Powołanie – Ewa Zayland-Malawka „Malwa”
Jesień 1940 r. Niedziela. 14-letni brat Michał, zawsze taki pełen werwy jest dziś jakiś nieswój. Pomimo że do wieczora jeszcze daleko, kładzie się na leżankę. Skarży się na ból głowy, dreszcze i drętwienie nóg. Prosi, żeby mu je przekładać z miejsca na miejsce. Matka stwierdza wysoką gorączkę. Wzywa lekarza. Po kilkunastu godzinach Michał nie może juz ruszać ani rękoma ani nogami. Jedyne co potrafi, to obracać głowę na boki. Co chwila prosi: – Połóż mi ręce na kołdrę. Przestaw mi nogę. Podłóż jasiek pod głowę. Obróć mnie na bok. Pogładź po głowie. Daj Trochę herbaty. Wykonałam te polecenia z przejęciem i poczuciem ważności, wyobrażając sobie, że jestem pielęgniarką.
A potem pogotowie i na noszach zabrali go z domu na długie miesiące.
Luty 1941 r. Kartka od brata. Niezdarne krzywe litery. ”Najdroższa Mamusiu! Dziś jest najszczęśliwszy dzień mego życia. Po raz pierwszy znów chodziłem”.
Niedziela. Idę z rodzicami odwiedzić brata. Duszący i niepokojący zapach za progiem. Wchodzimy na IV piętro. Sala chorych – 8 łóżek. Nie widzę Michała. Pobladła matka idzie w stronę łóżka, na którym pod kocem rysuje się długie ciało, a głowa leżącego przykryta jest ręcznikiem. Niepewnym ruchem odchyla. Ukazuje się łysa głowa i zakłopotana, czerwona ze wstydu twarz Michała.
– Ogolili mnie! – padają słowa pełne żalu i wyrzutu. Tak dumny był zawsze ze swej czupryny.
Stoję trochę na uboczu. Dlaczego on leży? Przecież pisał, że już chodzi. Ręce leżą tak jakoś dziwnie bezwładnie. Matka pomaga mu usiąść. Rozgląda się zadowolony.
– Ira, chodź! Daj łapę!
Unosi rękę, lecz łokieć pozostaje oparty na kocu. Ściska mi dłoń mocno, ale tak jakoś nieporadnie – kciukiem ledwie mnie dotyka.
– Widzisz jaka silna! Jeszcze cię będę ciągnąć za te rude kity! Tu wszyscy bardzo dbają o mnie. Ćwiczą mi ręce i nogi, kąpią, robią masaże, uczą chodzić.
Mruga porozumiewawczo i konspiracyjnie do pielęgniarza. Ten przysuwa trójkołowy wózek-balkonik. Bierze Michała jak dziecko na ręce i ostrożnie stawia przy wózku. Stawia?
Michał wisi na podpórkach wózka wciskających się mu pod pachy. Ręce kurczowo zaciśnięte na poręczy. Głowa między ramionami. Rozpięta na piersiach krótka koszula odsłania wychudzone, słabe ciało. Patyczkowate nogi zginają się bezwładnie w kolanach. Pielęgniarz idzie z tyłu, pcha wózek i swymi nogami posuwa krok za krokiem nogi Michała. Łzy cisną się do oczu. Coś tak strasznie ściska za gardło. Nie wytrzymam. Rozbeczę się.
Michał stoi przy oknie korytarza i z zaciekawieniem spogląda w dół na ruch uliczny. Promienieje. – Tak dawno nie widziałem samochodów!
Więc można się cieszyć życiem pomimo takiego nieszczęścia? Martwił się o włosy, a czy to ma jakieś znaczenie? Włosy odrosną, a co będzie z jego rękoma, nogami, z jego ciałem?
Połykam łzy. Michał jest juz zmęczony. Pielęgniarz zanosi go z powrotem na łóżko. Leży blady, ale zadowolony.
– No i jak ? – pyta z dumą, ale i z niepokojem, niepewnie, pytająco spoglądając na nas.
– Wspaniale Michał! Zrobiłeś nam niespodziankę.
Tak, to była niespodzianka. Dla mnie słowa „znów chodzę” z jago kartki były jednoznaczne. Chodzić, znaczy poruszać się samodzielnie, sprawnie, tak jak przed zachorowaniem. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo znaczenie tego słowa jest rozległe. I jak przewrotna jest ocena jego wartości. Wtedy, gdy daje nam pełnię swych możliwości nie cenimy go wcale, nie myślimy o nim, lecz gdy jest tylko nędzną namiastką, gdy wymaga wielkiego trudu nabiera ogromnej wartości, jest celem i sensem samo w sobie, jest źródłem radości.
I wtedy pomyślałam sobie: będę pracować w szpitalu, będę ćwiczyć z takimi ludźmi, z takimi dziećmi, będę ich uczuć chodzić, pomagać odnaleźć radość życia. I patetycznie: to jest moje powołanie!
Długie, mroczne lata okupacji. Mieszkamy w powiatowym mieście południowej Polski.
Z kalectwem brata zżyliśmy się już wszyscy. Jest bardzo dzielny. Chodzi samodzielnie, lecz z trudem i przy pomocy laski. Nie może biegać, łatwo się przewraca. Nieraz się buntuje – „dlaczego właśnie ja!” Ale jego własne nieszczęście maleje wobec tysiąca nieszczęść dziejących się dookoła. Żyć! to tak wiele znaczy. I żyje wśród nas i tak samo jak my. Trudniej z cała pewnością, ale tak jak i my przeżywa dobre i złe chwile. Pisze wiersze. Chce zostać pisarzem.
Wyzwolenie! We wrześniu otwierają się bramy szkół. Nauka w gimnazjum. W jednym roku mam przerobić materiał dwóch klas. Matka pracuje, lecz zdrowie jej załamuje się coraz bardziej. Na mnie spoczywa cały szereg gospodarskich i domowych obowiązków, troska o rodzeństwo. Mogę się uczyć tylko w nocy. Ale mogę – to ważne. To jest wspaniałe! Zdanie „małej” matury w 1947 r. było w moim pojęciu dużym osiągnięciem. Było kluczem otwierającym mi drzwi w przyszłość. Przede mną wiele dróg. Którą wybiorę? (…)
Niestety warunki rodzinne tak się ułożyły, że musiałam zacząć zarabiać. Zatrudniono mnie w pracowni kapeluszy. Wieczorami nauka. „Duża” matura już tak nie cieszyła, bo wydała się kresem moich nadziei.
Nie widziałam możliwości dalszego kształcenia się. Kilka lat spędzonych z igłą w ręce, a tak chciałam „iść dalej”, uczyć się, coś zdobyć, czegoś się dowiadywać, robić coś ważnego, coś ciekawego. Latem wieczorami chodziłam na korty tenisowe. Wstąpiłam do zespołu tanecznego przy Domu Kultury. Ukończyłam kurs „Wszechnicy Radiowej”. Uczyłam się gry na fortepianie. Lecz to wszystko nie było „to”. Pochylona nad cudzymi kapeluszami rozmyślałam często: czy to juz wszystko co mnie czeka w życiu?
Zaczęłam poważnie rozważać możliwość innego wyboru. Trzeba skończyć wyższą szkołę wychowania fizycznego. Lecz warunkiem przyjęcia do WSWF jest zdanie egzaminu wstępnego. Teoretycznego nie obawiałam się. Zasób wiedzy zdobyty w szkole średniej – po pustych latach wojennych – wydawał mi się tak duży! Przerażał mnie natomiast egzamin sprawnościowy. Jakie mam przygotowanie? Ćwiczenia cielesne w szkole przed wojną to czasy zbyt odległe. W latach okupacji nie było miejsca na hartowanie tężyzny fizycznej polskich dzieci. I i II klasa gimnazjalna w skróconym czasie – bez wf. III klasa to permanentna nieobecność w szkole z powodu choroby matki. Dopiero w IV klasie miałam systematyczny kontakt z wychowaniem fizycznym. Wspomniany tenis to było raczej marzenie o grze, a nie trening. Mogłam chodzić jedynie wieczorem po pracy. Dwa korty były stale zajęte przez grupę bywalców. Ja nie miałam stałego partnera, siedziałam więc na ławeczce i czekałam. Może komu zabraknie przeciwnika, może ktoś się zmęczy, znudzi… Wiele razy wracałam do domu nie używając rakiety. A teraz mam się wykazać sprawnością w skoku w dal i wzwyż, w biegu na 60 i 500 m, w gimnastyce i grach sportowych, a nade wszystko mam przepłynąć 50 m! Moje umiejętności w pływaniu kończą się na „strzałce”.
Ale przede mną przeszło pół roku. Zrobię wszystko, żeby zdać ten egzamin. Wszystko – ale w rzeczywistości tak mało mogę naprawdę zrobić. Jesień i zima to okres wzmożonej pracy w zawodzie kapeluszniczym. Kobiety już nie chcą chodzić w chustkach, jak w latach wojny. Trzeba dłużej siedzieć w pracy. Nie mogę pozwolić sobie na systematyczne trenowanie. Późnymi wieczorami – dla wyrobienia kondycji – szybkim marszem udaję się w różne punkty miasta, a potem biegiem w kierunku dworca ( niech ludzie myślą, że spieszę się na pociąg…). W domu ćwiczę przysiady, skłony, podskoki. Zanurzam się w miednicy, uczę się wydechów do wody i otwierania oczu w wodzie. Wiosną zapisuję się do sekcji lekkoatletycznej Zrzeszenia Sportowego „Ogniwo”. Po raz pierwszy biegam na bieżni. Lżej niż w butach i płaszczu po ulicach, ale i tak pozostaję daleko we tyle za innymi.
Uśmiech losu. Mogę jechać na 6-tygodniowy kurs instruktorów wf. Tej szansy nie mogę zmarnować! Jestem pełna nadziei. Wierzę, że zdam egzamin. Rezygnuję z pracy. Trochę zaoszczędzonych pieniędzy powinno starczyć do rozpoczęcia roku akademickiego, a potem z pewnością dostanę stypendium i mieszkanie w domu akademickim. Na pomoc rodziny nie mogę i nie mam prawa liczyć.
Gorący letni dzień. Szosa pnie się w górę. Po bokach ściany lasu. W ręce walizeczka z wikliny. Po kilkunastu godzinach podróży droga wydaje się długa i męcząca, ale jednocześnie upaja żywiczny, sosnowy zapach. Jak daleko jeszcze? Co mnie czeka? Czy moja decyzja była słuszna? Brama z napisem „Ośrodek Sportowy w Sierakowie”. Przechodzę przez nią z bijącym sercem – nowy etap życia.
Po lewej stronie boisko. Po prawej porozrzucane w lesie małe domki – baraki. W jednym z nich dostaję kawałek pryczy, prowizorycznie zbitą z desek „szafkę nocną” i hak na wspólnym wieszaku – moje nowe „miejsce na ziemi”.
Po upalnym dniu nadchodzi pogodny wieczór. Idę nad jezioro położone znacznie niżej od ośrodka. Kilkanaście kamiennych stopni w dół. Pomału spośród zarośli wyłania się gładka tafla jeziora o przedziwnym, różowo-fioletowym kolorze. Jakie piękne! Nie mogę się napatrzeć! niepostrzeżenie fiolet zamienił się w złoto. Cisza wokół. Urok tego wieczoru nakłania do refleksji nad minionym już czasem, nad niewiadomym jutrem.
Zaczęło się życie objęte ściśle regulaminem. Pobudka. Gimnastyka. Mycie w jeziorze. Apel. Śniadanie. Ćwiczenia i wykłady. Obiad. Cisza. Wykłady i ćwiczenia. Kolacja. Czas wolny. Apel. Cisza nocna.
Pomału zaczynam dostrzegać urok takiego życia. Z satysfakcją przekonuję się, że coraz łatwiej przezwyciężam własną ociężałość. Cieszy kilka centymetrów dalej lub wyżej, udany skok przez skrzynię. Zachwyca zawieszony na niebie w swym locie o tyczce skoczek. I słońce! I wiatr! I przestrzeń! I las! I nawet deszcz i burza. Koleżeńskość i bezpośredniość bycia. Radośnie podśpiewuję rano: „Świt chłodem nas wita i rosą, dzień dobry powiada nam wiatr”. Maszerujemy czwórkami po bieżni. Z całym przekonaniem śpiewam: „Jeśliś mazgaj szczerze wstydź się”. Wzruszenie ogarnia, gdy po wieczornym ognisku cichnie w lesie i ginie w ciemnościach melodia: „Idzie noc, słońce już zeszło z pól, zeszło z mórz…” Zdobywanie sprawności fizycznej, co wyobrażałam sobie jako ciężką drogę do wytkniętego celu stało się niespodziewanie celem i treścią, stało się radością życia.
Egzamin. Ogarnia mnie zwątpienie. Jestem prawie najstarszą kandydatką. Reszta to dziewczęta bezpośrednio po maturze. To już przecież tyle lat po wojnie. Uczyły się w normalnych warunkach. Młode, zgrabne, wysportowane. Miejsc na uczelni znacznie mniej niż chętnych. Do tego moje inteligenckie pochodzenie.
Po pisemnym jestem zadowolona z siebie. Przepłynęłam także wymaganą odległość. Słabiutki skok w dal. Dość dobry wzwyż. Mierny wynik na 60 m. Spodziewam się lepszego na 500 m . – Jestem w czołówce. Zaczynają mi ciążyć nogi.
Start. 100 m – nikt się nie wyrywa. 150 m – rozciągnęłyśmy się. 200 m – wyprzedzają mnie. Gorąco. Niedobrze z oddechem. Płatki przed oczyma. To nic! Zaraz złapię drugi oddech. Coraz wolniej! Ale ja muszę! Muszę! Nie… nie mogę. Wszystko wiruje. Brak tchu. Schodzę z bieżni. Zielona trawa. Tak dobrze leżeć. Niebo wiruje. Wszystko staje się nieważne… Nieważne? Nagła myśl – przecież ja nie zdam. Wszystko przepadło! Nie mam sił wstać. Płyną łzy. Mazgaj! O nie! Nie zdam, to trudno, ale pokażę, że stać mnie na sportową postawę. Wstaję. Z powrotem na bieżnię. Wolno. Ale naprzód do mety. Czy to juz meta nowej drogi życia?
Ustny. Jeden z egzaminatorów wyszukuje moją pracę. I nagle głośno, z oburzeniem: „Patriotyzm przez ‘j’! To jest idiotyzm”! Nie speszyłam się. I tak jestem na spalonej pozycji. Nieskończenie długi czas oczekiwania na listę przyjętych. Pewna jestem porażki, lecz jednak ciężko się o tym przekonać. Patrzę na rząd nazwisk. Tyle ich. Nagle – jest! Jest! Hurra! Zwycięstwo! Stoję nadal spokojnie – to tylko we mnie wszystko tak krzyczy, woła, śpiewa, raduje się.
Studia. Domu akademickiego mi nie przyznano. Stypendium tylko częściowe. Mieszkam u brata, który pracuje i studiuje polonistykę. Wynajęty pokój na peryferiach miasta. Wyjeżdżam rano autobusem, wracam wieczorem. Zajęcia rozłożone na cały dzień i „całe miasto”. WSWF – Park Kasprowicza. Akademia Medyczna – ul. Śniadeckich. Collegium Maius – ul. Fredry, Collegium Minus – ul. Armii Czerwonej. Basen – ul Wroniecka. Boisko sportowe – Droga Dębińska. Poradnia Sportowo-Lekarska – ul. Przybyszewskiego. Stołówka – aleja Stalingradzka. Ileż to kilometrów przejeżdżało się co dzień tramwajem. W przerwach pomiędzy wykładami i ćwiczeniami uczę się w Klubie Międzynarodowej Prasy i Książki. Czasem zasypiam nad zeszytem lub skryptem. A jednak to wszystko jest pasjonujące. Biologia. Anatomia. Fizyka .Chemia. Tyle nowych rzeczy słyszę. Tyle nowych doznań i przeżyć.
Zbliża się koniec semestru. Pierwsze kolokwia. A potem obóz narciarski. ( Buty i narty dostajemy. Skafander pożyczam. Skąd wziąć spodnie? Ze stypendium nie udaje się nic zaoszczędzić. Sprzedaję prawie nowa bluzkę nylonową i chińską chusteczkę.) Pierwszy raz widzę góry w zimie. Pierwszy raz na deskach. Robię postępy. Pod koniec obozu, na „zawodach” zajmuję dobre miejsce. Cudowne dwa tygodnie podarowane przez życie…
Ciężki był ten pierwszy rok, lecz zakończony „wspaniała przygoda” – obozem sportów wodnych. Jezioro. Kajaki. Łodzie wioślarskie. Żagle. I choć nie zawsze była pogoda, a trzeba było zrywać się rano na marszobiegi i choć rozkołysane fale jeziora i temperatura wody były zupełnie nie zachęcające, a trzeba było skakać w to „mokro i zimno”, to jednak dla mnie była to naprawdę „wspaniała przygoda”. Zdawałam sobie sprawę, że przecież mogło mnie to wszystko ominąć. W moim poprzednim bytowaniu nie było miejsca na zmęczenie rąk od wiosłowania na kajaku, na niepokój pod napełniającymi się wiatrem żaglami, na uczucie zadowolenia z lekkości, z jaka sunie skif po wodzie i tej łapczywości, z jaka schylam się do przodu, by jak najdalej sięgnąć wiosłami, jak najwięcej wody nimi zagarnąć…
Nowy rok szkolny. Mieszkam w domu akademickim wraz z pięcioma współlokatorkami. Piętrowe łóżka. Wojskowe szafki. Stołówka na miejscu. Kupujemy na spółkę z koleżanką 1 obiad. Zupa jest bez ograniczeń, a chleba można zabrać na śniadanie i kolację ( usmażony na patelni i posypany cukrem to częsty przysmak tamtych lat). Nie jestem już dla nikogo ciężarem. Nie muszę przesiadywać w klubie MPiK.
Czas mija szybko. Nauka, ćwiczenia, kolokwia, egzaminy, praca w ZSP, a nade wszystko obozy! Jeszcze dwa narciarskie zimą i wędrowny z Krynicy do Zakopanego latem. Niezapomniane chwile. Uroczy wąwóz Rytro z ogromnymi poziomkami. Spływ Dunajcem. Poszarpane zbocza i szczyty Pienin. Droga w piekącym słońcu, to znów w deszczu. Polana z pokrzywami po pas, jedyne wyjście z zarośli , w których błądziliśmy idąc na azymut dla skrócenia trasy. Czorsztyn. Zamek w Nidzicy. Tatry z Giewontem i Zawratem. A nade wszystko życie w zespole. Zgranym. Rozśpiewanym. Szczerość. Życzliwość wzajemna. Wesołość. Koleżeńskość. Życie wydawało się wtedy takie piękne! Świat należał do nas! Właściwie cały okres studiów był dla mnie zafascynowaniem. Uczyłam się zachłannie. Starałam się uzyskać jak najlepsze wyniki sprawnościowe. I choć nie zawsze mi się to udawało, sam fakt aktywności ruchowej dawał mi tak wiele radości i zadowolenia. Nie myślałam o swym „powołaniu”, ani o pracy pedagogicznej. Jak najlepsze wyniki – to był cel.
To były największe zmartwienia. Bo to, że nie raz, nie dwa nie dojadło się, że przez trzy lata chodziłam w tym samym bordowym swetrze ( już nigdy potem nie sprawiłam sobie niczego w tym kolorze!) było mało ważne. Beztroskie lata. Niestety czas szybko mija. Pierwsze praktyki w szkołach przypominają, że nadchodzi okres, kiedy umiejętności zdobywania wiedzy to nie wszystko – trzeba teraz umieć ją przekazać.
Nadchodzi czas decyzji. Mówi się: każdy panem swego losu, kowalem własnego szczęścia. Spośród kilkudziesięciu nakazów pracy mamy prawo wyboru. Lecz czy wybór ten będzie słuszny? Podpisujemy białe kartki jak cyrografy. Niby nie odkryta jeszcze, nie zapisana karta nowego rozdziału życia, ale już przesądzone wszystko. Już ustalone miejsce w życiu. W określonej miejscowości i społeczności. Na określonym stanowisku. A gdyby tak pozamieniać kartki? Taka błaha, prosta rzecz! A już losy nasze potoczyłyby się zupełnie inaczej. Inna praca. Inne miasto. Innych ludzi spotykamy, inne przyjaźnie, miłości…
Wybieram pracę w zakładzie dla dzieci kalekich. Nie mam specjalistycznego przygotowania, ale jeszcze nie myślę co będę tam robić. Jeszcze jestem tu. Ostatnie chile razem. Absolutorium. Pożegnanie. Rozstanie. Dlaczego dążenie do celu daje tyle radosnych chwil, a satysfakcja osiągnięcia go osnuta jest zawsze mgiełką żalu i melancholii? Niby coś zostało zdobyte, ale i coś bezpowrotnie stracone.
Praca. Rozpoczynam ją w sierpniu. Miesiące letnie prawie wszystkie dzieci z zakładu spędzają w odległej o 15 km miejscowości, w lesie, nad brzegiem jeziora. Na ten okres angażuje się specjalnie nauczycieli wf do prowadzenia zajęć sportowych. Na tle zieleni wspaniałych starych drzew – biały budynek. Jakiś były pałacyk.
– Pani do kogo? – pyta dyżurny.
– Do was. Do kierownika, poprawiam się, do pana magistra Z.
Ośmio- może dziewięcioletni chłopiec z ostrzyżoną na jeża czuprynką otwiera mi ciężką, kutą z żelaza bramę. Podskakuje na jednej nodze; gdy staje na drugiej, cieńszej i chudszej, przytrzymuje ją ręką powyżej kolana.
Po zameldowaniu się u zwierzchnika polecono mi rozejrzeć się, poprzyglądać prowadzonym zajęciom i toczącemu się w ośrodku życiu. Przyglądać się – w słowie tym mieści się tyleż ciekawości co i obojętności. Lecz ja się nie przyglądam. Ja patrzę! Z przerażeniem! Dzieci bez rąk. Dzieci bez nóg. Dzieci wspierające się na kulach i z nóżkami w ciężkich metalowych aparatach z trudem przesuwające krok za krokiem swe korpusiki. Dzieci „biegnące” na kulach: wysuwają ręce z kulami daleko do przodu, a potem z zamachem wyrzucają nogi. Dzieci z wiszącą bezwładnie ręką. Dzieci z niedorozwiniętymi rączkami: z krótkich rękawków wystają od razu dłonie. Dzieci na wózkach z nogami w gipsie. Dzieci idące niepewnym, urywanym krokiem, trzepocąc rękoma dla utrzymania równowagi. A wszystkie poubierane na szaro jakby nie było kolorów na świecie. Chłopcy mają bluzy z kieszeniami i spodnie do kolan, jakieś za szerokie, wiszące na nich. Może kiedyś, przed dziesiątkami prań był to kolor granatowy lub zielony harcerski? Dziewczynki w kretonowych sukienkach, niby w kwiatki, ale w żaden sposób nie kojarzące się z bogactwem barw, jakimi mienią się w naturze. Szarość i beznadziejny smutek.
Idę nad jezioro. Na trawie porozrzucane kupki szarych łaszków, drewniane kule, buty, metalowe szyny. Na ławeczce przy brzegu ktoś pozostawił protezy nóg w butach i długich spodniach. Makabra. Ucisk w gardle. W oczach łzy. Za dużo tego nieszczęścia.
Grupa dzieci siedzi na pomoście. Wołają niecierpliwie na guzdrałę, który idzie do nich na czworakach – biodra unosi wysoko w górę, a chude nogi, przeginające się w kolanach w odwrotną stronę przenosi do przodu bokiem. Patrzę na te biedne, wychudzone i zniekształcone ciałka. Ale… opalone! Ale buzie roześmiane! Oczy z niecierpliwością patrzą na instruktora, który podnosi do ust gwizdek. Już! Wielki plusk i okrzyki radości. Tylko kilkoro dzieci ostrożnie wsuwa się na rękach do wody…
Nie wierze oczom! Więc można pływać, ciągnąc za sobą bezwładne nogi? Można pływać bez nóg? Bez rąk? I można tak się cieszyć? Odczuwać taką sama radość, jaka odczuwają zdrowe, normalne dzieci? Normalne dzieci! Już wiem. Nie wolno mi patrzeć na nie inaczej. Przypomniał mi się brat. Czy różnił się on tak bardzo od nas, od zdrowego rodzeństwa? To samo go martwiło i cieszyło. Tak samo był dobry i zły, wesoły i smutny. Złościł się, gdy ktoś litował się nad nim. I już nie dziwię się, że nie przewozi się dzieci, dla których przejście kilkudziesięciu metrów po nierównym terenie jest nie lada wyczynem, że nie wyciąga się dzieci z wody na pomost choć widać, że sprawia im to dużą trudność, że nie pomaga się ubierać dziecku bez rąk, choć robi to przy pomocy nóg i stóp. Samodzielność to jest to, co trzeba przede wszystkim u nich wyrobić. Samodzielność i możliwość działania to to, czego najbardziej im potrzeba, co najbardziej cieszy.
Po ciszy poobiedniej dostaję grupę dzieci. Dziewczynki w wieku od 9 do 11 lat. W planie spacer łodzią po jeziorze. Duża krypa. Dziewczynki wchodzą ostrożnie. Nie pomagam. Patrzę z napięciem jak kładą kule, przekładają nogi przez burtę, siadają na ławce. Odbijamy. Potrafią wiosłować. Patrzą na mnie z ciekawością. Nowa pani! Jaka będzie? Od czasu do czasu jakieś porozumiewawcze szepty. Zaczynam rozmowę. W której klasie? Ile lat? Jak na imię? Jak długo w zakładzie? Co umiecie zaśpiewać? Nastrój niepewnego oczekiwania mija. Już się znamy. Dopływamy do wyspy. Z drugiej strony nadpływa grupa chłopców na kajakach. Płowe i ciemne główki ledwie wystają z kapoków, tylko na jednym kajaku góruje sylwetka instruktora. Chłopcy się przyglądają, a dziewczynki nie są im dłużne. Zmiana przy wiosłach.
Zbieramy się w gromadzie na trawie. Mam do dyspozycji piłki i szarfy. A więc najpierw „komórki do wynajęcia”, a potem „piłka goni piłkę” w kole. Dwom najmniej sprawnym dziewczynkom każę dobrać sobie drużynę i bawimy się w wyścigi rzędów z szarfami: „zawiąż –odwiąż”. Nie widzę zażenowania z niezdarnych ruchów, czy powolnego poruszania się. Każda stara się jak najszybciej, a reszta woła:
– Da-na! Mie-cia! Szybciej! Szybciej!
Entuzjazm, doping, chęć zwycięstwa. Normalne dzieci.
Po kolacji biorę kajak i wypływam na jezioro. Piękne. Duże. Nieregularny, zarośnięty brzeg. Wyspy. Zachodzi słońce. Złoty blask na lustrzanej tafli. Cichy plusk wioseł. Płynę wolno. Zaduma. Mówiłam: normalne dzieci…
A jednak to nieprawda. To są bardzo biedne dzieci. Nie widzę już roześmianych buziaków i błyszczących oczu. Widzę bezwładne ręce, okute w żelazo nogi, protezy, kule, laski. Pomimo tego – oprócz leczenia – najlepsze co można im dać , to nie okazywać litości. Czy potrafię? Czy wytrzymam? Czy znajdę spokój? Czy dobrze wybrałam?
Niewiele było czasu na rozmyślania. Magister Z. nie liczył godzin pracy ani sobie, ani nam, instruktorom i wychowawcom. Byliśmy tu po to, by dzieciom było dobrze. by użyły najwięcej ruchu, powietrza, słońca i wody. By nabrały jak najwięcej sił, osiągnęły jak największą sprawność fizyczną. Nie było takiej godziny, podczas której dzieci nie miały co robić. Marsze, wycieczki do lasu, tory przeszkód, pływanie, kajaki, łodzie, żaglówki, ping-pong, łowienie ryb, zawody sportowe, biwaki pod namiotami, ogniska. Nawet dzieci w gipsie były wywożone w wózkach na dwór i brały udział w ćwiczeniach, bawiły się piłkami, strzelały z łuków.
Myślę, że wielu wychowawców zakładu wspomina te letnie miesiące do dziś tak jak ja lata studiów. Myślę, że były wtedy szczęśliwe. Może szczęśliwsze od wielu zdrowych dzieci spędzających wakacje na miejskich podwórkach.
Wieczorami na boisku grupa byłych dorosłych wychowanków gra w siatkówkę. Na protezach! Poszli juz w świat, ale na wakacje wracają tu. Są teraz instruktorami i wychowawcami.
Gdy dzieci śpią, ciągną się długie narady. Omawiamy miniony dzień, ustalamy szczegółowy plan na dzień następny. A w pogodne rozgwieżdżone noce wyruszamy łodziami i kajakami na jezioro. Pływamy gromadą i śpiewamy w czerń nocy. Potrafimy nieskończona ilość razy powtarzać refren ulubionej melodii: „O Mary i John! Jak oni się kochali…” Rozpalamy ognisko na wyspie. Na tych parę godzin zapominamy o dzieciach. Jesteśmy młodzi. Radujemy się życiem.
Koniec lata. Powrót do zakładu. Tu także na każdym kroku widać, że najważniejsze jest dziecko powierzone zakładowi z wiara, że będzie mu tu dobrze, z nadzieją, że mu pomożemy. Praca na oddziale usprawnienia rozplanowana jest z dokładnością co do minuty. Jedne dzieci przychodzą lub są dowożone, inne odchodzą lub są odwożone. Włączam się w wir pracy. Gimnastyka poranna. Ćwiczenia ogólnorozwojowe, grupowe, indywidualne, w wodzie. Nauka chodzenia. Elektrogimnastyka, naświetlania, parafinka, redresje. Ćwiczenia z dziećmi leżącymi na oddziałach operacyjnych. Badania, notatki, pomiary. A po południu biblioteka. Wszystko takie nowe. Tak mało wiem.
Pierwsza lekcja wf na sali gimnastycznej. Grupy dzieci odpowiadające sobie wiekiem i klasą szkolną, ale o różnym typie kalectwa. Najwięcej jednak dzieci z bezwładnymi nogami lub bez nóg, dlatego ćwiczenia, które odbywają się bez aparatów, kul i protez przeprowadza się przeważnie z niskich pozycji wyjściowych. Ale nie w miejscu. Dzieci są bardzo sprawne. Z łatwością przemieszczają się z miejsca na miejsce w pozycji siedzącej, odpychając się rękoma od podłogi. Bawią się w „berka” i w „dwa ognie”. Grają w koszykówkę. Ćwiczą na poręczach, na kółkach, na drążku. Wspinają po linie. Wchodzą i schodzą po drabinkach. Chodzą na rękach. Stają na głowie. Potrafią wykonać przewrót w przód i w tył. Tylko te biedne bezwładne nogi! Wiszą przy wszelkich ćwiczeniach tak bezradnie. Trzeba je często przekładać i podtrzymywać. Lecz dzieci się tym nie przejmują. Nieważna jest forma. Cieszą się możliwością wyżycia ruchowego. To te, które przebywają w zakładzie od dłuższego czasu. Nowe, które dopiero przyszły są zawstydzone, boją się, nie chcą ćwiczyć i nie potrafią też wiele. Trzeba je ośmielić, przekonać o celowości ćwiczeń, obudzić wiarę we własne siły.
Pierwsze ćwiczenia indywidualne. Smagły siedmioletni chłopiec. Czarne włoski i oczy. Dzieci nazywają go Maksymkiem; przypomina murzynka z filmu „Cyrk”. Słabe rączki. Nogi bezwładne. Bardzo duże przykurcze w stawach biodrowych. Jedyny sposób przemieszczania się z miejsca na miejsce ( poza odpychaniem się rękoma od podłogi w pozycji siedzącej, co dozwolone jest tylko na sali gimnastycznej), to wózek tub taboret. Z pomocą taboretu dzieci przemieszczają się, odpowiednio balansując ciężarem ciała; niektóre, zwłaszcza dzieci bez nóg, dochodzą do fantastycznej wprost sprawności. U mojego podopiecznego poza ćwiczeniami mającymi na celu wzmocnienie mięśni rąk, obręczy barkowej i tułowia po nagrzaniu parafiną wolno lecz z dużą siłą rozciągam przykurcze. Chłopiec nie protestuje. Zaciska zęby. Syczy. Nie wiem kto jest bliższy płaczu: on czy ja?
Jerzyk. Postępowy zanik mięsni. Skóra i kości. Jedynie łydki są silne. Napięte mięśnie. Przykurczone ścięgna Achillesa. Chodzi na palcach. Ostrożnie przenosi ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Głowa odchylona w tył. Klatka piersiowa i brzuch wysunięte do przodu. Ta pozycja to rozpaczliwe „veto” ustroju przeciw nieubłaganej chorobie. Brak mięsni ułatwiających utrzymanie ciała w równowadze zmusza do „akrobatycznego” ustawienia jego części tak, by środek ciężkości padał na czworobok podstawy. Małe potknięcie, zachwianie a wszystko zawala się jak zbyt wysoka piramida z klocków. Ileż wysiłku kosztuje każdy krok, każde najprostsze ćwiczenie! A jednak bez tego wysiłku postęp choroby byłby jeszcze szybszy. Do patologicznego zaniku mięsni dołączyłby się zanik z nieczynności. Zresztą właśnie ten wysiłek to jaśniejsze chwile w tragicznie przesądzonym już życiu dziecka.
Ze szpitala zakaźnego przysyłają nam dziewięcioro maluchów – ofiar ostatniej epidemii choroby Heinego-Medina. Są bezpośrednio po przebyciu ostrego okresu choroby. Teraz czas na rehabilitację. To będą „moje” dzieci…
Wchodzę na salę maluchów. Za kratkami łóżeczek przerażone oczy. Brzydkie, czerwone od płaczu buzie. Niektóre dzieci leżą, inne siedzą lub stoją, trzymając się poręczy. Gdy podchodzę do któregoś płacze i krzyczy jeszcze głośniej lub chowa głowę w poduszkę. Dzikie, wystraszone zwierzątka w klatkach. A przecież muszę je poznać. Musze z nimi ćwiczyć. Podchodzę do najciszej płaczącej dziewczynki. Odsuwam bok łóżeczka. Siadam na brzegu i gładzę miękkie ciemne włoski obcięte równo nad czołem.
– Nie płacz dziecinko. Ja cię bardzo lubię. Załzawione czarne oczka zaczynają mi się przyglądać.
– Patrz jaka ładna piłeczka! Weź!
Raczki nieśmiało wyciągają się do zabawki. Przelotny uśmiech na małych, drgających od płaczu usteczkach. Próbuję dziecko posadzić. Znów przerażenie w oczach.
– Nie bój się! Posadzę cię i będziemy bawić się piłeczką.
– Nie jest to jednak takie proste. Dziecko ma porażone mięsnie grzbietu. Tułów przechyla się do przodu i w lewą stronę. Opieram o poduszkę. Pod lewą pachę wkładam złożona kołderkę. Kulam piłkę po bezwładnie leżących nóżkach. Uśmiech. Oddaje mi piłkę. W sali zrobiło się cicho. Od czasu do czasu któreś siorbnie noskiem. Widzę wpatrzone we mnie oczy. Przyklejone do kratek łóżeczek buźki. Pierwsze lody przełamane.
Z „moimi” maluchami spędzam teraz kilka godzin dziennie. Opowiadam im bajki, wierszyki, śpiewam. Bawimy się razem w ptaszki, w samoloty, w wiatraki, w deszcz, w słonko, w wiatr, w śnieg – we wszystko co może się kojarzyć z ruchem, co można zrobić na ograniczonej powierzchni dziecięcego łóżeczka. Namawiam do ruchów, których nie mogą same zrobić. To już ćwiczenia, lecz dla nich zabawa. Domagają się jej:
A ja? Proszę pani, teraz ja!
Któregoś dnia zabieram dzieci na salę gimnastyczną. Zsadzam z wózka na ziemię. Chwila konsternacji. Ogromna przestrzeń! Nie ma krat łóżeczka. Co to ma znaczyć? Na sali porozrzucane piłki, klocki, woreczki. Pierwszy Tadzik wydaje okrzyk, a potem podnosi się tumult nie do opisania. Każde chce coś złapać dla siebie. Nikt nie uczy ich, jak się mają poruszać. Każde dziecko instynktownie znajduje swój sposób. Na czworakach, na brzuchu, na siedząco. Nawet najbiedniejsza Tereska z porażeniami mięsni rąk, nóg i tułowia popiskuje cieniutkim głosikiem i leżąc na plecach posuwa się do przodu, odpychając się głową. Ileż sił witalnych w tych wątłych ciałkach!
Pomału z rozkrzyczanej gromadki zaczynają wyłaniać się indywidualności. Każde z nich jest inne. Miłe i grzeczne. Łobuzowate i uparte. Nieśmiałe i odważne. Ale każde na swój sposób urocze i rozbrajające.
Tadzio. Okrągła twarzyczka. Zadarty nosek. Stale uśmiecha się od ucha do ucha, a wtedy oczy zwężają mu się w szpareczki. Jest niesforny, żywy. Ćwiczenia go nudzą. Ma zdrowe rączki i potrafi chodzić, przytrzymując się przedmiotów. Nóżki wyginają mu się do tyłu. Stale ucieka z miejsca ćwiczeń. Gdy dostaje aparaty, w których mu ciężej chodzić złości się, siada na ziemi i płacze, a za chwilę znów wstaje i jak gdyby nic zwraca ku mnie swą roześmianą jak księżyc w pełni okrągłą buźkę.
Magda. Najstarsza w grupie. Ma porażone obie nóżki i osłabione mięśnie grzbietu. Szaro-blond włosy, mocno po murzyńsku poskręcane. Pochmurne spojrzenie. Jest nieufna. Ćwiczy w milczeniu. Gdy zaczyna chodzić w aparatach robi to z zaciętością aż dziwną u tak małego dziecka. Ona ostatnia zaczyna się uśmiechać.
Haneczka. Płowe, proste włosy. Niebieskie jak niezapominajki oczy. Spojrzenie pełne oddania. Nieśmiały, rozbrajający uśmiech. Bezwładne nóżki. Osłabione rączki. Duże skrzywienie kręgosłupa. Słabe mięśnie brzucha. Ćwiczy bez słowa sprzeciwu. Nie mam z nią żadnych kłopotów. Robi wszystko na co ją stać – a stać na tak niewiele! Z trudem przytrzymuje się rączkami poręczy. Z wysiłkiem przestawia nóżki w gipsowych łuskach przybandażowanych elastycznymi opaskami. Co będzie w ciężkich aparatach? Nieraz widzę w oczach łzy i krople potu na czole, ale nigdy sama nie przestanie chodzić, nie powie, że już dosyć.
Ania. Największa beksa. Płacze z byle powodu. Że ją ktoś dotknął, coś zabrał, coś powiedział, że nie z nią pierwszą ćwiczę, albo właśnie że z nią. Płacze głośno, ale bez łez. Minę ma wiecznie obrażoną. Ale gdy się śmieje, marszczy nosek i wtedy przypomina małego kociaka. Zniechęca się szybko. Stale mówi: Nie mogę! Nie umiem! Nie chcę! Albo po prostu płacze. Mam z nią duże trudności, ale Ania jest rzeczywiście w trudnej sytuacji. Chodzenie z bezwładnymi nogami wymaga silnych rąk, na których spoczywa ciężar ciała. A ona ma tylko jedną rączkę zdrową. Prawa wisi bezwładnie, tylko dłoń jest sprawna. Ania bardzo długo chodzi jedynie przy trójkątnym stojaczku, przy każdym kroku opierając górną część tułowia na jego poręczy. A jednak i to dziecko nauczyło się chodzić o kulach.
Zbyszek. Bystry. Rezolutny. Rozgadany. Stale o coś pyta. Coś opowiada. Coś śpiewa. Wiecznie coś majstruje. Demontuje kule. Wykręca śrubki z aparatów. Zabiera innym dzieciom zabawki i zaśmiewa się z tego. Pełen radości. Najsprawniejszy. Ćwiczy z entuzjazmem – byle nie za długo to samo. Bardzo szybko nauczył się posługiwać kulami i to nie tylko do chodzenia, ale i jako argument dla swoich zachcianek, w stosunku do innych dzieci. Nie robił tego złośliwie, lecz impulsywnie, żeby nie tracić czasu na przekonywanie. Zawsze i we wszystkim chciał być pierwszy nie dlatego, żeby uważał, że on jest najważniejszy, lecz po prostu z niecierpliwości. Rwał się do życia. Czy taki pozostał do dziś?
Ewunia. To ta, z którą nawiązałam pierwszy kontakt. Ciemne włoski. Czarne oczka. Wyraźnie zarysowane wąskie brwi. Czerwone usteczka. Kokieteryjny uśmiech, jakby zdawała sobie sprawę, że z nim wygląda ślicznie. Lecz rzadko się uśmiecha. Jest smutna. Chce, by ją brać na ręce. Obejmuje rączkami za szyję i przytula się. Jest rozpieszczona. Nie chce ćwiczyć. A tak tego potrzebuje! Bezwładne nóżki. Słabiutkie rączki. Porażone mięśnie tułowia. Muszę rozciągać pogłębiające się skrzywienie kręgosłupa. Płacze. Patrzy na mnie z wyrzutem. Każde ćwiczenie wymaga zabawiania, pomocy. Nauka chodzenia to długie miesiące ciężkiej pracy nas obu. Opancerzona gorsetem obejmującym tułów i w aparatach na nóżkach naprawdę z trudem może się poruszać. Chodzenie w poręczach. Idę za nią na kolanach i krok za krokiem przestawiam jej stopy. Później, gdy to już potrafi uczymy się chodzenia z kulami. Pochylona nad dzieckiem pomagam oderwać od podłogi, jakby przyklejone do niej kule. Piąstki kurczowo zaciśnięte na uchwytach. Boi się stracić równowagę. Nie może zrozumieć, że ma podnieść kule na których opiera się całym ciężarem, które są jedyną „deską ratunku” przed upadkiem. Gdy już potrafi samodzielnie chodzić nie korzysta z tego jak inne dzieci. Tak jak do ćwiczeń, trzeba ją namawiać do chodzenia, wymyślać atrakcyjne cele, dla których decyduje się na trud pokonania przestrzeni. Gdy zbliża się termin opuszczenia przez dziecko zakładu próbuję mobilizować ją myślą o domu:
– Ewuniu, jak będziesz ładnie chodzić mamusia się ucieszy! Będziesz z mamusią chodzić na spacer.
Na dźwięk słowa „mamusia” uśmiecha się słodko i rzeczywiście chodzi chętniej.
Aż nadszedł dzień przyjazdu tej wytęsknionej, najdroższej na świecie osoby. Wprowadzam dziecko. Widzę, że stara się iść jak najładniej. Spośród kilku siedzących kobiet nie od razu poznaje dawno nie widzianą matkę. A i matka nie podchodzi do dziecka. Nagle zrywa się ze szlochem:
– Ewuniu! Dziecko moje nieszczęśliwe! Taka kaleka! Jak ty biedactwo chodzisz!
Bierze ją na ręce. Kule spadają na podłogę. Ewunia obejmuje matkę za szyję, ale główka obraca się w moją stronę i przez łzy patrzy na mnie z wyrzutem: mamusia się nie cieszy. Oszukałam ją. Sama też czuje się oszukana. Tyle trudu. Tyle miesięcy pracy lekarzy , pielęgniarek, wychowawców, pracowników warsztatów, dziecka, mojej. A już wiem, że kochająca matka zaoszczędzi dziecku każdego wysiłku. Wszystko za nią zrobi. Wszystko przyniesie. Wszędzie zaniesie – dopóki udźwignie, a potem?
Tereska. U niej choroba dokonała największego spustoszenia. W pierwszym okresie pobytu potrafi tylko unieść główkę, całą w pierścionkach jasnych włosów. Prawie przezroczysta cera. Szare oczka. Ciekawe, wesołe. Zadziorna minka. Rzadko płakała. Ruchliwe paluszki, którymi stale manipulowała. Prześcieradło. Bandaż. Piżamka. Pręty łóżeczka. Cokolwiek – byleby tylko móc ruszać paluszkami. To było wszystko co mogła robić. Przy próbie posadzenia brzuszek opierał się o uda, a kręgosłup wyginał się do przodu.
Trzeba było ją poobstawiać poduszkami. Lecz na tym nie można było poprzestać. Tysiące razy pociągałam do przodu te małe, trzymające się moich palców raczki, aż wreszcie Tereska mogła już sama siedzieć. Ona się nie zniechęcała. Przytrzymywana w wodzie zawzięcie kołysała bioderkami, aby wprawić w ruch bezwładnie pływające nóżki. Pluskała rączkami śmiejąc się ze mnie, że jestem mokra. Nie okazywała przywiązania ani specjalnej sympatii. Zdawała się tak zachowywać, jakby uważała, że ona jest tą osobą, którą trzeba się interesować. Ale gdy nie zajmowano się nią nie czuła się pokrzywdzona. Potrafiła bawić się sama. Przesuwała swe bezwładne rączki zamachowym ruchem tułowia, zwiększając w ten sposób pole działania swych pracowitych paluszków. Gdy chciała sięgnąć wyżej, pochylała się, chwytała ząbkami rękaw i prostując się unosiła przy tym rączkę.
Nadszedł czas prób stawania. Zgrabne, brązowe buciki i skórzane tutory obejmujące nóżki były przedmiotem wielkiej radości i dumy. Setki razy „ustawiałam” to lecące na wszystkie strony ciałko na usztywnionych tutorami nóżkach. Aż wreszcie Tereska złapała równowagę. Potrafiła stać, trzymając się poręczy. A potem ostrożne przesuwanie po poręczach rączek, przenoszenie ciężaru ciała z jednej nóżki na drugą, maleńkie kroczki. Ale to już był czwarty rok ćwiczeń!
Piszę tak wiele o dzieciach, ale właśnie one były dla mnie w tym czasie treścią życia. One pozwoliły zapomnieć o własnych przykrych przeżyciach, znaleźć sens i radość życia. O nich też w rok po studiach napisałam pracę magisterską. A potem pierwsze publikacje w periodykach fachowych. Lecz poza dziećmi było i inne życie. Praca w Radzie Zakładowej dawała mi dużo satysfakcji. Załoga była zżyta. Reagowała żywo i chętnie na wszelkie propozycje i inicjatywy. Porywał przykład dyrektora wiecznie zaangażowanego, zapracowanego, żyjącego sprawami zakładu i dzieci. Stale miał nowe projekty przebudowań, ulepszeń, przeróbek. I realizował je. Nie było dla niego rzeczy niemożliwych…
Prowadziłam w tych latach amatorski zespół taneczny. Niewiele było chyba osób na studiach, których by magister L. nie zapalił do tańców ludowych. Jego werwę, dynamikę i piękno ruchu starałam się przekazać swojemu zespołowi. Może się udało, bo po eliminacjach pojechaliśmy z występami na Festiwal Młodzieży i Studentów w Warszawie.
W końcu zostawiłam wszystko. I zespół taneczny. I dzieci. I zakład. Przekonana byłam wprawdzie, że nigdzie już nie znajdę takiej atmosfery jaką stworzył w tamtych czasach zespół tamtych ludzi ale przecież: Ubi tu Gaius, ibi ego Gaia”.