Beata Kalińska – „Rezerwat Dobroci – przystanek Świebodzin” (pierwsza nagroda)

„Rezerwat Dobroci – przystanek Świebodzin”
– autor Beata Kalińska / Godło : Marheffka.

– to praca, którą Komisja Konkursu Literackiego naszego 40 – lecia oceniła najwyżej.
W uzasadnieniu podano: Opisane wspomnienia 16-letniej panny, która ma na imię Beata, to świetny tekst literacki, który czytało się z wielkim zainteresowaniem, od czasu do czasu śmiejąc się z niby komicznych sytuacji, które wcale nie były komiczne. Świetne zakończenie – cytat trafnie ukazujący refleksje pacjentki.

Ja Skolioza.

Mam na imię Beata, jestem szczupłą szatynką średniego wzrostu i chodzę do drugiej klasy liceum. Lubię biologię, plastykę i język polski. Czasami piszę wiersze. Moim największym zmartwieniem jest uparty kręgosłup, który za nic nie chce być prosty. Przyjechałam z Cieszyna. Cieszyn to nieduże miasteczko na południu Polski, ale za to wyróżniające się posiadaniem brata bliźniaka za Olzą. Czeski Cieszyn. Wystarczy przejść przez most graniczny, żeby znaleźć się w Czechosłowacji, gdzie za parę koron można kupić najlepszą sałatkę rybną.
Ale teraz znalazłam się w innym świecie. Właśnie przekroczyłam jego bramę. Sanatorium, do którego przyjechałam wygląda trochę jak zamek. Pewnie zamkną mnie tu jak księżniczkę na wieży. Tylko na jak długo? Na miesiąc? Dwa?
Już się trochę przyzwyczaiłam do konieczności zagnieżdżania się na chwilę w różnych, nieznanych mi miejscach. Najpierw Rabka, potem Opole, a teraz Świebodzin. Jest styczeń 1971 rok, mam 16 lat i jestem już dużą dziewczynką, więc zdaję sobie sprawę z tego, że to moja ostatnia deska ratunku. Skolioza, to nie przelewki. Skoro nie pomogła gimnastyka, pływanie i masaże, to trzeba liczyć się z operacją. Niestety!  Nie ma co się zastanawiać, dlaczego ten mój kręgosłup żyje sobie swoim życiem, dlaczego jest taki oporny i niepokorny, i zamiast rosnąć prosto, skręca na boki. Trzeba działać. Już! Natychmiast!
Przyjęli mnie na oddział. Pielęgniarka sprawdziła mi głowę. Nie mam wszy, mogę więc zostać pacjentką SRO, czyli Sanatorium Rehabilitacyjno-Ortopedycznego na II ortopedii. Pożegnałam się z rodzicami, którzy przywieźli mnie tu naszą poczciwą Syrenką. W chwili pożegnań zawsze staram się myśleć pozytywnie i pragmatycznie. Jestem twarda i przyjechałam tu udowodnić sobie i wszystkim, że wyjdę stąd zdrowsza i mocniejsza. Mam do spełnienia życiową misję i jestem gotowa na wszystko.

Sanatoryjni Idole, czyli Dobre Duchy.

Najważniejszą osobą w naszym sanatorium jest doktor Lech Wierusz. Charyzmatyczny i dobroduszny. Starszy, szczupły, wysoki, w okularach. Na głowie siwy jeżyk. Duże, mądre oczy. Specjalista od leczenia skolioz. To on decyduje o losach nas wszystkich. Wyznacza terminy zabiegów, operuje, pociesza. Wydaje mi się, że właśnie tak wygląda Pan Bóg. I wcale nie musi nosić długiej, niebieskiej szaty. Wystarczy biały kitel.
Lekarzem mądrym i życzliwym jest doktor Szulc, a obiektem romantycznych westchnień niektórych panienek – młody i niebieskooki doktor Roman Spiller. Taki trochę Mel Gibson albo Roger Moore? Fajnie mieć przystojnego lekarza nad łóżkiem, szczególnie wtedy, kiedy nagle robi się smutno.
Specjalistą od rehabilitacji jest magister Zenon Piszczyński, czyli po prostu Magister. Jest żywą reklamą hasła „gimnastyka i sport drogą do zdrowia” albo „teraz twoja kondycja leży w moich rękach, więc nie proś mnie, bym odpuścił”.
Cudownym i przewspaniałym człowiekiem jest profesor Jan Sobociński, zwany czasem przez młodzież pieszczotliwie „ Sobótką”. Nauczyciel matematyki, wychowawca. Charakterystyczny pan z dużymi, podkręconymi wąsami i jeszcze większym sercem.

Początek =  Maszyneria.

Jestem nieśmiała i niełatwo nawiązuję kontakty. Czuję, że jestem trybikiem w dużej maszynerii. Bez maszynerii byłabym trybikiem zepsutym i nieważnym. Ćwiczę zespołowo, spaceruję zespołowo, jem zespołowo, nawet kąpię się zespołowo w ogromnej, wielodzietnej łazience. Moje serce bije zespołowo: – śniadanie – gimnastyka – obiad – szkoła – kolacja – spać.
„ Dzieci – pamiętajcie, że ser żółty jest bardzo zdrowy, jedzcie serek” – mówi pan doktor Wierusz.

Wchłanianie.

Cały czas trwa moja asymilacja. Czuję, że uczestniczę w czymś wyjątkowym. W jakimś wielkim naprawianiu dziecięcego świata. Wychodzimy do parku i widzę pacjentów z innych oddziałów. Kule, gorsety, protezy rąk, nóg, wózki. Chłopczyk bez nóg biega szybko po trawniku, ponieważ ma sprawne ręce. Patrzę na niego z podziwem i nie widzę kaleki, tylko radosnego małego człowieka. Roześmiany, jakby mówił – „I co z tego, że nie mam nóg? Nogi to szczegół!”
Nóg nie ma również pani Marysia, która w dodatku pochodzi z Cieszyna. Ale  ma takie świetne protezy, że gdyby mi dziewczyny nie powiedziały, nie domyśliłabym się. Jest też chłopak bez rąk, któremu stworzono nowe ręce, jest Bułgar, który specjalnie do Polski przyjechał na leczenie.
Czuję, że mój wewnętrzny świat rośnie, poszerza się, że robi się w nim miejsce na inność, która  oswojona uczy pokory, ale też daje radość i nadzieję.
Pobyt tutaj, to jak gra na planie wielowątkowego filmu, którego akcja trzyma cały czas w napięciu.

Akcja.

W końcu się doczekałam. Leżę na wyciągu, ale wcale nie jest różowo. Do skórzanej uzdy założonej na brodę, doczepiają mi kolejne ciężarki. Biodra przytrzymują skórzane pasy. Trochę mi niewygodnie, szyja boli, ale przecież to mój prywatny salon piękności. Kręgosłup trzymany w szachu, chcąc – nie chcąc, staje na baczność.
Leżę już kilka dni i nocy. Wszędzie mnie wożą. Do szkoły, na leżakowanie do parku. Mogę powiedzieć, że „leżę, więc jestem”.
Wkoło kwitnie normalne życie. Dziewczyny chodzą, gadają, śmieją się. Mała Luiza R. chyba najgłośniej. Ma duże, czarne oczy, ciemne włosy i gipsowy gorset, który dźwiga jak żółwiową skorupę.
W końcu zdejmują mnie z łoża boleści i …….  urosłam kilka centymetrów!!!!  Szybko owijają mnie mokrymi bandażami i wkrótce jestem posiadaczką własnego, gipsowego gorsetu. Jeszcze tylko      trzeba wyciąć wąskie okienko z tyłu i duże, szerokie z przodu, żeby codziennie móc zmieniać białą, bawełnianą koszulkę. Chodzi o to, żeby gorset nie przylegał bezpośrednio do ciała i żeby uniknąć odleżyn. Niestety, mimo skrupulatnego przestrzegania „koszulkowych rytuałów ”, nie udało mi się uniknąć drobnej odleżyny pod pachą. Nie pochwalili mnie za to, no i cóż – trzeba było podkroić trochę gips.
W gorsecie czuję się świetnie. Jestem o stopień wyżej w hierarchii sanatoryjnej, przynajmniej tak mi się wydaje. Jestem już „namaszczona”. Zdobyłam wyższy stopień wtajemniczenia. Teraz już mogę  oficjalnie marzyć o operacji. Tak zwany zabieg, to cel wszystkich „skolioz”. Dziewczyny żyją nadzieją zabiegu, każda chce, żeby ten dzień nadszedł jak najszybciej. To się udziela wszystkim. Jest zaraźliwe jak ospa wietrzna. Zabieg, to najbardziej wyczekiwany moment sanatoryjnego życia. Wisienka na torcie.
W gorsecie można robić wszystko. Biegać, tańczyć, grać w piłkę, śmiesznie ubierać skarpety. Po pewnym czasie staje się drugą skórą i zapomina się o nim.

Szkoła.

Szkoła zawsze była dla mnie bardzo ważna. Jestem w drugiej klasie liceum (rok szkolny 1970/1971).
Na szczęście mogę tu kontynuować naukę. Jesteśmy najstarszym rocznikiem w szkole.
W moim rodzimym ogólniaku matematyka z profesorem P.B. to dla mnie stan przedzawałowy. Profesora Sobocińskiego uwielbiam.
„ No to przyjdzie do tablicy Beatka” – mówi Profesor z uśmiechem.  Wstaję więc i idę. Bo kto ma iść, skoro wszyscy leżą na wózkach, a ja jestem jedyną „chodzącą” w klasie?
Po dziesięciu minutach słyszę: „ Do tablicy przyjdzie Beatka” …..no, dobra, idę. Ludzie, czy Wy  widzicie, jak ja się dla Was poświęcam? Może stanę już pod tą tablicą…… Ale i tak jest fajnie.
Chemii uczy nas Cząsteczka. Wygląda raczej na sporą cząstkę albo bryłkę jakiegoś ciała stałego odzianego w biały fartuch. Może to przez te pokłady dobroci, z którymi spotykamy się ze strony nauczycieli na co dzień?
W maju i czerwcu, przy ładnej pogodzie, lekcje bywają w parku. Szczególnie historii, której uczy pan Iwo  Weshler oraz języka polskiego z panią Podhorodecką. Polonistka jest bardzo wrażliwą osobą. Czyta nam na głos lektury. Aktualnie jest to „Antek” Bolesława Prusa. W momencie włożenia do rozgrzanego pieca chlebowego chorej Rozalki, głos jej się łamie i nie może powstrzymać łez.
Dyrektorem szkoły jest pan Ryszard Anyszko, który uczy nas rosyjskiego. Młody, dobry, empatyczny.
Dyrektorze – za wszystko cпacибa.

Klub  Wysokich.

Po wyprostowaniu kręgosłupa na wyciągu, jestem wyższa o parę centymetrów. Czuję się trochę dziwnie. Mam prawie 170 cm wzrostu. Wydaję się sobie bardzo wysoka. Jest też parę osób, które czują podobnie. Postanawiamy trochę się dowartościować i zakładamy Klub Wysokich, w składzie:
Wiesia S. – wysoka blondynka z długimi włosami, prawdziwa piękność, uczennica I klasy liceum
Grażyna S. z Bydgoszczy – wysoka brunetka, regularne rysy, zawsze pewna siebie, często zaczynająca zdanie od słów: „a mój ojciec…..”, II klasa LO
Jacek T. – wysoki, szczupły, szatyn, najczęściej chodzi  w swoim ulubionym niebieskim swetrze, wiecznie głodny, wyjadający łyżeczką po kryjomu  miód ze słoika pod ławką, odpisujący ode mnie matmę, wożący mnie na wyciągu po korytarzach z takim impetem, że na zakrętach miałam śmierć w oczach, II klasa LO
Irek O. – wysoki, szczupły blondyn z lekko kręconymi, włosami – klasa I LO, sympatia Wiesi
Andrzej M. – członek honorowy – starszy od nas, już po maturze, od dziecka zaprawiony w „sanatoryjnych bojach”, mądry, doświadczony i w ogóle szacun!
No i ja – sierotka Marysia – trochę przestraszona, trochę zakręcona, przeważnie o pół kroku w tyle za wszystkimi.
Mamy swój klub i jesteśmy z tego dumni!

Koleżanki.

Bardzo lubię Basię D. Czarnula o szczerym uśmiechu i dużych, orzechowych oczach. Trochę nieśmiała, jak ja. Przyjechała z Katowic. Fajna dziewczyna. Jest zawsze sobą, nie zgrywa się, nie udaje. Lubi matmę! Nigdy nie widziałam jej taty, ale z opowieści o nim zapamiętałam, że nie znosi kupowania butów, ani ubrań bo……. trzeba je w sklepie przymierzyć. A przymierzanie to istna katorga.
Dobrochna B. – drobna, delikatna, przyjechała niedawno. Ma długie, gęste, puszyste włosy, zielone oczy i zakręcone rzęsy.
Ewa C. z Bydgoszczy, jest po polio, jeździ na wózku. Ładna blondynka, energiczna, towarzyska, wesoła. Śmieje się głośno i zaraźliwie.
Janka O. – brunetka, po polio, chodzi o kulach. Umysł ścisły.
Iza D. z Katowic – jasna szatynka o kręconych włosach do ramion, dołki w policzkach. Wesoła,
z poczuciem humoru. Na urodziny dostała pocztą od rodziców prawdziwą różę w papierowej tubie, czego jej bardzo zazdrościłam i nadal zazdroszczę.
Jest jeszcze zrównoważona Janka Ł, trochę zwariowana Irka K, która dzieli się z nami słodyczami
z paczek, miła i spokojna Renia D., humorzasta Ulka, 21-letnia Jadzia W. ze Śląska oraz Ela F., która jest tu od niedawna i którą nastraszyłyśmy na wstępie w dość perfidny sposób opowiadając niestworzone rzeczy o panujących tu zwyczajach. Potem ruszyło nas sumienie i przyznałyśmy się do wygłupów.

Radości.

Uwielbiam dostawać listy. Jedną z przyjemniejszych chwil spędzonych tutaj jest apel, podczas którego wychowawczyni  rozdaje korespondencję. Stoimy w szeregu na korytarzu i czekamy na wywołanie swojego nazwiska. Są emocje. Prawie codziennie dostaję listy z domu, pisane przez mamę. ”Mamine listy” są jak kolorowe latawce albo okruchy domowego ciepła.
Ważnym dniem są odwiedziny (co druga niedziela). Mieszkam bardzo daleko, więc nie mogę spodziewać się częstych wizyt. Dlatego każde spotkanie z rodziną jest dla mnie prawdziwym świętem. Naszą syrenkę rozpoznaję  po chodzie silnika. Jest! Jest!  Jest! Przyjechali! Huraaaaaaa!
W klubie na dole urządzane są dyskoteki. „Ładne oczy masz, komu je dasz?” –  Może znowu przyjdziesz i zatańczysz ze mną? A może nie? Zobaczymy. To nic, że jestem bardziej chuda niż szczupła i mam patykowate nogi, ale za to mam ładną spódniczkę i fajnie na mnie leży.
Na dyskotece tańczą też „wózkowi ”. Nie tylko „śpiewać każdy może ”, ale i  tańczyć.
A propos śpiewania. Wspólne śpiewy, takie prawdziwie braterskie, to też jeden z milszych momentów. Kiedy wydobywa się z głębi siebie takie głośne i radosne „Gdzie Krzywousty wodził” zaraz robi się lekko na duszy Panie Profesorze.

Smutki.

Dopadła mnie jakaś szalona tęsknota za domem. Chodzę i popłakuję po kątach, choć wcale nie jest mi źle. Pielęgniarki są dla mnie dobre, lekarze życzliwi, w szkole wszystko o.k. Ale ja chcę do domu!
Mamusiuuuuuu, tatusiuuuuu ,smutno miiii ……  Jestem szara, podłużna i prawie nie rzucam cienia. Kulę się w sobie, chcę być niewidoczna, niesłyszalna, kamienieję. Zapadam się w swojej własnej głowie, zjadam własne myśli. Pantofelek to może przetrwać swoje trudne chwile w stanie anabiozy, a ja…… Bez  szansy na życie utajone. Dół, do którego wpadłam wydaje się bez wyjścia.

Horror.

Największym horrorem są chrabąszcze, których w parku jest całe mnóstwo. Siedzą na klonach i kasztanowcach. Chłopcy rzucają nimi w dziewczyny, jakby to były śnieżki, albo kulki z papieru. Czasem udaje im się wrzucić owada za koszulę. Taki niby żarcik. Dziewczyny piszczą i uciekają, bo nie przepadają za bliskimi spotkaniami III stopnia z chitynowymi lotnikami. Ja zaliczam się do tych obsesyjnie nie przepadających. Uciekam do toalety. Ale od czego jest pomysłowość żartownisiów? Rzucają chrabąszcze w szpary pod drzwiami, co doprowadza mnie do histerii. Nienawidzę chrabąszczy i chłopaków!!!
Gdyby to były żaby, mogłabym je spokojnie przyjąć na klatę. Zdecydowanie wolę śliskie i skaczące od  skrzydlatych.

Akcja numer 2.

Będę miała zabieg! Będę miała zabieg? Naprawdę będę miała zabieg!!! Szczęście ma  kształt skalpela i zapach krwi. Na porannej wizycie doktor Wierusz wyznaczył mi datę. Nie powiem o tym rodzicom, nie pochwalę się w domu. Zgodnie z panującym tu niepisanym zwyczajem, nie przyznam się do operacji, żeby nie martwić domowników i nie narażać ich na stresy. Dowiedzą się zaraz „po”, kiedy już wszystko będzie dobrze.
Badanie spirometrem wypadło dobrze, jeszcze tylko „foto” u pana Królika, potem lewatywa, ”głupi Jaś’ i można jechać na salę. Raz, dwa, trzy, czteryyyy… …śpię.
Zabieg trwa kilka godzin, zakładają mi platynową belkę, która jak czarodziejska różdżka wyprostuje mi chory kręgosłup.
Budzę się i widzę nad sobą twarz Czarodzieja. Doktor Wierusz pyta, jak się czuję. Czuję się marnie, jak ślimak pozbawiony skorupy, ale jestem szczęśliwa. Z sali pooperacyjnej przewożą mnie na oddział. Teraz będę tu leżeć przez osiem tygodni, tylko najpierw jeszcze założą mi gips.

Zawieszona.

Pierwszy dzień po operacji. Chyba zamiast belki włożyli mi kawał rozżarzonego żelaza. Boli i rwie, i pali od środka. Na szczęście jest na to lekarstwo. Dolargan, czyli środek uśmierzający ból, podawany w zastrzykach. Przepisuje go lekarz. Jednak jak „wieść gminna niesie”, a raczej opowieści „wtajemniczonych”, zdobycie dolarganu na czwarty, piąty dzień po zabiegu graniczy już raczej z cudem. Przychodzi do mnie intendentka, żeby ustalić jadłospis. Mogę sobie wybrać rodzaj zupy mlecznej i jakiegoś obiadowego dania. No, takich luksusów się nie spodziewałam. Karmi mnie salowa, bo jedzenie na leżąco to sztuka, której dopiero muszę się nauczyć. Inaczej zupa z łyżki trafia do nosa albo rozlewa się po kołdrze.
Siostry mnie myją, czeszą, dziewczyny zabawiają. Teraz ja tu jestem najważniejsza!
Następne dni po zabiegu. Ciągle rwie i piecze, a najgorsza jest niemoc przewrócenia się na boki, albo na brzuch, bo plecy ważą tonę. Wieczorem, przed wizytą modlę się o dolargan. Kiedy mi go wstrzykują, odlatuję w błogostan. Najważniejsze, żeby zaraz zasnąć. Potem, przez najbliższe kilka dni myślę już tylko o nim. Myślę też, kiedy będzie miała dyżur ulubiona siostra Bożenka.
Po miesiącu zaczynam siadać i czuję, że coś mi  przeskakuje w plecach. Takie klik-klak. Biorą mnie na rentgen i okazuje się, że w górnym odcinku kręgosłupa belka się odczepiła. Podobno za bardzo mnie naciągnęli. Idę do poprawki na kolejny zabieg. U mnie zawsze musi być coś extra.

Akcja numer 3.

Jeszcze raz to samo i łzy, łzy. A czas ucieka……

Z ŁÓŻKA ZSTĄPIENIE.

Wstałam. Pozwolili mi. Nie mogę w to uwierzyć. Siadam na łóżku i opuszczam stopy, głaszczę podłogę, boję się. Nogi mam jak z waty. Leżałam przez dwa miesiące. Idę. Plecy ważą dwie tony, a nogi się uginają. No dobra –„pierwsze koty za płoty.” Jest lato, jest ciepło, są wakacje.
Po zabiegu zaczęły mi wypadać włosy. Jak po chemioterapii. Dosłownie cała podłoga zasypana jest moimi włosami. Boję się, ze wypadną mi wszystkie. Jak całkiem wyłysieję, pożyczę od Dobrochny na perukę. Ona ma za dużo. Poza tym powoli uczę się chodzić. Robię coraz dłuższe rundki po parku. Rozmawiam z Tomkiem G. Tomek to taki trochę filozof. Jeździ na wózku, coś sobie pisze, rysuje, gada…… A ja nabieram sił i czekam już teraz na wyjście. Jest koniec sierpnia i za niedługo czeka mnie szkoła, ale już w moim rodzinnym Cieszynie. Wiem, że operacja się udała, plecy są prawie proste, jest się z czego cieszyć. Ale jakoś mi tak dziwnie nieswojo. Tęsknię za domem, a jak pomyślę, że za chwilę mnie stąd wypiszą, zaraz zaczynam tęsknić za sanatorium, z którego przecież jeszcze nie wyjechałam. Brakować mi będzie wszystkiego. A może ja mam coś nie tak z głową?

Wyjście Dziwoląga.

No i nadszedł ten dzień. Pożegnanie z  Wszystkimi, podziękowania, uściski, emocje. Cieszę się i smucę, już sama nie wiem co czuję. Rodzice zabierają mnie do domu. Po drodze robimy sobie przystanek we Wrocławiu. Moja młodsza siostra chce do ZOO. Wszyscy się zgadzają. Trzeba się trochę odstresować i wyprostować nogi przed dalszą podróżą. Nie przewidzieliśmy tylko jednego. Ludzie, zamiast obserwować zwierzęta, gapią się na mnie. Mam większe powodzenie od wielkiego goryla! Śmieję się w duchu, bo widocznie częściej można spotkać na żywo małpę niż dziwoląga w gipsie. Sytuacja rozbawiła mnie do tego stopnia, że (gdyby mnie o to poproszono) byłabym skłonna udzielać rzeczowych informacji na temat przyczyny mojego egzotycznego wyglądu. Z jednej strony poczułam taki przypływ empatii, że rozumiałam ciekawość tych ludzi, z drugiej zaś miałam to wszystko w nosie. Gapcie się, ile chcecie. Naprawdę.

Cieszyn w gorsecie.

Ponieważ przez jedenaście miesięcy będę jeszcze nosić gorset, rodzice wystosowali do dyrektora szkoły pismo z prośbą o zgodę na specyficzny sposób mojej nauki w klasie trzeciej. Będę uczyć się sama w domu, a do szkoły będę przychodzić od czasu do czasu, żeby zdać wyznaczoną partię materiału. Trochę mi z tym „pod górkę ”, bo samotna nauka, to nie to samo, co szkolna, ale trudno. Za to moi koledzy za każdym razem cieszą się na mój widok. Ja będę pytana, a oni będą mieli święty spokój.

To jeszcze nie koniec.

Rok 1972 – zdjęcie gipsu.
Rok 1974 – wyjęcie belki. To właściwie kolejna operacja. Znowu narkoza, dolargany, wyjęcie szwów… Teraz już przestałam być drogocenna, bo przecież platyna jest droższa od złota. Zawsze żartowałyśmy z dziewczynami jakie to jesteśmy wyjątkowe i bezcenne, nosząc w plecach taki majątek.
Rok 1977 – ostatnia przygoda z LORO. Jadę na kontrolę z Turwi, gdzie mieści się Instytut Ekologii PAN, w którym odbywam praktykę studencką. Najpierw mam dojechać do Poznania, a stamtąd do Świebodzina. W pociągu spotykam znajomego Węgra, z którym wdaję się w interesującą rozmowę po rosyjsku, z elementami mowy ciała i gestykulacji. Skutek jest taki, że się zagapiłam i wysiadłam na jakiejś podrzędnej stacji. Do ośrodka dotarłam wieczorem, ale dobrotliwe sanatoryjne dusze pozwoliły mi przenocować w pokoju lekarskim. Na drugi dzień zostałam przebadana, odprawiona i spokojnie wróciłam do Instytutu. Czy jakiś „normalny szpital” tak by się zaopiekował swoim roztargnionym  i niezdyscyplinowanym pacjentem?
W 2008 roku, po ponad 30 latach natrafiłam w końcu na ślad mojego dawnego życia, odkrywając z ogromną radością internetową stronę OPTY.
„więc w tym sanatorium, gdzie mnie pocięli jak bezwolną rybę, nauczyłam się ludzkiego kalectwa.
I to mi było potrzebne jak obiad, jak sen, jak krzyk rodzących się dzieci. Nauczyłam się chyba zbyt dobrze, bo przestałam je widzieć, zaczęłam nim oddychać, a kiedy wyszłam stamtąd po długim czasie, zdrowi ludzie byli mi dziwni. Jakby mieli czegoś za dużo albo za mało…….. Wyzdrowiałam tam, prawie wyzdrowiałam, trochę mnie nakrochmalili, usztywnili, jak pelargonii wstawili tyczkę, przywiązali od szyi po krzyż”.*

*Cytat z opowiadania Marheffka  „W różu, fiolecie, tłuczonym szkle”,  1981