Andrzeja Főtke – „Świebodziński Zakład był moim drugim domem”

Andrzeja Főtke – „Świebodziński Zakład był moim drugim domem”


Andrzej Főtke                                                                                              Poznań, 2011 r.
Oś. Oświecenia 16/4
61-205 Poznań

Świebodziński  Zakład  był moim drugim domem.

Do świebodzińskiego Zakładu Leczniczo – Wychowawczego dla Dzieci Kalekich przybyłem 6 grudnia 1951 roku.
Na krótko przed tym terminem otrzymałem pismo, że zostałem przyjęty do Zakładu.
Miałem się zgłosić do Pogotowia Opiekuńczego w Poznaniu, gdzie mieszkałem, skąd zostanę zabrany do Świebodzina. Barak, w którym mieściło się Pogotowie Opiekuńcze istnieje do dzisiejszego dnia. Tatuś udał się do tego Pogotowia i uzgodnił z obecną tam siostrą zakonną Kalikstą, że zostanę zabrany z domu. Następnego dnia, gdy dochodziła godzina 18-ta, rozległo się pukania do drzwi i weszła s. Kaliksta. Mnie serce waliło jak młotem. Mamusia płakała. Siostra Kaliksta uściskała mamusię i powiedziała, że wszystko będzie dobrze.
Wyszliśmy z rodzicami i bratem, – po drodze ocierałem łzy, na ulicy stała karetka Pogotowia Wojskowego z namalowanym dużym czerwonym krzyżem. Otworzono tylne drzwi. Na ławkach siedziało już jedenaścioro dzieci. Wszedłem i ja, obok mnie usiadła siostra Kaliksta i przez całą drogę do Świebodzina  odmawiała różaniec. A ja – po cichutku płakałem. Było ciemno. Po drodze samochód kilka razy zwalniał, otwierało się okienko od strony szoferki i jakiś głos pytał: „ Czy wszystko w porządku?”
I tak dojechaliśmy do Świebodzina. Przez bramę wjazdową podjechaliśmy pod bramę budynku, skąd windą zawieziono nas na drugie piętro. Siedzieliśmy w świetlicy, każdy ze swoją walizką lub torbą i czekaliśmy na herbatę, podano też coś do jedzenia.
Następnie była kąpiel i spanie. Moja sypialnia była czteroosobowa. Był to pierwszy pokój przy Kaplicy. Na moim zegarku było już po północy. Przeżegnałem się, rozebrałem, naciągnąłem kołdrę na głowę i potem usnąłem. Rano po śniadaniu ogarnęła mnie tęsknota za domem rodzinnym, rodzicami i bratem. Tutaj było mi wszystko obce. Musiałem nauczyć się słania łóżka, układania osobistej odzieży w kostkę na taborecie przy łóżku. Była to pierwsza szkoła życia.
Zbliżało się Boże Narodzenie. Robiliśmy z papieru kolorowego zabawki na choinkę, ja zasłynąłem z robienia bardzo długiego łańcucha. Uczyliśmy się śpiewać kolędy. Nadeszła Wigilia, opłatek… Beczałem rzewnymi łzami, ale inni też płakali. Ja byłem już po I Komunii św. i Pan Jezus w Eucharystii uspakajał moje tęsknoty za domem rodzinnym. Nasza kwarantanna miała trwać sześć tygodni, a trwała dziesięć. Kolejno zabierano nas do szkoły, do klasy, sypialni i jadalni. Zaczęło się normalne samodzielne życie.
W klasie pierwszej byłem tylko trzy miesiące. Siedziałem sam w pierwszej ławce. Na koniec roku szkolnego wszyscy, którzy po okresie kwarantanny uczęszczali do klasy pierwszej tylko trzy miesiące nie otrzymali świadectw, a jedynie zaświadczenia. Było to dla mnie trochę smutne.
W klasie drugiej siedziałem też w pierwszej ławce, ale z koleżanką, która miała warkocze ze wstążkami. Ona nie umiała zatemperować ołówka, – temperówki były wtedy na żyletki, a ja byłem „mistrzem” w temperowaniu.
Z tej klasy, ani z następnych prawie nie pamiętam żadnych imion i nazwisk, upływający czas zatarł wspomnienia. W Zakładzie ukończyłem klasę: II, III, IV i V. W klasie III i IV wychowawczynią moją była siostra Kaliksta Świderska, która odbierała mnie z domu, a w klasie V wychowawczynią była p. Banaszak. Dyrektorem Szkoły była w tym czasie p. Albina Konoplicka, która uczyła też biologii. Dzięki staraniom p. Konoplickiej nie tylko klasa biologii tonęła w kwiatach, ale i korytarze i  inne klasy. Kwiaty te musieliśmy podlewać i pielęgnować. Dzisiaj mogę powiedzieć, że ten szacunek i wrażliwość na piękno przyrody miał swój początek na lekcjach u pani Albiny Konoplickiej. Tam poznałem liście drzew, w słoikach na gazie hodowaliśmy groch i fasolę. W ciemnych słoikach na mokrym chlebie hodowaliśmy pleśń, a następnie oglądaliśmy ją pod mikroskopem. To był mocny fundament wiedzy o przyrodzie.

x    x    x

Do końca 1952 roku przybory szkolne dostawaliśmy za darmo. Mały szkolny sklepik z przyborami prowadziła siostra Kaliksta Świderska. Pisało się stalówką w drewnianej oprawce. Atrament znajdował się w kałamarzu, który wpuszczony był w blat ławki. W zeszycie była bibuła do atramentu. Zawsze miałem brudne poplamione atramentem palce.

x   x   x

Wydaje mi się, że po upaństwowieniu Zakładu, aż do końca 1952 roku siostrom pozostawiono w gospodarstwie krowy, od których na podwieczorek do suchej bułki dostawaliśmy mleko. W okresie wiosny, lata i jesieni mleko zimne, a w okresie zimy mleko gotowane. I tutaj miałem problem, bo nie lubiłem kożuchów na mleku. Przy stole było nas dziesięciu. Nalewałem mleko do kubka jako ostatni, ale i tak trafiały się kożuchy. Nie wypijałem wtedy mleka i czmychałem z jadalni, choć nie zawsze to się udawało, gdyż siostry pilnowały. Przy wchodzeniu do jadalni na posiłki sprawdzano, czy mamy czyste ręce. Najczęściej sprawdzała siostra Teresa Reformat. Zdarzało  się, że wracałem do ponownego umycia.

x   x   x

Na niedziele i święta oraz akademie szkolne i różne uroczystości mieliśmy uszyte na miarę
– chłopcy, brązowe spodnie i bluzy tzw. wiatrówki, a dziewczynki granatowe plisowane spódniczki, białe bluzki i sweterki.

x   x   x

Po odbyciu kwarantanny, zostałem przeniesiony i sypialnia, w której spałem mieściła się w starej części Zakładu. Na korytarzu położone było linoleum, a po obu ścianach biegły zamocowane drewniane poręcze.
Wieczorem po zgaszeniu świateł, drzwi do sypialni były otwarte, a siostra Benigna Tarmanowska okryta kocem siedziała na progu pierwszej sypialni i odmawiała różaniec. Jak tylko usłyszała rozmowy wołała: „Cicho tam!”
Pod koniec roku szkolnego 1953 przeżyłem pożar poddasza kamienicy, która była po przeciwnej stronie ulicy dokładnie naprzeciwko okien mojej sypialni. Pojawili się nawet na korytarzu strażacy, którzy zapewnili, że nic nam nie zagraża. Wszyscy byliśmy bardzo poruszeni i obserwowaliśmy całą akcję gaszenia czując powiew gorącego powietrza.

x   x   x

Siostry zakonne codziennie rano szły na godz 6. do pobliskiego kościoła św. Michała na poranną Mszę Św.  Widzieliśmy przez okno jak wracały do Zakładu.

x   x   x

Każdym z nas jak tylko mogła opiekowała się siostra Florentyna. Często przyszywała urwane guziki, przerabiała i dopasowywała spodnie, a raz nawet uszyła mi nowe. Pomagała też przy myciu w soboty, kiedy była kąpiel pod prysznicami. Grała też z chłopcami w piłkę nożną.
Bardzo chętnie, jak tylko czas pozwalał grała z nami w „pchełki”. Grało się na kocu kolorowymi plastikowymi krążkami. Była to bardzo lubiana gra. Siostra Florentyna bardzo ładnie tańczyła i chętnie uczyła tańczyć tych, którzy mogli.
W szkole odbywały się zabawy, a do tańca grał na akordeonie pierwszy wychowanek Zakładu Janek Kunc. Byłem z nim trochę zaprzyjaźniony. Siadałem zawsze obok Janka i słuchałem, bo bardzo lubiłem muzykę.
Końca zabawy szkolnej najczęściej pilnowała siostra Teresa Reformat, która wyjmowała z kieszeni habitu okrągły zegarek na łańcuszku, gdy nadszedł czas klaskała w dłonie i oznajmiała koniec zabawy. Czasami dziewczęta ubłagały przedłużenie zabawy o jakiś czas.

x   x   x

Przybywało wychowanków. Wraz z moimi kolegami z klasy IV i V zostaliśmy przeniesieni do sypialni na korytarzu prowadzącym do Kaplicy. Ja spałem w pokoju gdzie odbywałem kwarantannę.
Codziennie wieczorem po umyciu zębów od późnej jesieni przez zimę, aż do wiosny musieliśmy płukać gardła Hinozolem, który rozcieńczony wodą przynoszony był w butelce.

x   x   x

W Zakładzie były też małe dzieci. Siostra Kaliksta Świderska zaproponowała mi, ażebym chodził w wolnych chwilach czytać bajki i bawić się z małym Stasiem. Zgodziłem się. Staś miał trzy latka i chore obie nóżki po paraliżu dziecięcym ( Heine-Medinie ). Polubiliśmy się. Zawsze uśmiechał się kiedy wchodziłem do sypialni i podawał bajki do czytania.
Pewnego razu wchodzę do sypialni, a Stasiu płacze. Zobaczył mnie. Przestał płakać, ale nadal pochlipywał. Chwycił moją rękę, przytulił się do niej policzkiem i zasnął. Zrozumiałem wtedy jak bardzo potrzebował rodziców i rodzeństwa. Pochodził spod granicy wschodniej Polski. Został wkrótce zabrany do Zakładu w Trzebnicy k/Wrocławia.

x   x   x

Pamiętam pana Macieja, który był windowym. Miał wypadek. Jechał sam windą, która zatrzymała się w połowie drzwi. Jakoś udało się p. Maciejowi otworzyć drzwi i kiedy wciągając się rękoma próbował wydostać się z windy, winda nagle zaczęła opuszczać się w dół, łamiąc p. Maciejowi obydwie nogi. Do Zakładu wieczorem przyjechał dr Wierusz i odbyła się operacja. Pan Maciej miał później nogi w gipsie i leżał w pokoju na poddaszu. Tam też mieszkał. Czasami chodziliśmy do p. Macieja w odwiedziny.

x   x   x

W Zakładzie był starszy kolega bez rąk. Zbierał znaczki i bardzo się nimi interesował. Nie wiem do dzisiaj jak on to robił,  – bo najpierw wycierał usta w rękaw kikuta, zasysał wargami znaczek i wkładał go do albumu, a znaczek był suchy. Czasami jemu pomagałem, od tamtego czasu i ja zacząłem interesować się filatelistyką i tak zostało do dziś.

x   x   x

W maju, dzięki pomocy siostry Florentyny robiliśmy na półce w szafie kapliczkę do Matki Bożej. Siostra Florentyna przyniosła obrazek i wazoniki oraz przynosiła świeże kwiaty i zielone gałązki krzewów. Kapliczka przybrana była też kolorowymi wstążkami. Na czas wieczornej modlitwy oświetlaliśmy kapliczkę światłem z latarki. Tak było przez cały maj.

x   x   x

Pracownię szycia , haftu i wyszywania prowadziła siostra Maria Zużyłło. I ja tam chodziłem kilka razy na zajęcia, ponieważ mamusia nauczyła mnie „heklować” z nici łańcuszek. Siostra Maria uczyła mnie jak łączyć ten łańcuszek w kółeczka i serduszka. Sprawa się wydała, że chodzę na babskie zajęcia i chłopcy śmiali się ze mnie. Przestałem na te zajęcia uczęszczać, a szkoda!

x   x   x

Po obiedzie był czas wolny i jak było ciepło szło się na powietrze. Była to zawsze wielka radość. Bardzo lubiłem zjechać windą i przejść korytarzem obok kuchni, zaglądając do niej z ciekawością.
Przy zabudowaniach gospodarczych Zakładu, przy stolarni były ułożone deski, pamiętam, że kiedyś wraz z kolegą udało się nam na nie wdrapać, byliśmy z siebie bardzo dumni, – choć nie wiem jak nam się to udało przy naszej niepełnosprawności. Niestety zobaczyła nas siostra i narobiła wielkiego alarmu. Zejście z tych desek nie było już takie łatwe, ale udało się bez upadku!

x   x   x

Pamiętam jak starsi koledzy i starsze koleżanki bez obydwu nóg poruszali się na kwadratowych taborecikach. Urządzali sobie też wyścigi. Do dzisiaj nie mogę zapomnieć ich
zwiewnego i płynnego przemieszczania się.

x   x   x

Pan mgr Jan Sobociński w klasie IV i V uczył mnie śpiewu, matematyki i języka rosyjskiego. Zawsze bardzo bałem się rozwiązywania zadań, dopiero w połowie klasy piątej pan Sobociński przełamał mój strach, ukazał mi drogę do swobodnego rozwiązywania zadań bez paraliżującego strachu. Perfekcyjnie nauczył nas alfabetu rosyjskiego, a także czytania i pisania po rosyjsku. Do dzisiaj pamiętam także lekcje śpiewu, np jak siedzimy w klasie półkolem i śpiewamy piosenki, a pan mgr Sobociński w pewnym momencie zaczyna grać na skrzypcach. Mam przed oczami jego stojącą postać i słyszę dźwięki granej na skrzypcach melodii. To on w wiadomy dla siebie sposób potrafił nauczyć nas wielu patriotycznych, czy śpiewanych przez harcerzy piosenek. Był wspaniałym człowiekiem i nauczycielem, myślę, że dawał z siebie wszystko żebyśmy byli „kimś” w przyszłości. Wszystko co czynił płynęło z głębi serca i to tak, ażeby dać nam dzieciom jak najwięcej.

x   x   x

Kochanym człowiekiem o złotym sercu był  pan magister Zenon Piszczyński. Z radością chodziliśmy na gimnastykę na salę gimnastyczną. Pan Magister zaproponował czterem chłopcom – w tym i mnie, żebyśmy na ćwiczenia przychodzili jako ostatni, a po ćwiczeniach będziemy mogli pograć w piłkę. W zamian musieliśmy wypolerować kocykami parkiet w sali gimnastycznej. Jaka to była frajda! Widać, że dobrze tę salę polerowaliśmy, bo otrzymaliśmy następne zadanie, które też opiszę. Na hydroterapii były wanny do masaży hydraulicznych, nam te zabiegi nie przysługiwały, ale w każdą sobotę wchodziliśmy do wanny i przez pół godziny zażywaliśmy tej kąpieli z masażem wodnym, a następnie musieliśmy do sucha i połysku wypolerować wannę. Zdarzało się czasami, że te nasze masaże trwały dłużej, co Pan Magister znosił cierpliwie. Była to dla nas wielka uciecha!

x   x   x

Siostra Urszula była pielęgniarką. Każdego dnia i nocy gotowa była spieszyć z pomocą potrzebującemu. Mogliśmy zawsze z nią porozmawiać o trudnych dla nas sprawach, ona nas słuchała i rozumiała.
Jak już wspominałem spałem wtedy w sypialni na końcu korytarza, tuż przy Kaplicy. Po zgaszeniu światła z kolegą Mirkiem czytaliśmy książki przy latarkach, a czasami przy świetle Księżyca siedząc na parapecie otwartego okna. Tak nas zastała, któregoś razu siostra Urszula,
odbyła się długa rozmowa, wyjaśniła nam grożące niebezpieczeństwo upadku, ale opowiadała też o swoim życiu szkolnym, wprowadziła nas w cichej spokojnej rozmowie w pierwsze tajniki młodzieńczych zachwytów i uniesień. Pamiętam chyba ze trzy takie długie nocne rozmowy. Dwa dni przed końcem roku szkolnego poszliśmy pożegnać się z siostrą Urszulą. Uściskała nas na pożegnanie i powiedziała: -„Zapiszcie całe swoje życie na czysto i bądźcie zawsze dobrymi ludźmi.” To co siostra Urszula powiedziała zostało mi na całe życie.

x   x   x

Pan dr Lech Wierusz, to mogę powiedzieć – był jak ojciec. Zawsze miły, serdeczny. W rozmowie patrzył w oczy i czuło się, że w nawet najbardziej beznadziejnych stanach zdrowia pragnął całym sercem przyjść z pomocą swoją wiedzą medyczną. I pomagał.
Był zawsze obecny na szkolnych akademiach i różnych uroczystościach.
Pamiętam też i inne zdarzenie, w którym brał udział dr Wierusz.
Jak było ciepło i słonecznie, na dworze, na boisku rozgrywane były mecze siatkówki. Starsi chłopcy, – niektórzy byli bez jednej nogi, a nawet bez obu i bez protez, a naprzeciwko wychowawcy i nauczyciele. Grał też pan dr Wierusz. Jeden z kolegów podał tak mocną piłkę, że gdy dr Wierusz otrzymał uderzenie w brzuch, ukląkł i pochylił się do ziemi. Wszyscy wokół boiska czekaliśmy co będzie dalej. Pan dr Wierusz wstał i z uśmiechem pogroził palcem uczniowi za tak mocno podaną piłkę.
W połowie roku szkolnego w klasie V zostałem poproszony do gabinetu lekarskiego. Pan dr Wierusz  usiadł naprzeciwko mnie i powiedział, że teraz moje leczenie zostało zakończone, pozostała tylko rehabilitacja i gimnastyka. Postanowił przekazać mnie do Zakładu Leczniczo – Wychowawczego dla Dzieci Kalekich we Wrocławiu przy ulicy Poświęckiej 8. W Zakładzie tym stworzono program nauczania dla klasy VI i VII w jednym roku.
Dalej mówił:  -„ To pomoże Tobie nadrobić jeden rok szkolny. Teraz po Twoim leczeniu musisz się dalej dużo uczyć, zdobyć zawód i dobrze zagospodarować swoje życie. Będę się bardzo cieszył, jak usłyszę o Twoich sukcesach.”
Te słowa pozostały w mojej pamięci i po wielu latach okazały się niepodważalną prawdą.

x   x   x

Na zakończenie wspomnień zostawiłem niezapomniany, pełen radości i wielu wrażeń czas letniego pobytu w Przełazach. Byłem tam tylko jeden raz w 1952 roku.
Pamiętam jak ukończono remont naszego zakładowego starego Forda. Był przerobiony na samochód z ławkami, którym jechaliśmy do Przełaz. Najpierw samochód zawiózł nasze rzeczy i różne bagaże, a następnie nas. Bardzo się bałem kiedy samochód przechylił się na nierównej drodze, miałem wrażenie, że za chwilę się wywrócimy.
W Przełazach pierwszy raz w swoim życiu pływałem po jeziorze żaglówką. Już nie pamiętam, czy to była „Mucha”, czy „Pionier”. Z leszczynowego kija zrobiłem wędkę, ale nie złowiłem żadnej rybki.
Niezapomniane dla mnie do dzisiaj są wieczory przy ognisku i wspólne śpiewanie piosenek. Pamiętam np.: „Ciemna była noc nad daleką cicha Wołgą”, „ Wczera byla nedela” oraz wiele innych harcerskich i nie harcerskich piosenek.
Trzykrotnie miałem całodzienny dyżur przy bramie obozowej z założoną na ramieniu bioło-czerwoną opaską z napisem „Dyżurny”. Czułem się wtedy dumny, bo byłem „kimś”.
Nie umiałem pływać, więc kąpałem się w jeziorze w płytkiej wodzie przed pomostem. W drugim tygodniu wakacji stanął przy mnie Magister Piszczyński i zapytał: – „Czy chcesz pływać?  Spojrzałem wystraszony, ale kiwnąłem głową na tak. Wtedy pan Piszczyński wziął mnie na swoje plecy i wszedł do jeziora. Najpierw był mój strach, a potem radość, wielka radość w wielkim jeziorze. Czterokrotnie tak byłem zabierany do wody i nauczyłem się podstaw pływania. Był to fundament, na którym po latach zdobyłem kartę pływacką, która pozwoliła mi pływać w jeziorach na kajakach, łodziach i pontonach.
Przełazy to czas wakacyjnych radości, które wpisały się w moje dziecięce serce i do dzisiaj nie zostały zapomniane.

x   x   x

Świebodziński Zakład to był mój drugi dom „rodzinny”. Tam przewijały się jak na filmie codzienne dziecięce marzenia, radości i smutki, a czasami i łzy. Kształtowały się nasze charaktery. Pobyt tam był zawsze pełen miłości, ciepła i dobroci, które płynęło z serc tylu wspaniałych osób. Myślę, że nie byłoby wielu nawet tych skromnych naszych życiowych osiągnięć bez „Świebodzińskiego Zakładu”.
Wielu już odeszło na zawsze do życia w wieczności, ale pozostaną na dnie naszych serc jako ten najdroższy życiowy skarb.

x   x   x

Moje wspomnienia o panu doktorze Mirosławie Leśkiewiczu.

Pana dr Mirosław Leśkiewicza poznałem w połowie grudnia 1951 roku. Był to czas mojej kwarantanny po przybyciu do Zakładu.
Trzeba było przebadać nowych wychowanków i założyć im lekarskie kartoteki. Wchodziliśmy kolejno wzywani po nazwisku do gabinetu lekarskiego. Był tam dr Wierusz i na wózku inwalidzkim dr Mirosław Leśkiewicz. Pomimo naszego strachu, jak to bywa przed lekarzami, czuło się ogromną przychylność i pełne oddanie chorym dzieciom. Po badaniach dr Mirosław Leśkiewicz podał mi rękę życząc powodzenia w szkole.
Drugie spotkanie z dr Leśkiewiczem było na korytarzu szkolnym. Szedłem z kolegą i dwiema koleżankami, musieliśmy przejść obok dr Leśkiewicza , który rozmawiał z dr  Wieruszem i innymi osobami. Dr Leśkiewicz zatrzymał nas i spytał skąd przyjechaliśmy, jakie są nasze imiona, do której klasy chodzimy, jak się uczymy i jakie są nasze zainteresowania. Potem powiedział nam, że mamy się pilnie uczyć. Tych momentów spotkań z dr Mirosławem Leśkiewiczem  trudno zapomnieć, ponieważ w rozmowie było dużo ciepła i życzliwości. Doktora Mirosława Leśkiewicza nazywaliśmy  „Lekarzem na kółkach”.
Na przełomie lat 1953 – 1954 dochodziły do nas wiadomości o pogarszającym się stanie zdrowia i nieustannym postępowaniu choroby dr Leśkiewicza. O śmierci Pana Doktora dowiedziałem się dopiero ze strony www.opty.info.

Andrzej Főtke