Beata Sowa (Brzostowska) – „Kartki z kalendarza”

Beata Sowa (Brzostowska) – „Kartki z kalendarza”

        Gdy przeczytałam na naszej stronie internetowej apel Andrzeja, aby nadsyłać wspomnienia z okazji  40 zlotu Grupy Opty, zastanawiałam się, czy jeszcze raz powrócić do moich dwóch pobytów w Lubuskim Ośrodku Rehabilitacyjno-Ortopedycznym. Po raz pierwszy odważyłam się opisać świebodzińskie czasy prawie dziesięć lat temu, sięgając  po listy, które wysyłałam wówczas do domu. W LORO spędziłam łącznie czternaście i pół miesiąca pomiędzy dziesiątym, a trzynastym rokiem życia. Ten czas był dla mnie bardzo ważny nie tylko ze względów zdrowotnych. Rozmyślając  jaki moment był na tyle istotny, że dziś moje życie wygląda tak, a nie inaczej, przypomniałam sobie, że co roku w okolicy 7 grudnia wracają do mnie wspomnienia związane bezpośrednio z zabiegiem operacyjnym. Teraz zebrałam je w formę  … kartek z kalendarza.

KARTKI Z KALENDARZA

         5 grudnia 1978 r. – wtorek
Poranna wizyta lekarska. Zwykle we wtorek dr Szulc ogłasza, kto następnego dnia idzie na zabieg. Czuję lekki dreszcz emocji – może to już ja?  Jestem po pięciu miesiącach przygotowań: intensywnej gimnastyce, trzytygodniowym wyciągu i dwumiesięcznym gipsie. Co prawda według moich wyliczeń przede mną w kolejce jest Ala, ale do końca nie wiadomo co doktor ostatecznie postanowi.  I staje się „mały cud”,  dowiaduję się, że w środę  na zabieg pójdzie  Ala, a w „nadprogramowy” czwartek –  ja.  Zero strachu, niepokoju, wątpliwości, choć dziś w podobnych sytuacjach jestem ”panikarą”.  Raczej czuję się jak aktorka, która ma w końcu wystąpić w roli głównej. Najważniejsze, że za 6 tygodni pojadę do domu! Ileż to razy odwoziłam koleżanki na salę operacyjną? Ile opowieści usłyszałam od tych, które przeszły zabieg? Od nich wiem już wszystko co mnie czeka –jaką ilość dolarganów będę mogła dostać w każdej dobie,  kiedy powinni mi wyciągnąć dreny, kiedy będą zmienić opatrunek, ile dni spędzę na sali pooperacyjnej, a nawet to, że powinnam pluć jeśli obudzę się podłączona do respiratora, bo wtedy na pewno wyciągną mi tę rurkę z gardła.
Jednym słowem – JESTEM GOTOWA!

6 grudnia 1978 r. – środa
Nie idę już do szkoły, po południu zaczynają się przygotowania do zabiegu.
Zabieg – wszyscy wokoło mnie tak mówią, nie słyszę słowa – operacja. Zresztą operacje robi się w szpitalu, a ja przecież jestem w ośrodku! Zabieg – operacja, znaczenie słów podobne, a jak inaczej brzmią, jak inny „ciężar” w sobie noszą.
Siostra Ania ściąga mi gips, będę w nim leżała jeszcze przez tydzień po zabiegu. Po dwóch miesiącach w gipsie w końcu mogę się pluskać w wannie. Głównym problemem w tym dniu jest dla mnie … lewatywa. Nie jem już kolacji. Na imprezę mikołajkową do świetlicy idę w szlafroku. Paczkę ze słodkościami przekazuję koleżankom. Na noc dostaję tabletkę i spokojnie zasypiam.
Nie wiem wtedy, że moja mama próbuje się do mnie dodzwonić. Niestety do godziny 22 nie otrzymuje połączenia. Mimo, że wiele z nas za punkt honoru uznaje, żeby nie informować rodziców o dacie operacji, to gdyby się wtedy mama do mnie dodzwoniła pewnie bym jej powiedziała. A tak będąc jeszcze przed zabiegiem przygotowuję tylko kartkę pocztową  z treścią  – Jestem już po zabiegu, czuję się dobrze, którą koleżanka ma w czwartek wrzucić do oddziałowej skrzynki na listy.

7 grudnia 1978 r. – czwartek
Na porannej wizycie leżę już na wózku. Dr Szulc przyklejając mi do pleców coś na kształt łepków od pinesek zaznacza miejsca, w których mam mieć przymocowaną „belkę”. Potem jeszcze ostania wizyta w rentgenie, tabletka „głupi Jaś” i spokojnie w swoim pokoju czekam aż zadzwonią z sali operacyjnej. W końcu siostra oddziałowa w asyście koleżanki (nie pamiętam już kto to był) odwozi mnie piętro niżej. W drzwiach sali operacyjnej przenoszę się na inny wózek i wkładam specjalną koszulę. Ostatni widok, który pamiętam to lampy, które według opowieści koleżanek powinnam policzyć. Wydaje mi się, że minęła sekunda, a już mnie budzą. Myślę sobie, że pewnie z jakiś powodów w ogóle nie zrobiono mi zabiegu. Druga moja myśl, to rzeczywiście pluć, bo w gardle czuję jakąś przeszkadzającą mi rurkę. Przez mgłę widzę dr Szulca i słyszę jego głos – porusz nogami i ja będąc pewnie w szoku pooperacyjnym, zaczynam niemalże kopać, choć kilka godzin później ledwie mogę ruszyć nogą. Chce mi się bardzo spać, a siostra cały czas powtarza – Beata oddychaj, Beata oddychaj. Jestem na nią tak zła, że zbieram w sobie wszystkie siły i odpowiadam  – czy siostra zwariowała. To są moje pierwsze słowa po zabiegu. Na szczęście nie spotkały mnie za to żadne konsekwencje.
Przypominam sobie, że gdy otwieram oczy  za oknem jest ciemno, pali się tylko nocna lampka przy stoliku pielęgniarki, a przy łóżku widzę albo białą, albo czerwoną kroplówkę(krew) i mimo, że jestem przykryta grubą kołdrą  strasznie mi zimno. Z „koryta gipsowego” w którym leżę, wychodzą 2 przezroczyste wężyki – umieszczone obok szwów dreny, którymi do szklanych butelek spływa to co gromadzi się pod opatrunkiem. Chociaż leżę na plecach, na świeżej ranie to nie odczuwam żadnego bólu. Mimo to, nie zapominam co jakiś czas poprosić o dolargan, skoro mogę to czemu nie  – tak fajnie się po nim śpi!

9 grudnia 1978 r. – sobota
Około południa obiad. Zupę jem na dwa sposoby: najpierw „rzadkie” przez wężyk, który używam również do picia z kubków, potem „gęste” łyżką. Idzie mi to trochę nieporadnie, bo wszystko oczywiście na leżąco a talerz stoi na klatce piersiowej. O wiele łatwiej wychodzi  mi z drugim daniem, nie muszę obawiać się, że coś wyleję.
Podczas obiadu dzwoni telefon. Okazuje się, że to moja mama.
Jednak matczyna intuicja nie zawodzi. Skoro nie dodzwoniła się do mnie we wtorek wieczorem, to przeczuwając, że na dniach mogę mieć zabieg, w środę z rana zamówiła ponownie rozmowę do Świebodzina. Gdy usłyszała w słuchawce słowa sekretarki dr Szulca – zabieg właśnie trwa, nogi się pod nią ugięły, a w pracy nie wiedziała co ma ze sobą zrobić. Za kilka godzin zadzwoniła znowu i potem dzwoniła codziennie. Doktor do mnie żartował, że więcej problemów ma po zabiegu z moją mamą niż ze mną.   I właśnie w sobotę mama ma nadzieję znowu porozmawiać z doktorem Szulcem, ale okazuję się, że już go nie ma, więc połączono ją z salą pooperacyjną. Nawet przez myśl jej nie przechodzi, że porozmawia ze mną. Kiedy więc pielęgniarka mówi jej, że zaraz da Beatkę do telefonu, jest zupełnie zaskoczona. Tak samo jak ja, gdy siostra przysuwa mnie z całym ciężkim łóżkiem do telefonu. To były przecież czasy telefonów na kablu!  W taki sposób  2 dni po zabiegu rozmawiam z mamą! Pamiętam, że na jej pytanie co teraz robię, odpowiadam  – jak to co, jem obiad, jakby to było oczywistością 48 godzin po operacji.

12 grudnia 1978 r. –wtorek
Niestety dolargan dostaję już tylko raz na dobę, więc cały dzień usiłuję się zabrać za czytanie książki. Do przyborów toaletowych, które w dniu zabiegu wieczorem koleżanki przyniosły mi na salę pooperacyjną, dołączyłam „Dzieci kapitana Granta”. To dość gruba książka, którą już dwa razy zaczynałam czytać, ale nigdy nie dobrnęłam do końca. Myślałam sobie, skoro będę miała dużo wolnego czasu, żadnych innych książek do czytania, to teraz na pewno mi się uda. Niestety kolejna porażka, tym razem nie przeczytałam chyba nawet  jednej strony!
Przyznaję się bez bicia, choć to może wstyd dla bibliotekarza, ale do dziś nie sięgnęłam po tę książkę!

13 grudnia 1978 r. – środa
Wracam na oddział! Z rana obserwuję jeszcze jak przygotowywane jest łóżko na przyjęcie następnej pacjentki po zabiegu. Przez kilka godzin, aż do chwili „wyjazdu” na salę operacyjną po kolejną dziewczynę, nagrzewane jest razem z pościelą specjalną lampą. Wtedy myślałam, że tylko dlatego, aby było po prostu ciepłe, gdyż wielu z nas było bardzo zimno gdy dostawałyśmy krew. Dziś sądzę,  że tak robiono przede wszystkim w celach bakteriobójczych.
Przed wyjazdem na górę wizyta w gipsowni aby zmienić opatrunek. Gdy rozcięto mi „gipsowe koryto” i przełożono na brzuch, czuję się jakby na plecy położono mi  stukilowy ciężar, prawie nie mogę oddychać.
Na oddziałowej sali pooperacyjnej leżę z Krystyną i Alą. Mogą tu nas odwiedzać wszystkie dziewczyny z oddziału. Najbardziej cieszę się, że w końcu dostaję piżamę, której górę ubieram na opak. Ponieważ cały czas leżę, ręce tylko wsuwam w rękawy, a z przodu mam plecy.  Na sali mamy też do swojej dyspozycji telewizor. Co prawda nie za wiele na nim widać, ale jest to jednak jakiś „luksus”.  Akurat wyświetlany jest serial „Układ krążenia”, który wg naszych wychowawczyń mogą oglądać tylko starsze dziewczyny. Jest więc problem, bo jestem najmłodsza na oddziale, mam dopiero 12 lat, a moje koleżanki chodzą już do liceum i bardzo chcą oglądać ten serial. Na szczęście w tym wypadku wychowawczyni ustępuje i udaje mi  się zobaczyć „zakazany” dotychczas film.

14 grudnia 1978 r. – czwartek
Mama przyjeżdża! Tak, jak ustaliłyśmy to wcześniej, gdy tylko wrócę na oddział i będzie można mnie odwiedzać, mama weźmie kilka dni urlopu i codziennie będzie do mnie dojeżdżała z pobliskiego Sulechowa , gdzie się zatrzyma jak podczas każdych odwiedzin  u naszej rodziny.
W tym miejscu chcę dodać, że dzięki cioci Marysi i wujkowi Aleksowi w ogóle trafiłam do LORO. Przez cały czas mojego pobytu odwiedzali mnie w każdą niedzielę gdy nie przyjeżdżali rodzice. Przywozili mi  ze sobą niedzielny obiad i wiele niedostępnych wtedy w sklepach smakołyków. Bardzo się starali, aby na miejscu niejako zastępować mi mamę i tatę. Do dziś jestem im za to bardzo wdzięczna.
Jak później dowiedziałam się od mamy, gdy pierwszy raz ujrzała mnie po operacji, to łzy stanęły jej   w oczach, chociaż przede mną cały czas „trzymała twarz”. Jak każda mama w takiej sytuacji chce swemu dziecku dogadzać i dokarmiać. Codziennie przywozi mi więc w termosie ugotowaną u cioci zupę. Kupuje w ”sklepie komercyjnym”, gdzie w ogóle bywają wędliny za to w dużo wyższych cenach, po kilka plasterków szynki konserwowej dla mnie i moich koleżanek z pokoju. Przy naszych łóżkach spędza kilka godzin dziennie, poprawiając poduszki, podając baseny i spełniając wszystkie „zachcianki” .

21 grudnia 1978 r. – czwartek
Mama wyjeżdża w środę, ale jeszcze przed wyjazdem przynosi mi od dr Szulca przykrą wiadomość. Będę znowu miała „gips z golfem”.  Na wieść o tym ryczę jak bóbr. Dwa lata wcześniej, na oddziale  R-1 miałam już dwa „golfy”, więc wiem jakie to straszne. Przed zabiegiem miałam gips „normalny” więc liczyłam, że i po, to okropieństwo mnie ominie. Co prawda mam obiecane, że przed wyjazdem do domu sam „golf” zostanie skrócony, ale to marne pocieszenie, jak się wie co to znaczy chodzić   w takim gipsie i to latem.
Pierwszą osobą, jaką spotykam po przyjeździe z gipsowni jest nieoczekiwana zupełnie ciocia Marysia. Wie od mamy, że będę miała wysoki gips, że na początek trudno będzie mi w nim jeść więc przywozi mi … kakao! To ciepłe kakao pite w takich okolicznościach przypominam sobie zawsze, gdy zdarza mi się dziś pić ten napój.

24 grudnia 1978 r. – niedziela,  WIGILIA
To już moja druga Wigilia w LORO. Pierwsza była w 1976 r., gdy byłam na R-1. Tak jak poprzednio i teraz jestem w gipsie z golfem, tylko, że teraz jeszcze leżę po zabiegu. Gdy jadę na kolację przez przypadek zbijam lusterko. Jest ono nieodzowne każdej osobie leżącej gdyż pozwala się orientować co się wokół dzieje. Pewnie dlatego zapadło mi to tak w pamięci.
Uroczysta kolacja odbywa się w stołówce. Na zestawionych razem stołach stoją potrawy wigilijne, choć nie tak smaczne jak w domu. Są wszyscy: osoby chodzące, wiszące na wyciągach, leżące po zabiegu na wózkach. Nie ma przy nas rodziców i bliskich. Są wychowawcy, pielęgniarki, lekarze   z dyrektorem Wieruszem na czele, którzy dzielą się z nami opłatkiem wcześniej niż z własną rodziną. Myślę, że w niewielu szpitalach, sanatoriach dziecięcych tak wyglądała Wigilia – u nas zawsze.
Jeszcze jedno wyróżnia nasz Ośrodek.  To niedzielna msza święta. Nie jest to zwyczajne w takich miejscach w czasach PRL-u. Ponieważ, jak dowiedziałam się dużo później, nasz Ośrodek mieści się   w dawnych budynkach szpitala sióstr Boromeuszek, w stołówce za rozsuwanymi drzwiami jest „prawdziwy” ołtarz. Wystarczy tylko przesunąć na bok stoły, ustawić krzesła w rzędach i robi się ”prawie” kościół. Co tydzień o godzinie 16 z pobliskiej parafii przychodzi ksiądz, a jak wśród nas jest jakiś chłopiec, który służy do mszy, to jest nawet ministrant. Nad wszystkim czuwa drobna, starsza pani, mama pana Macieja, naszego windziarza, niegdyś podopiecznego LORO.
Dziś wiem, że to przede wszystkim zasługa naszego Dyrektora, który choć sam niewierzący, nie ugiął się pod naciskami wielu partyjnych działaczy i  nie zakazał odprawiania mszy w Ośrodku.

28 grudnia 1978 r. – czwartek
Wstaję z łóżka! Najpierw siostra bandażuje mi nogi od kostek do kolan. To ponoć dlatego, aby wzmocnić mięśnie osłabione trzytygodniowym leżeniem. Pierwsze kroki kieruję do … toalety. Korzystanie z basenu nie jest komfortowe, więc na możliwość samodzielnego pójścia do ubikacji czekam niemal z utęsknieniem.
Kończy się również definitywnie moje szkolne lenistwo. Choć do szkoły jeżdżę leżąc jeszcze na wózku, to teraz muszę napisać zaległe sprawdziany, poprzepisywać zeszyty. Gdy się ma „gips z golfem” najlepiej pisze się, klęcząc przy stoliku.
Dziś myślę – jak to dobrze, że zabieg nie dawał nam u naszych nauczycieli żadnej taryfy ulgowej. Pamiętam również, że z języka polskiego u pani Edyty Królik tylko w połowie semestru miałam  chyba dwadzieścia ocen, w tym trzy dwóje!

31 grudnia 1978 r. – niedziela, SYLWESTER
Jak przystało na taki wieczór w sali obok auli szkolnej jest bal przebierańców. Dziewczyny szykują się do niego od kilku dni. Ja zaglądam tam tylko na chwilę. Nie mam nastroju aby się przebrać, chodzę jeszcze w bandażach na nogach i spędzam ten wieczór raczej samotnie.
Nawet nie zauważam, jak za oknem bardzo obficie sypie śnieg. Zaczyna się „zima stulecia”. W całej Polsce odwołują od poniedziałku zajęcia w szkołach. My nie mamy tak dobrze, nasza szkoła jest w tym samym budynku. Ja czuję się niejako „podwójnie pokrzywdzona”, bo jak za dwa tygodnie wrócę do domu, to potem będę musiała z moją „normalną” klasą odrobić stracone dni chodząc do szkoły w czasie ferii.

15 stycznia 1979 r. – poniedziałek
Ze względu na niepewną pogodę moi rodzice przyjeżdżają do Świebodzina już w sobotę. Proszą dr Szulca, aby mogli mnie zabrać w poniedziałek, choć wypisy są zazwyczaj we wtorki. Na lot helikopterem się nie decyduję. Moja koleżanka z pokoju już 2 tygodnie czeka na transport lotniczy codziennie rano spoglądając w okno, czy pogoda pozwoli na lot helikoptera. Jeśli ktoś mieszka daleko, Doktor nie pozwala po zabiegu na powrót pociągiem. Na szczęście mamy samochód. To niemal cud, ale skodę wygraliśmy rok przed moim pierwszym pobytem w LORO.
Na porannej wizycie przypominam Doktorowi o jego obietnicy związanej z moim gipsem. Doktor rysuje linię niewiele poniżej dotychczasowego „golfa”. Widząc to w lustrze niemal płaczę. Biorę więc gruby czarny mazak i każę mojej koleżance Gabrysi, aby poprawiła linię doktora Szulca, znacznie pogrubiając ją w dół. Gdy siostra obcina mi gips, proszę ją jeszcze, aby cięła poniżej zaznaczonej linii. W ten sposób nie myśląc wcale, czy to jest dobre ze względów zdrowotnych, sama skracam sobie „golf” niemal o połowę. Zostaje mi taka prawie księżowska koloratka, którą już można schować pod ubraniem i pokazać się w gryfickiej szkole.
Gdy wreszcie wsiadam do samochodu spełnia się moje marzenie! WRACAM DO DOMU!

***

Czy wszystko było w stu procentach tak jak napisałam? Może niektóre sytuacje wyglądały inaczej? Po tak długim czasie  umysł może już „płatać figle”. Prawdą drzewa pomarańczowego jest prawda ziemi  z której wyrasta. Moja ZIEMIA jest w polickim i świebodzińskim ośrodku  gdzie spędziłam, patrząc z dzisiejszej perspektywy, najważniejsze lata mojego dzieciństwa. PRAWDA tkwi  w obrazach tamtych dni, które do dziś noszę w sercu. Wracając po niemal czterdziestu latach do tych szczególnych chwil mojego życia, chciałam, podobnie jak w jednej z Pieśni pisał Gałczyński,  i mój ślad na drogach ocalić od zapomnienia.

Autor: Beata Sowa (Brzostowska).    – Godło : Delta