Dominika (Kika) Kamińska (Strzałkowska)
– dzień pełen wrażeń w LORO, część 1.
Kochani Optymiści i Miłośnicy LORO
Minął bezpowrotnie dzień pełen wrażeń, wspomnień, i zadumy i szczęścia!
Dla niewtajemniczonych – dzień odwiedzin Loro!
Loro – piszę – a przed oczami widzę co innego niż obecni jego rekonwalescenci.
Nie wiem, nie wiem jak zebrać myśli, od czego zaczynać… nie wiem!
Dla mnie ten dzień jeszcze się nie skończył… i nie zaczął wczoraj!
Nie wiem gdzie jest jego początek… i kiedy się skończy…
Dlatego szukam punktu zaczepienia do swoich wspomnień… aby nie wyszedł z tego chaos.
* * * * * * * * * * * * * * * * *
Agnieszka miała dla mnie coś – przesyłkę z Łodzi, słusznie zauważyła, że skoro będzie w Świebodzinie to mogę odebrać ją osobiście! Z drugiej strony ja bardzo się ucieszyłam, gdyż był to dla mnie kolejny bodziec zmuszający do odwiedzin Świebodzina.
Zamierzałam wziąć odpis swojej historii choroby. Można to, co prawda, teraz uczynić drogą elektroniczną… ale jakoś… coś mnie przed tym powstrzymywało.
Oczywiście teraz już wiem co! Czekałam nieświadomie na Agnieszkę z przesyłką!
* * * * * * * * * * * * * * * * *
Agnieszka jest w Świebodzinie, wiem o tym siedząc w domu ale splot wydarzeń w kręgu rodziny ciągle odwleka mój wyjazd… Z nieba leci mi na ratunek „desant” a może kolejna mobilizacja… nie wiem jak to nazwać.? Ktoś jedzie, we wtorek, z Gorzowa Wlkp. do Zielonej Góry, mogę skorzystać i zabrać się – przynajmniej w jedną stronę… Nie, takiej pomocy z Niebios nie można odrzucać!!! Oczywiście jadę… liczę dni do wyjazdu! Nie uwierzycie obudziłam się o 4 w nocy i już nie śpię. Planuję, wspominam, może marzę?? Nie śpię!!
* * * * * * * * * * * * * * * * *
Wysiadłam na rogu koło muru sanatoryjnego-naszego. Nic się staruszek nie zmienił!! Gdy mur się skończył zobaczyłam niczym nie przypominający Naszego Parku teren 🙁 .
Przystanęłam, wspomniałam kort… ławeczki… wejście do kawiarenki… duże koło… małe koło… drzewa za którymi się czasami przystawało… basen… wejście do harcówki, gwar, śmiech, radość dzieci… czasem smutek i wpatrzone oczy, w stronę tej ulicy, z marzeniem w główce o domu rodzinnym.
Było tak – prawda?
Co jest? Co zobaczyłam? Paskudne, zimowe roztopy, ponury plac, pustka.
I smutek w oczach dorosłego dziecka, stojącego tym razem po stronie ulicy, ze wspomnieniem o „domu lorowskim”.
* * * * * * * * * * * * * * * * *
Weszłam do środka, trochę z bijącym serduchem, przed spotkaniem z Agnieszką.
Mówiła, że o tej porze to zastanę ją raczej na dole, na rehabilitacji.
Miły pan w portierni, nikogo nie zatrzymuje, można wejść i wyjść.
Kiedyś schodziłam na dół aby skorzystać z telefonu, który stał właśnie w portierni, aby zadzwonić do domu. Była tam również miła pani, która znała nas z imienia.
Najdalej można było wyjść do miejsca tej portierni lub bramą na teren sanatoryjny. Dzwoniłam zawsze na „erkę” na koszt rozmówcy, więc czekałam na oddzwonienie – nigdy się nie nudziłam, można było z panią porozmawiać.
Któregoś kolejnego pobytu w sanatorium, okazało się, że aby zadzwonić do domu trzeba było mieć pozwolenie od lekarza dyżurnego. Byłam oburzona- ha ale dobre, ile ja miałam lat? – potrafiłam się oburzać, krytykować. Dlaczego muszę prosić kogoś o pozwolenie na rozmowę…
Dyżur miał ktoś tam… nie zadzwoniłam. Postanowiłam poczekać aż przyjdzie kolej na dr K. Szulca. Nie wiem dlaczego ale bałam się, że kto inny mi nie pozwoli.
Teraz się domyślam, że nie chodziło o nie pozwolenie lecz o nadzór – być może już ekonomiczny? Nie mam pojęcia.
Dr Szulc nigdy mnie nie zawiódł – zawsze dostawałam pozwolenie, które zapewne dostałabym od każdego. Ale we mnie rosło przekonanie, że On jest taki wspaniały, i dobry i mnie lubi – dlatego nigdy nie odmawia.
Ot takie myślenie dziecka.
Kiedyś było ognisko w parku. Skecze, piosenki, byłam rozbawiona – choć najlepiej bawili się ci starsi! Do jednego z konkursu zostałam wybrana przez jakiegoś chłopaka – starszego – miał za zadanie przedstawić oświadczyny, wyznanie miłości w erze chyba kamienia łupanego – tak dokładnie nie pamiętam.
Przypominam sobie, że nie kazał mi się odzywać – on chyba też niewiele mówił, pewnie coś pokazywał – nie pamiętam… wszyscy się śmiali.
Zapewne z tego przedstawienia… a mnie było tak wstyd… myślałam, że śmieją się ze mnie. Może dlatego tak niewiele pamiętam? Ale dlaczego wspominam o tym ognisku?
Zaraz po tym „naszym występie” przyszedł ktoś i powiedział, że jest do mnie telefon. Pobiegłam choć z drugiej strony byłam zła, że teraz dzwoni. I zdziwiona, bo to ja zazwyczaj dawałam sygnał do rozmowy.
– Kika to ty? – usłyszałam nieznany głos w słuchawce, wydawało mi się że powiedział Kika.
– Tak. – odpowiedziałam bardzo cicho.
– Cześć, jesteś zdrowa? Nic ci nie jest? – przecież rozpoznałabym głos swojej Cioci, z którą zawsze i tylko rozmawiałam.
-Tak. – To było potwierdzenie, że jestem zdrowa i wszystko w porządku.
Potem, ten kobiecy, miły głos pytał mnie o chłopaków – w sensie uczuciowym – ja byłam zdezorientowana, te teksty jeszcze bardziej mnie speszyły. Ale nie miałam odwagi przyznać się, że to pomyłka. Chociaż już to odkryłam. Rozmawiałam do końca jako.? Do dziś nie wiem do kogo był telefon. Ktoś się pomylił, ja byłam Kika a prawdopodobnie telefon był do Niki może Miki???
Tak było mi wstyd, że się nie przyznałam, że udawałam kogoś innego. Nikomu o tym nie powiedziałam. Nie pytajcie dlaczego się nie przyznałam – nie wiem.
Dopiero teraz, pierwszy raz o tym mówię.
To były wspominki dotyczące portierni i stojącego tam telefonu z wyjściem na miasto i kraj.
* * * * * * * * * * * * * * * * *
Minęłam pana portiera, przeszłam przez na rozcierz, otworzone, oszklone, nowoczesne drzwi, a za nimi ujrzałam, takie jak kiedyś, nic nie zmienione, inne dwie pary drzwi.
Jak wtedy, gdy jeszcze była brama przejazdowa na teren ośrodka. Na lewo, drewniane brązowe drzwi prowadzące do miasta i drugie na wprost, mniejsze, za którymi są kamienne schody, prowadzące na dół.
Po ich otworzeniu widać kamienie – fundamenty, a przy nich wmurowaną, kamienną tablicę z niemieckim napisem. Co nie daje zapomnieć o wieku i historii tego miejsca. Kto z Was pamięta kochani gdzie tymi schodami się wychodzi?
Podpowiem trochę.
Na podwórze, na wprost warsztaciku gdzie były przymiarki, przy wyjściu kuchennym – tak to pamiętam z przeszłości.
A dziś powiem inaczej… wychodzi się w pobliżu okna sekretariatu szkoły – gabinetu dyrektora szkoły – pani Ewy i w pobliżu okien pokoju nauczycielskiego.
* * * * * * * * * * * * * * * * *
Idąc dalej, mijając sentymentalnie wartościowe drzwi, pokonując tych parę stopni schodów, zmierzam na rehabilitację. Co tam zobaczę, czy rozpoznam coś jeszcze?
Ku mojemu zaskoczeniu ujrzałam, kochani, wspaniały obraz. Właściwie niewiele musiałam sobie przypominać. Prawie wszystko zobaczyłam. Ludzie czekający w kolejce do rentgena – wiecie, nawet drzwi raczej te same. Napis nad nimi oryginalny – ten sam! Naprawdę. Aż mi się same usta uśmiechnęły. Chyba sama do siebie coś powiedziałam, coś w rodzaju zachwytu, bo ludzie tak dziwnie na mnie popatrzyli. Ja też na nich popatrzyłam i tylko się uśmiechnęłam i poszłam dalej dotykając ręką drewnianej poręczy, drewnianych, skrzypiących, składanych krzeseł. Szłam i patrzyłam ze łzami w oczach na mozaikę, wysoko – kto pamięta co jest na niej? Dzieci, dzieci są na niej.
Budują nową windę, ale jeszcze nie zdemontowano starej windy towarowej. Tej takiej małej, i przyciski są te same.
W sali, gdzie często oglądałam projekcje filmów puszczanych przez mgr Piszczyka, są poręcze przy których tylu uczyło się chodzić. Są , te same. Nawet drabinki i nasze wyciągi przy drabinkach. Akurat kiedy weszłyśmy z Agnieszką , pani naciągała jakąś dziewczynę, metalowymi kołowrotkami – uzdy na pewno nie te same, ale takie same.
Wytłumaczyłam, dlaczego zaglądam, dlaczego patrzę, dlaczego się rozglądam:
– 23 lata temu, też proszę pani tu ćwiczyłam – młoda pani magister – zapewne, podniosła głowę, uśmiechnęła się i zapytała
– I co? Nic się nie zmieniło?- dla niej była to zapewne ironia, dla mnie przyjemne stwierdzenie faktu.
– Tak, ma pani rację. Nic się nie zmieniło. – Potwierdziłam, uśmiechnęłam się i wyszłam.
Na końcu, sala nr 5 obok niej wystające drewniane wieszaki – być może na nich zostawialiśmy dresy, pod nimi niskie drewniane ławeczki – na pewno te same! Dzięki Bogu drzwi były otworzone. Weszłyśmy i zabrakło kochani moi tylko głosów naszych, tamtych dziecięcych, młodzieńczych krzyków. Reszta , wszystko to samo. Uchylone drzwi do magazynku ze sprzętem, i drugie drzwi – ewakuacyjne. Pamiętacie zapewne, że składają się one z dwóch części, jedna z lustrem i druga już zewnętrzna. Te pierwsze były otworzone i przytrzymane ławeczką aby się nie zamykały – jak niegdyś.
Usiadłam, musiałam przysiąść, przypomnieć sobie jak graliśmy w dwa ognie, jak maszerowaliśmy robiąc wyrzuty rękami… i raz, i dwa, i trzy… i raz, i dwa, i trzy…!!!
I taki mały człowieczek czasami się burzył… znowu? Jak mgr „Puma” może nas tak męczyć.
Tak moi drodzy, rehabilitacja się nie zmieniła, choć już wkrótce i ona ulegnie przekształceniu – zapewne to i dobrze.
* * * * * * * * * * * * * * * * *
Agnieszkę rozpoznałam od razu, uściskałyśmy się, przywitałyśmy. Miała jeszcze przed sobą godzinę zmagań rehabilitacyjnych. Umówiłyśmy się więc, że jak będzie wolna to da sygnał – kochana cywilizacja i telefonia.
Ponieważ było dosyć wcześnie, zbyt wcześnie na funkcjonowanie sekretariatu szkoły, postanowiłam załatwić sprawę kopii swojej historii choroby.
Musiałam wejść niewiele zmienioną klatką schodową na pierwsze piętro.
W dawnym pokoju wychowawców, za byłym gabinetem – wspaniałego naszego „Klucznika” znajduje się teraz ksero, a właściwie pani do której skierowano mnie w mojej sprawie.
Pani bardzo miła i może nie tyle zdziwiona moim niskim numerem kartoteki co zaniepokojona o odzyskanie moich danych.
A teraz napiszę coś ważnego, wg mnie dla tych, którym zależy z jakiś względów na odzyskaniu swojej historii choroby, być może jednak nie koniecznie kojarzy się to tylko z chorobą.
Dowiedziałam się, co pewnie dla większości z was jest oczywiste, że dokumentacja dotycząca naszego leczenia jest własnością szpitala. Jednakże ten szpital ma obowiązek przechowywania owej dokumentacji przez 30 lat. Potem ulega ona zniszczeniu planowanemu.
Ja ostatni raz byłam na oddziale w 1983 roku – czyli 24 lata temu. Nie minęło 30 lat.
Ale podczas remontu części gdzie było archiwum – rejestracja, stara dokumentacja została wyniesiona – niekoniecznie do pomieszczeń odpowiednio zabezpieczonych np. przed wilgocią.
Pani jest przemiła, wszystko zrobi aby nr 5924 czyli mój, odnaleźć. I w miarę możliwości przesłać mi odpis tego o co proszę. Ale czy to się jej uda – tego dowiem się jutro, bo jesteśmy umówione na telefon.
Aż się prosi powiedzieć – oddajcie nam nasze historie skoro nie ma na nie miejsca. My je przecież przechowamy, uszanujemy i gdy będzie taka potrzeba pożyczymy szpitalowi, czy nawet oddamy. Powiedzcie, czy mam rację?
Jest to przecież wyjątkowa dokumentacja – mieliśmy robione foto. To chyba był ewenement – nie wiem ale dla mnie jest to wartość nie do przeliczenia na cokolwiek. Przecież nie minęło 30 lat, kto skazał naszą dokumentację na przedwczesną zagładę?
Przepraszam za to uniesienie, ale boli mnie to!
* * * * * * * * * * * * * * * * *
Po tym wszystkim, poczułam głodzio i postanowiłam w celu jego zaspokojenia udać się do miasta. Minęłam szkołę i kościół sąsiadujący z sanatorium niegdyś dziecięcym i budynek mieszkalny personelu, dalej poszłam prosto – tam jest Netto. Cywilizacja jakiej kiedyś nie było.
Na stanowisku cukierniczym zobaczyłam piękne, niewielkie torciki w kształcie serc.
Pomyślałam – jutro walentynki, świetny prezencik. Kupiłam dwa, rożne oczywiście bo dla rożnych odbiorców. Jeden pokryty różowymi wiórkami czekolady, drugi polany polewą czekoladową z czerwoną ale delikatną, subtelną różyczką. Coś tam przekąsiłam i wolnym krokiem poprzez znane uliczki poszłam do Loro.
Centrum miasta, przed Ratuszem rozkopane. Jak większość Polski. Przebudowy, ulepszenia remonty. Jest fotograf, nad którym wisi informacja… „założony w 1973″… chyba się nie pomyliłam??
Pamiętam wyjścia z wychowawczynią. Były raz w tygodniu, miałyśmy wolny czas, po którym spotykałyśmy się w umówionym miejscu. I do dziś stoi u mnie kupiona dziewczynka z porcelany i kotek. Ostatnio Michałek – mój synek- zrzucił ją z półki i kawałek podstawki odleciał, pokazał mi i zapytał czy ma wyrzucić, wzięłam go na kolana i powiedziałam, że jest to pamiątka, którą zawsze chciałabym mieć i bardzo proszę aby się nią nie bawił.
Gdy tata przyszedł z pracy do domu, dziecko pokazało potłuczoną dziewczynkę i powtórzyło mu to co ja powiedziałam. W rezultacie wyglądało to, tak jakby to jego tata potłukł a on tłumaczy, że nie wolno brać, bo to jest mamy.
– Mamusiu, powiedz co to jest? Co to jest twoje? – zapomniał słowa pamiątka. Śmiechu było co niemiara.
* * * * * * * * * * * * * * * * *
Pukam, ale nie czekam na proszę, jeszcze nie usłyszę i co wtedy?… Naciskam klamkę i ku swojemu zaskoczeniu zaczynam śpiewać „sto lat” dodając, że to z wszystkich możliwych okazji…
– Ty Małpiszonie jeden. – no i już wiecie chyba sami, kto stał w drzwiach z drugiej strony.
Niezmienna, radosna z poczuciem humoru jak zwykle – Ewa Behan-Klucznik – we własnej osobie. Oczywiście na dzień dobry słowa, których mi brakowało: ty małpiszonie, a potem wyrzuty dlaczego nie byłam… etc. No nie byłam, nie byłam… no tak wyszło i żałuję. Ale nie zawsze można być tam gdzie się chce. Rozumiecie kochani-prawda?
Oj, oj tu mam dużo do napisania – żebym tylko o czymś nie zapomniała.
Kochana pani dyrektor! Wiem, wiem już to na pewno, że czyta pani te nasze Opty-gadanie, dlatego jeżeli o czymś nie napiszę proszę o uwagę- liczę na to!
12 lutego 2007 roku w Naszej Szkole zostało reaktywowane liceum!!!!
Kochani – to uwieńczenie wielkiego sukcesu, wielu wysiłków ludzi, którzy oddali Naszej Szkole swoje serce, nerwy, czas, miłość do „malućkich bliźnich” i swoje życie.
Kochani nie pomińmy tego milczeniem!!!!!!! Nie wolno nam tego przemilczeć!!!
Ten torcik był za mały!!! Ale nie wiedziałam, nie wiedziałam, że taka wielka rzecz się wydarzyła!!!
Czyżby to oznaczało „odwilż” dla dzielnych nauczycieli, pozostających na straży? Pilnujących wspaniałej atmosfery wśród dzieci i młodzieży?
– Ta szkoła jest bardziej potrzebna, niż kiedyś. Bo teraz te dzieci są zagubione, wśród dorosłych. Ciężej jest im się odnaleźć w nowej sytuacji, daleko od domu. – Tak kochana Ewo powiedziałaś. Prawda? Mam nadzieję, że dobrze zapamiętałam intencję tej myśli i Twoje słowa. Jakże prawdziwe i głębokie.
A dla ciekawości, chciałabym z Wami Wszystkimi podzielić się plotką, która przemierza grono ludzi „gdzieś tam” -wyżej – mianowicie… sens mniej więcej jest taki, że tam (czytać-w Loro) to dzieci są porozrywane, poszarpane i kogo tu uczyć? … no tak… ……….hm…….no cóż………co by tu dodać?…..
Nigdy nie byłam dobrą uczennicą, zastanawiam się dlaczego? Taka moja refleksja dodatkowa- nigdy nie byłam dobrą uczennicą do momentu operacji. Zastanawiam się dlaczego. Dlaczego po operacji kręgosłupa stałam się mądrzejsza… dlaczego po operacji okazało się, że dobrze się uczę, że maturę napisałam z wynikiem dobrym, że studiowałam, że potrafię myśleć… dlaczego po operacji? Dlaczego dopiero po…?
Dlaczego pomimo, że byłam złą uczennicą w szkole podstawowej nigdy nie powtarzałam klasy?
Powracam do dawno poruszanego tematu – Nasza Szkoła.
Dzięki niej, nigdy nie powtarzałam klasy. Bo po każdym pobycie w jej progach uczyłam się czegoś nowego, odkrywałam siebie, bo mogłam skupiać się więcej na nauce, na myśleniu o tym co we mnie, a nie koniecznie o tym co mam na sobie i o tym jak dorównać innym. Choć wiedziałam że i tak jestem i będę inna w świecie poza Naszą Szkołą.
Kochana pani Edyta Królik – język ojczysty – język polski. Była to chyba, chyba 4 klasa szkoły podstawowej może 6? Praca klasowa na temat dowolny- opowiadanie. Zabrakło mi kochani czasu na lekcji, prawie pogodziłam się z myślą o złej ocenie… jak zwykle… długo myślałam, zapewne obgryzałam długopis, patrzyłam w okno, niewiele napisałam.
Pani wzięła moją kartkę i zaproponowała, że mogę dokończyć swoje pisanie w bibliotece, bo ona tam jest-pani Edyta. Kochani nie uwierzycie ja to opowiadanie pisałam chyba przez dwa dni.
Nie chcę przesadzać, ale pani była już zniecierpliwiona poganiała mnie… a mnie to pisanie się spodobało… i pisałam. Jakież było moje zdziwienie gdy przy rozdaniu tych prac, pani wymieniła moje imię, bo to co napisałam, było ładne. Bo był dialog, narracja, opis. Ja nie wiedziałam, że to wszystko tam było, ja od pani Edyty Królik dowiedziałam się wtedy, że to napisałam. Zapewne wcześniej ktoś mnie tego uczył. Ale wtedy pierwszy raz w życiu zostałam zauważona przez kogoś, pochwalona. I to nie szkodzi, że ocena była słaba bo roiło się od błędów ortograficznych. Do dziś pamiętam o czym pisałam w tamtym opowiadaniu…
Po powrocie do domu już wiedziałam o co chodzi w pisaniu, nie szła mi gramatyka i może coś innego ale zawsze już nadrabiałam pisaniem. Wiecie, nawet pisałam swojej przyjaciółce rozprawki w domu. A błędy do dziś robię, chociaż miałam z tego jakieś dodatkowe lekcje… teraz byłabym w grupie dysortografików – moja młodsza córa Ania odziedziczyła to po mnie.
Druh Klucznik – fizyka.
– Dominika naucz się żebym mógł jakąś ludzką ocenę wstawić.- Nauczyłam się. Wstyd było się nie nauczyć – skoro przy wszystkich pan od fizyki mnie poprosił. Wróciłam do macierzystej szkoły, okazało się, że parę lekcji jestem do przodu. Chyba z przekąsem coś nauczyciel nabąknął
– to może Strzałkowska coś na ten temat powie – wstałam, powiedziałam, ku zaskoczeniu nauczyciela i klasy. Przecież to była lekcja, której nauczyłam się na prośbę dh. Klucznika.
Dostałam dobrą ocenę, spodobało mi się to, że wszystkich zaskoczyłam. Polubiłam fizykę, trochę lepiej już mi szło. Również do dziś pamiętam o czym była ta lekcja.
Pani Aurelia – matematyka.
Czarna magia, ciągi cyferek, słupków, dodawanie odejmowanie Boże o co tu chodzi.
Nie pamiętam czy to była 6 klasa czy 8? Który to był mój pobyt? Zapewne Pani, pani Aurelio mogłaby mi w tym pomóc, bo był to pierwszy rok pani pracy w Naszej Szkole.
Była pani „Nowa”. I chyba była pani wychowawczynią naszej klasy, jeżeli tak to musiała to być 6 klasa bo w 8 wychowawcą był pan Klucznik.
W każdym bądź razie zachorowałam. I to chyba była jakaś poważniejsza angina.
Wysoka temperatura ok. 40*C. Telepało mną niesamowicie. Wszyscy poszli na lekcje, czułam się bardzo samotna, brakowało mi domu, chciało mi się pić. Co chwilę przychodzili do mnie lekarze, pielęgniarki pytali jak się czuję, dawali leki. Podobno gadałam jak w majakach. Potem zasnęłam, gdy się obudziłam zobaczyłam panią nad sobą. Pamiętam jak dziś, pani uśmiech. Stała pani tyłem do okna.
Przyszła pani do mnie, przyszła pani mnie odwiedzić, bo martwiła się pani.
Tak pani powiedziała. Usiadła pani koło mnie, chociaż to było piętrowe łóżko, wzięła za rękę i mówiła. Nie pamiętam słów wypowiedzianych, pamiętam za to co czułam. Byłam szczęśliwa, że ktoś o mnie myśli, że ktoś mnie lubi – że nauczyciel mnie lubi. Poczułam się niemal jak w domu, jak „ja”, a nie jak pacjent.
I jak nie zacząć doceniać przedmiotu, którego uczy taki nauczyciel?
Na maturze kochana pani Aurelio z matematyki miałam 5 – dziękuję!
Druhna Ewa – muzyka.
– Nie fałszuj, nie wyj tak- zawsze słyszałam. Ale tylko słyszałam to w swojej szkole, w domu.
O dziwo, gdy przyjeżdżałam do Naszej Szkoły brałam zawsze bardzo chętnie udział we wszystkich akademiach. Jak na skrzydłach leciałam na próby.
A wiecie co najbardziej pamiętam u druhny Ewy? Wielki półokrągły srebrny pierścionek i brzęczące cienkie bransoletki, które zdejmowała gdy grała na pianinie. Teraz gdy jej to opowiadałam to śmiała się – jak wówczas, ten sam uśmiech. Pełen serdeczności i ciepła.
A te zeszyty przepisywane z piosenkami. Ten patriotyzm przekazywany w starych pieśniach narodowych. Gdy wracałam do domu wszyscy pytali skąd mam, skąd się nauczyłam.
W Świebodzinie. Byłam taka dumna, że mam coś innego co budzi podziw, że dzięki temu mogę opowiedzieć trochę o Naszej Szkole koleżankom.
Powiem szczerze, że postać dh. Ewy zawsze była u mnie na bardzo wysokim – jak to powiedzieć – po prostu, ciężko było komukolwiek z nauczycieli spotkanych na mojej drodze życiowej, wepchnąć się przed nią.
Nie wiem, nie wiem dlaczego tak się stało. Bardzo długo po opuszczeniu Świebodzina przeze mnie pisałam do niej listy, na które były odpowiedzi. Może dlatego, że zawsze odpisała? Może?
I prawdę powiedziawszy nie bardzo byłam zaskoczona, gdy wchodząc rok temu do sekretariatu zobaczyłam ją i usłyszałam, że jest dyrektorem.
Odebrałam to, jakby z rzeczy natury tak miało być.
I jeszcze raz dh Klucznik – plastyka, technika.
Kochani, no nie wiem jak Wy, ale ja do dziś jestem pod wrażeniem zajęć praktyczno technicznych. Przecież gdyby nie te zajęcia ja w życiu nie miałabym wypalarki do drewna w ręku. Mam kosz z kwiatami na ładnej drewnianej listwie, wypalony własnoręcznie i pomalowany bezbarwnym lakierem. Na odwrocie jest wypalona dedykacja – „Dla kochanej Cioci od Dominiki”. W domu koleżanki podziwiały to dzieło z niedowierzaniem.
Albo gdy przywiozłam wyplecioną własnoręcznie, z wikliny bransoletkę i jeszcze dla przyjaciółki w prezencie drugą.
A jak na tych wielkich maszynach wycinałam z drewna, zgodne z rysunkiem technicznym elementy do skrzynki na narzędzia.
Albo karmnik dla ptaków.
Wszystko od A do Z własnoręcznie zrobione.
Bez pomocy rodziców przecież – prawda?
Ja po powrocie do domu, najlepiej w klasie potrafiłam robić te rysunki techniczne. Byłam kimś! Tak było.
Kiedyś mieliśmy namalować bukiet kwiatów. Mieszać kolory i nie zostawić białego miejsca.
Tak mi się spieszyło, tak nie chciało… jejku kochany no…
Namalowałam, a co tam, musiałam , nie?
Na drugi raz gdy przyjechałam chyba po dwóch latach, a Ten, rozumiecie wyjmuje tą pracę, pogiętą i pokazuje klasie jak malować. Że niby kolory mieszane, że coś tam się dzieje na tym obrazie, nie ma konturów… mój ty Boże ja umiałam coś zrobić.
Dlaczego, dlaczego tu to doceniano?
A może inaczej powinnam zadać pytanie?
Dlaczego w innej szkole ja nie potrafiłam się otworzyć?
Ale to pozostają czysto retoryczne pytania. Może powinni zastanowić się nad nimi, mądrzejsi ludzie. Może powinny to być jakieś wskazówki dla …..no właśnie.!
Zastanawiam się czy w tej części już wszystko? Czy w ogóle jest sens tego mojego pisania? Co ono komu da? Czy ktoś to przeczyta? Czy zrozumie mnie? Czy warto to kontynuować?
Czy pisać o pobycie jednodniowym w Świebodzinie, podczas którego nasuwają się wspomnienia sprzed tylu lat?
* * * * * * * * * * * * * * * * *
Dominika
* * * * * * * * * * * * * * * * *