Wspomnienia ze Świebodzina – autor Czesława Kazierska.
Zapytałeś mnie, Andrzeju, o wspomnienia z pobytu w LORO, a dla mnie zawsze będą to wspomnienia ze Świebodzina. Gdziekolwiek usłyszę słowo-nazwę Świebodzin z mojej pamięci pojawiają się obrazy wspomnienia z roku spędzonego w LORO w Świebodzinie. Niech więc hasłem moich wspomnień z pobytu w LORO będzie słowo Świebodzin.
W odróżnieniu od wielu z was byłam tam tylko raz i tylko rok, i było to ponad 40 lat temu. Taki czas wymazuje z pamięci wiele zdarzeń, ludzi i przeżyć, ale widocznie były one silne, bo wiele też zostało na zawsze. Czas jaki spędziłam wtedy w Świebodzinie był niezwykły i odmienił moje życie, moje nastawienie do życie. Przyjechałam do ośrodka krótko po przebytej ciężko chorobie, zagubiona i zrezygnowana. Wyjechałam dużo sprawniejsza i silna psychicznie. Po pobycie w Świebodzinie patrzyłam bez lęku prosto w oczy całemu światu i nie zatrzymywałam się na przeszkodach nie do pokonania.
Co więc, pamiętam ze Świebodzina?
Przede wszystkim naprawianie mego niesprawnego ciała, i , co jeszcze ważniejsze, leczenie mojej duszy.
Pamiętam codzienny mozolny trud ćwiczeń przy wytrwałej pomocy pani Neli, masaż masażysty, którego imienia nie pamiętam, a który nadał mi imię Walentyna, bo ciągle jeszcze słychać było u mnie dziwną wymowę, przywiezioną gdzieś z daleka.
Pamiętam niezwykłych lekarzy z dr Wieruszem na czele i dr Kotwicką z piękną blond fryzurą, która mną się opiekowała, i z dr Abłażej z jej afrykańską historią. Lekarzy tak niezwykłych, że później już żaden inny nie wytrzymywał porównania z nimi. Pamiętam ich uwagę, staranie i oddanie nam wszystkim, pacjentom małym i większym, chorym i „chorszym”.
Pamiętam i innych pracowników medycznych i rehabilitacyjnych Ośrodka, a wśród nich szczególnie siostrę Marylkę, która (prawie moja równolatka) obdarzyła mnie przyjaźnią. Pamiętam długie z nią nocne rozmowy, gdy na jej dyżurze wytrwale zwijałyśmy całe kosze wypranych bandaży elastycznych. Pamiętam jej niezwykłą wrażliwość i delikatność, kiedy zapytała mnie czy mnie nie urazi, gdy pomoże mi ścielić łóżko.
Pamiętam, jak moja dusza cierpiała (i może przez to się skutecznie leczyła) gdy zaprzyjaźniałam się z przedszkolakami na Internacie – tak przecież popularnie nazywany był oddział na którym spędziłam cały rok szkolny. Pamiętam chłopca, którego przezywano „Czajnik”, pamiętam Lidkę i chłopca z którym nie było żadnego kontaktu, a on był piękny jak obrazek i powtarzał tylko „taka, taka, taka „ jak w pewnej piosence z tamtych lat. A najbardziej pamiętam dwie dziewczynki (5- i 6-letnią), które zdobywały bieguny odleglejsze i zimniejsze niż te Janka Meli – pamiętam ich ból i strach, łzy i determinację. Po wielu latach z jedną z nich spotkałam się kilka razy w moim mieście, była kierowniczką w urzędzie, gdzie przyszło mi załatwiać swoje sprawy. Potwierdziła, że była w Świebodzinie, ale nie chciała o tym rozmawiać ani wspominać. Dla wielu z nas ze Świebodzinem związane są przeżycia, o których nie chcemy pamiętać.
A ja pamiętam i miłe chwile; te wieczorowe dobranockowe chwile gdy czytałam przedszkolakom książeczki, żeby łatwiej mogły zasnąć i moją udawaną złość, że wolały się ze mną bawić i droczyć niż spać. Pamiętam ich śmiech, wtedy radosny i beztroski. Nie pamiętam imienia dziewczynki, która, chora z rozgrzewającym kompresem na szyi, przyprowadziła na mini balkon, gdzie czytałam jakąś lekturę szkolną, swego tatę, żeby zrobił jej zdjęcie razem ze mną na pamiątkę jej sympatii do mnie. Byłam dla tych kilkuletnich dzieci odrobiną mamy czy starszej siostry – bardzo się polubiłyśmy. Ja też dostałam to zdjęcie na pamiątkę i choć nie pamiętam imienia dziewczynki to doskonale pamiętam ten wzruszający moment, i bardzo chciałabym się dowiedzieć, co się z nią dalej działo. Może jest wśród członków grupy OPTY?
Pamiętam Marysię, z którą dzieliłam przez wiele tygodni zimny pokój na końcu świetlicy; Marysię od której uczyłam się pokory wobec swego losu, ale za mało dzieliłam się z nią sobą. A przecież właśnie w Świebodzinie byliśmy dla siebie (obok naszych wszystkich opiekunów) niezwykłym wsparciem, pomocą i przyjaźnią.
Pamiętam Mariana – wyraźniej niż innych chłopców z oddziału, może właśnie dlatego, że próbowałam być mu pomocna, chociaż trochę niezdarnie, a on przyjmował pomoc tak naturalnie. Czy z sympatią ją pamięta (o ile warta była pamiętania)?
Pamiętam Bogusię, Irminę, chyba Marcina i jeszcze wiele innych osób i imion ale ponieważ nie jestem pewna czy prawidłowo przypiszę imiona osobom, zaniecham tego eksperymentu. Oczywiście doskonale pamiętam kilka niezwykłych znajomości, które szczególnie się zapisały w pamięci, przyjaźnie, które pomagały wytrwać, ale o nich później.
Najpierw opowiem o kilku sytuacjach, które zawsze pojawiają się przed oczyma, gdy tylko padnie hasło Świebodzin. Na przykład wczesnonocne rosołki w szklance z gwiazdkowym makaronem wzbogacone masłem. Gotowali je chłopaki na Internecie po ciszy nocnej za milczącym przyzwoleniem dyżurnej pielęgniarki i czasem zapraszali mnie na tę nocną ucztę.
Wspominam wigilię wspólną ze wszystkimi pracownikami oddziału; z lekarzami, pielęgniarkami, wychowawcami – tak, jakbyśmy byli jedną rodziną.
I, z zażenowaniem, ale bez wyparcia, wspominam Sylwestra i całkiem niemały toast noworoczny spełniony tajniackim winem (przecież niektórzy z nas – tak jak ja – byli już pełnoletni) i mój żal, i kilkugodzinny niczym nieutulony płacz nad samą sobą, nad losem nas wszystkich, nad całym światem; a potem noworoczny dzień ze wstydu spędzony w łóżku z kołdrą na głowie. I ten malutki park i miejsce pod wysokim murem w samym kącie, gdzie chłopcy popalali papierosy, a ja pewnego razu popisywałam się gaszeniem peta na języku.
Zapisały się też w mej pamięci pewne sytuacje, przedmioty, momenty, które jak fotografie w albumie są niezmiennie i niezmienne.
To – na przykład wózek w formie dużej płaskiej platformy, na który pani Hildzia, wychowawczyni maluchów (bardzo drobna filigranowa osoba), ładowała prawie wszystkich przedszkolaków, kazała im się trzymać wedle ich możliwości i wywoziła na świeże powietrze do parczku.
To – gładko, bez jednej zmarszczki, zasłane łóżka, cienkim przykryciem z finezyjną falbaną; łóżka na które nie można było usiąść, albo położyć się poza wyznaczonym czasem.
To – codzienne mierzenie temperatury po … (nie pamiętam, jak się nazywało to wylegiwanie się w łóżkach w poobiedniej porze) – tak przynajmniej było na Internecie.
A przecież były i inne oddziały: ortopedia I, i ortopedia II (o ile dobrze pamiętam); ale tam nie bywałam i nie znam tamtych zwyczajów. Konfrontowaliśmy nasze wrażenia z pacjentami różnych oddziałów w czasie wspólnych zabiegów i oczywiście w czasie przerw w szkole. Tam też poznawaliśmy się lepiej.
Szkoła w Świebodzinie na terenie LORO, zajmuje specjalne miejsce w mej pamięci. Uczyłam się tam i skończyłam II klasę liceum ogólnokształcącego. Szkoła była niezwykła bo miała niezwykłych nauczycieli i nieprzeciętnych uczniów. Trafiło mi się być w klasie, której wychowawcą był profesor Sobociński. Jakie są moje wspomnienia związane z Profesorem? Takie, jak innych. Był niesamowity. Doskonale pamiętam jego twarz ozdobioną pięknym wąsem. A najbardziej pamiętam jego uśmiech – życzliwy ale z odrobiną dystansu i ironii, taki trochę z przekąsem, zachęcający do bliższego kontaktu, wzbudzający zaufanie i szacunek.
Profesor uczył mnie (nas) j. niemieckiego i muzyki (i może jeszcze czegoś). Pierwszy raz w życiu byłam „zmuszona” słuchać muzyki poważnej przez 40 min. I bardzo żałuję, że teraz nie pamiętam, jaki to był utwór i którego wielkiego kompozytora, ale pamiętam, że było to w wielki czwartek albo wielki piątek i utwór był ściśle związany z tym szczególnym przedwielkanocnym okresem. Może koleżanki z klasy pamiętają, czego wtedy słuchaliśmy. Muszę zapytać Elę B. albo Jankę O. Janka bardzo skutecznie pomogła mi zaliczyć j. niemiecki, bo nauczyła mnie pewnej czytanki, z której sama rozumiałam tylko jedno słowo „Flasche”; wcześniej nie uczyłam się niemieckiego, a prof. Sobociński w tej kwestii był dla mnie bardzo wyrozumiały.
W mojej pamięci zapisała się bardzo wyraźnie prof. Podhorodecka, która – bez wątpienia- wyzwoliła we mnie przyjemność oglądania poniedziałkowego Teatru Telewizji, chęć i niejaką umiejętność wysławiania się na piśmie. Jeżeli teraz te moje wspomnienia są czytane bez przykrości, to również jej zasługa.
Profesor Sobociński zajmuje w mojej pamięci szczególne miejsce przede wszystkim za organizowanie dla nas, zamkniętych w trudnym, pełnym cierpienia świecie wykluczonych – nie zawaham się go nazwać – wyjścia poza, wyjścia do świata zewnętrznego. To wycieczki do bliskich i odległych miejsc w Polsce, – wspominam je z największym sentymentem. Jazdę niewygodnym autobusem (przecież tylko takie wtedy były), trudy nadążania za przewodnikiem, ciekawe historie z naszej historii, noclegi w mało ekskluzywnych miejscach. Inne przeżycia, inne wrażenia, całkiem inny czas niż w LORO. A pamiętacie te konkursy zapamiętanych wiadomości ze zwiedzanych miejsc, które Profesor urządzał nam po kolacji? Na jednym ze zdjęć, zrobionych chyba przez Tomka, w bardzo wyluzowanych pozycjach siedzimy na łóżku piętrowym: ja , Ty, Andrzeju, i jeszcze jedna uczestniczka wycieczki, jesteśmy bardzo roześmiani (a ja nawet język pokazuję fotografowi). Gdyby nie to zdjęcie, nie pamiętałabym, że przyczyną wesołości był, niedozwolony dla młodszych uczestników wycieczki, napój procentowy.
To przecież na tych wycieczkowych spotkaniach poznałam Ciebie, Andrzeju, bo w LORO nigdy nie byliśmy w tym samym czasie. Bardzo miło i serdecznie wspominam moją znajomość z Tobą, tak jakbyśmy spędzili tam dużo czasu razem.
Z jedną z bliższych wycieczek wiąże się też inne muzyczne wspomnienie związane z prof. Sobocińskim. Urządził On nam kiedyś wycieczkę do Paradyża (mniejsza o poprawną nazwę miejsca), a tam w czasie mszy w kościele zakonu, ubrani w białe habity młodzi zakonnicy śpiewali pieśni, śpiewali tak (z tą niezwykłą akustyką kościoła), że miałam wrażenie, że znalazłam się w innym świecie; śpiewali tak niezwykle dla mnie, że nigdy później, żadne wykonanie pieśni czy jakiegokolwiek utworu muzycznego, nie poruszyło moich zmysłów i mojej duszy tak bardzo.
I jeszcze jedna osoba, która zostawiła niezwykły ślad w mojej pamięci. To Tomek Gill. Może dlatego pamiętam go tak wyjątkowo, że był na Internecie jednym z nielicznych pacjentów w takim jak ja wieku. Może dlatego, że jego pasja – robienie zdjęć – utrwaliła na stałe tamte wydarzenia, zapisała twarze i bardzo sprzyja wspomnieniom. A może dlatego, że był wyjątkowym człowiekiem, który dzielił się z przyjaciółmi energią, pogodą ducha, miał siłę realizować swoje zamiary i marzenia wbrew trudnościom, które innych by złamały. Pamiętam niezwykłą przejażdżkę po Warszawie, jaką zafundował mi Tomek siedząc za kierownicą swojego trabanta (chyba dobrze pamiętam markę samochodu). Patrząc wtedy na niego pomyślałam, że nie wolno mi poddawać się żadnym słabościom, przeszkodom i zwątpieniom. A to, co dostałam od Tomka – fotografie z tamtych czasów – to dar bezcenny.
Bardzo chciałabym powspominać pobyt w Świebodzinie z innymi pacjentami LORO, porównać nasze różne wrażenia i zapamiętane chwile, uzupełnić niepewne obrazy z pamięci opowieściami koleżanek i kolegów z oddziałów, ze szkoły, z wycieczek.
Chciałabym teraz zobaczyć uśmiech wszystkich, którzy uśmiechali się do mnie wtedy w Świebodzinie. Chciałaby im podziękować za wszystko, co mi dali, i co sobie sama od nich brałam. Dziękuję Wam wszystkim.
Byłam w Świebodzinie od września 1971 roku do czerwca 1972 na oddziale popularnie zwanym Internat (o ile dobrze pamiętam) i uczyłam się przez cały rok szkolny w II klasie LO.
Czesława Kazierska, godło Gamma.