrafiła przelać swój entuzjazm swoim studentom-wychowankom. Nie zapominajmy, że ówczesny PIPS miał niewiele wspólnego z rozbudowaną obecnie wyższą szkołą. Słuchacze stanowili nieliczną, ale zwartą grupę, znali się wszyscy, tworzyli wspaniały kolektyw ożywiony jedną ideą. I Mama Grzegorzewska znała każdego z nich, wiedziała o jego troskach i radościach, żyła jego sprawami. Maria Grzegorzewska należała do tego grona pedagogów okresu międzywojennego, które na stałe chlubnie zapisało się na kartach historii naszego szkolnictwa. Do nich zaliczyć można Ignacego Solarza, twórcę uniwersytetu ludowego, Marię Han-Ingiewicz, Ludwika Jaworskiego. Nie wiem, czy obecne warunki tolerowałyby istnienie tego typu działaczy?
Albina Konoplicka przejęła wiele od swej mistrzyni. Dla każdego uprzejma, uczynna, gotowa do pomocy, ale wymagająca. Skupiała wokół siebie całe grono, ale nie dopuszczała do jakichś bliższych, pozaszkolnych kontaktów towarzyskich. Imieniny obchodziliśmy w szkole wszyscy. I to nie tylko imieniny kierowniczki – wszystkie po kolei. Atmosfera na tych uroczystościach panowała radosna, ale w tym stylu, że i siostry zakonne brały w nich udział z ochotą i z czystym sumieniem.
Z inicjatywy kierowniczki, która posiadała talenty artystyczne – śpiewała, rysowała, umiała recytować – organizowaliśmy śpiew zespołowy i przedstawienia teatralne, niezależnie od podobnych imprez organizowanych przez dzieci. Odważyliśmy się nawet zagrać Balladynę, w której rolę tytułową grała obecna żona redaktora R. Szury, matkę A. Konoplicka, Kirkora R. Anyszko, a ja pustelnika. Pozostała mi jeszcze fotografia z tych czasów.
Mimo tak świetnych warunków w samej szkole czułem pewną tęsknotę do szerszych kontaktów z ludźmi. Więc też gdy ogłoszono w październiku kurs języka rosyjskiego dla nauczycieli, natychmiast się nań zgłosiłem. Z naszej szkoły zapisała się również kierowniczka i dwie siostry zakonne nauczycielki: Kaliksta Świderska i Stanisława Kowalska. Ogółem było nas ponad czterdziestu słuchaczy. Nie pamiętam nazwisk, ale nazwisko jednego ze słuchaczy zapamiętałem dobrze. Był to kierownik miejscowej drukarni Konrad Mroczkowski. Pochodził z Wielkopolski i do języka rosyjskiego nie mógł się w żaden sposób nagiąć, choć bardzo tego chciał. Wynikały z tego komiczne sytuacje. Wreszcie pan Mroczkowski zrezygnował. Nie tylko on jeden. Szeregi topniały z miesiąca na miesiąc. Pierwszy rok ukończyło tylko dziesięciu słuchaczy. W roku następnym grupa malała jeszcze bardziej, tak że do końca dwuletniego studium dotrwałem tylko ja i wspomniane dwie siostry – Świderska i Kowalska. Trzeba przyznać, że kurs był interesujący. Prowadziła go kol. Józefa Brzozowska, nauczycielka szkoły Nr 1. Była to już wtedy osoba starsza, poważna. Jak się dowiedziałem ukończyła ona tuż przed rewolucją „Instytut dla Błogorodnych Dziewic”. Wychowała się w ogóle w Petersburgu. Więc znała dobrze i język i kulturę rosyjską. Później w Polsce Niepodległej zdobyła pewno kwalifikacje pedagogiczne. Była świetną lektorką, szczególnie dla takich słuchaczy jak my. Że ludzie odpadali, to przyczyna tkwiła chyba w warunkach życiowych: praca, rodzina, może stan zdrowia. Zresztą znam skądinąd losy takich kursów. Rzadko który uda się doprowadzić do końca, a jeśli już to tylko z małą cząstką zaczynających.
Ja formalnie nigdy języka rosyjskiego się nie uczyłem. Nie mogłem go jednak traktować jako całkiem nieznany, bom się mógł z nim zetknąć już dawniej. Ojciec mój kończył szkołę rosyjską, potem przez pięć lat służył w wojsku w Petersburgu, mając do czynienia wyłącznie z Rosjanami. Za moich lat dziecinnych, Ojciec często przy pracy, obok polskich śpiewał rosyjskie piosenki czy deklamował wiersze. Nieraz też opowiadając tamte dzieje lubił cytować rozmowy w oryginalnym brzmieniu. Chcąc nie chcąc osłuchałem się trochę, a pewne wyrażenia częściej powtarzane, utkwiły mi w pamięci. Trochę też rosyjskiej i ukraińskiej mowy słyszałem w czasie wojny w Niemczech. Ale to były fragmenty, tu zaś na kursie prowadzono nauczanie od podstaw. A więc pisanie, gramatyka, wymowa, akcenty – wszystko to ciekawe, ale niełatwe. W każdym razie kurs traktowałem poważnie i systematycznie uczęszczałem na zajęcia dwa razy w tygodniu. Wynagrodzenie otrzymywała pani Brzozowska od Wydziału Oświaty, tak-…….

1 [red.]  WKN – Wyższe Kursy Nauczycielskie

2 [red.]  c.k. – Cesarsko – Królewski, odnosi do historycznej przynależności Galicji do monarchii Habsburgów