Agnieszka (Kyrcz) Ślęzak – „Mój lekarz – Doktor Szulc”

Agnieszka (Kyrcz) Ślęzak – „Mój lekarz – Doktor Szulc”

Szanowny Panie Andrzeju. Bardzo dziękuję za tę stronę. Nam byłym pacjentom sanatorium jest potrzebna, bardzo potrzebna. Ileż to już razy łzy popłynęły po moich policzkach, kiedy tu zaglądałam! To takie przyjemne łzy, bardzo je lubię. Między innymi dlatego też postanowiłam napisać o moim WZR.

Miejsce, dzięki któremu jestem Mamą ( Pamięci Doktora Krzysztofa Szulca)

Jest rok 1984. Na listach przebojów króluje Wham, na sklepowych półkach leżą teksasy, kakao trzeba wystać w kilometrowej kolejce w katowickich Delikatesach. Udaje nam się kupić dużą bordową torbę ze skaju, taką która pomieści ubrania na kończącą się jesień i nadchodzącą zimę. Mam 12 lat, 158 centymetrów wzrostu, powoli dociera do mnie, że moje zdrowie wymaga wielkiej naprawy. Jestem już bardzo zmęczona ćwiczeniami, tysiącami RTG, brakami poprawy. Świebodzińskie Sanatorium poleca nam ortopeda z małej zawierciańskiej przychodni szpitalnej. Rok czekamy na przyjęcie. Od czasu, kiedy wrócę z pierwszej wizyty w WZR przestaję się zajmować swoim kręgosłupem. W kolejce do gabinetu Doktora Szulca rodzice z dumą pokazują plecy swoich dzieci, licealistek, niedawno przeszły operację. Pozwalają dotknąć  równych łopatek latorośli.  Wszyscy wierzą, że podzielą szczęście tych ludzi, ba, są tego pewni. Z tak pozytywnym nastawieniem na oddział Ortopedii II trafiają wszystkie dziewczyny. To oddział tortur, ale panuje tu atmosfera turnusu sanatoryjnego. Nikt się nie maże po kątach, nikt nie ucieka, nikogo nie odprowadzają rodzice na blok operacyjny, nawet jeśli ma 12 lat, a jego dom jest na drugim końcu Polski. To fenomen tego miejsca, fabryki  korekty esowatych kręgosłupów pracującej w oparciu o  własną technologię w połączeniu z fenomenalnym zapleczem humanistycznym. Takich miejsc już nie ma.

Jestem najmłodsza

Oddział ma 8 sal. Numery sal od 3 – 8  odpowiadają ilości mieszkających w niej osób. W Sali numer 8 mieszkają najstarsze dziewczyny. Zauważą  mnie pod koniec pobytu, kiedy wydorośleję i urosnę prawie o 10 centymetrów. Zostaję ulokowana przez siostrę oddziałową Halinkę w sali numer 3. Dwie licealistki, których pobyt powoli się już tu kończy, szybko dają mi do zrozumienia, że to nie jest najlepsze miejsce dla mnie. Jest mi przykro, bo mnie nie przeszkadza ich wiek. Mają duży radiomagnetofon, właśnie leci  Luciola Maanamu. Grażynka z włosami po pas, czarnymi jak węgiel jest po operacji, Kasia w gipsie po wyciągu. Pozbyły się mnie w ciągu dwóch dni. Trafiam do siódemki, sali, w której spędzę 10 miesięcy. Cudowny czas w gronie najmłodszych pacjentek, fantastycznych dziewczyn, z którymi śmiałam się po blady świt i dzieliłam „dobra szafek” po wizytach rodziców. Wszystkie pamiętam, łącznie z zielonym dresem Tereski z Nowej Soli. Po tygodniu czuję, że jest mi tu dobrze, że nie tęsknię za domem. Dla jedynaczki, dość towarzyskiej, było to przyjazne miejsce, w którym nie czułam się samotna, ani jednego dnia. No może poza tym pierwszym, kiedy to poszłam na pierwszy obiad do jadalni mieszczącej się na terenie zamku. Miała wejście tuż przy dyżurce pielęgniarek. Miała bodaj zieloną podłogę, diabelnie nierówną, dziwny zapach, na ścianie duży krzyż, a może figurkę Matki Boskiej.  Podano zieloną sałatę, a ja pomyślałam, że to miejsce surowe i  straszne. Następnego dnia nikt już tam nie wszedł, nie podano śniadania. Stołówkę zamknięto. W miejscu wejścia za jakiś czas pojawiły się białe szafy na ubrania. Nie miałam szansy polubić tego niezwykłego miejsca, które odchodziło właśnie do historii świebodzińskiego Sanatorium.

Szkoła

Kiedy masz 12 lat i zawsze wracasz do domu na obiad, szkoła wieczorową porą w zimowy dzień wydaje ci się prawie bajkowa. To przygoda. Nie musisz zakładać kurtki, zabierać worka z butami, więcej, nie potrzebujesz tornistra. Zbiegasz schodami i jesteś na korytarzu, który zabiera cię w inny świat. W ciągu chwili nie jesteś  już pacjentem, jesteś uczniem. Uczniem szczególnym. Takim, któremu nie wypada być nieprzygotowanym, kiepskim. Taka to była szkoła.  Nie wiem, co spowodowało, że pokochałam to miejsce pierwszego dnia.  Byli tam nauczyciele, którzy pasowali do tego miejsca w tak oczywisty sposób, że wydawało się jakby byli tam od zawsze i na zawsze. I tak było. W małej klasie na pierwszej mojej lekcji, była to matematyka, było nas może sześcioro. Jeden chłopak, Wojtek. Siedział w pierwszym rzędzie, nosił gorset. Gorsetowe koleżanki, kiedy tylko zaprzyjaźniałam się z nimi, wyjeżdżały. Ich pobyt był krótki, przyjaźnie długie. Niektóre nawet do dziś. My, operacyjne dziewczyny, odbierałyśmy świadectwa w pooperacyjnych gipsach. Moje wręczała mi  wychowawczyni, Pani Aurelia. Na pierwszej lekcji, tej o której wspominałam już, poprosiła bym  napisała sprawdzian razem z innymi. Nie przerabiałam jeszcze tego materiału do końca w swojej szkole, ale Pani Aurelia zapewniła mnie, że jeśli się nie uda, to ocena nie trafi do dziennika. Udało się i pierwsza piątka była zapowiedzią mojej sympatii do matematyki, której nigdy nie straciłam. Dzięki Pani Aurelii. Była moją pierwszą nauczycielką matematyki, która pokazała mi, że matematyka to zabawa. Dużo zawdzięczam nauczycielom szkoły WZR. Pani Edyta dała mi wskazówkę, o jakim profilu klasie licealnej będę na swoim miejscu. Kochałam jej lekcje. W świebodzińskiej szkole Dziadek pokazał mi ciekawy świat fizyki, Druh Janik geografii, Pani Ewa muzyki. Bez taryfy ulgowej, z oddaniem i życzliwością pomagali nam zrozumieć, że nauka to dla nas drzwi do najlepszego dla nas świata. I wielu z nas te drzwi otworzyło, duża w tym Ich zasługa. Mamy w mojej  świebodzińskiej klasie farmaceutę, romanistkę, lekarza, etyka…

Oddział cudów

Nie było to miejsce dla płaczliwych panienek. Bez mamy trzeba było ogarnąć, jak mawia dziś młodzież, siebie i wszystko dookoła. Długie włosy, zmiany pościeli, pranie, prasowanie, małe zakupy, lekcje, terminy u dentysty (zęby przed zabiegiem musiały być wszystkie zdrowe), pchanie wyciągu do szkoły i szybką zbiórkę na biegi. Pobudka wczesna, zimą w ciemności, śnieg, kilka okrążeń w parku. Coś fantastycznego! Brrrrrr! A potem koszykówka na bosaka, ktoś tak grał? Na pewno tylko my. Świetna zabawa. I mały smaczek. Wyciąg tuż obok, a po nim, lub może przed nim, masaż. Tego ostatniego nie lubiły starsze koleżanki. Nie wiem dlaczego. Nigdy już tak nie żyłam  fit. Po obiedzie, w dwóch wiadrach przy windzie wystawiano pierniczki, w tym samym miejscu przed szkołą rozdawano listy. Robiły to nasze oddziałowe wychowawczynie, Pani Marysia, Pani Danusia, Pani Tosia (moja wychowawczyni). Cudowne kobiety. Nie miały chyba z nami większych problemów, służyły radą, pomocą w lekcjach, podnosiły na duchu. Nosiły białe fartuchy, ale przynosiły nam świat spoza murów sanatorium. Pani Tosia zawsze opowiedziała co tam w domu upichciła, jak dzieci, jaką ma choinkę, że czerwony  wprowadza do kuchni. Zabrała nas za miasto do kwitnących wiosennych ogrodów, do cukierni, na cmentarz, do kina. Pani Marysia  dodała odwagi przed operacją,  nikt inny tak jak ona nie potrafił sprawić, by zachować się godnie przed tym wydarzeniem. Była też Pani Zosia od czystej bielizny, zawsze miła, zawsze.  Były niezwykłe Siostry wycinające przerażającym urządzeniem okienka w gipsie, kobiety przy których nikt nie kwękał i  nie pociągał nosem. Piękna i majestatyczna Siostra Halinka, oddziałowa, siostra Ania ( spotkałam ją po latach, została już tam tylko ona), Siostra Anula z siwą burzą włosów spiralek, która pilnowała, by w wannie przed operacją odsiedzieć swoje i Siostra Ewa, która uwalniała mnie z gipsu po wielu miesiącach udręki. Ale był też i przede wszystkim On, nasz Doktor, Doktor Szulc. Człowiek poważny, bardzo serdeczny, konkretny, nie obiecujący na wyrost, kiedy trzeba wymagający, kiedy trzeba ciepły jak ojciec. Doświadczyłam każdego z tych wcieleń. Tego ostatniego tuż po operacji i wiele lat po niej. Doktor był przy nas zawsze, interesował się jak idzie nam w szkole, czy jesteśmy grzeczne, czy chodzimy na zajęcia sportowe, spędzał z nami święta, był przy rozdawaniu prezentów wigilijnych, które przypłynęły do nas ze Szwecji. Po wyciągu, który był sprawdzianem dla naszych szczęk i trwał, jeśli dobrze pamiętam trzy tygodnie, zapraszał do swojego gabinetu i pokazywał efekty naszej roboty. Był powściągliwy, kończąc stwierdzeniem, zrobi się, co się da. Po operacji pochwalił za dzielność, albo dopingował do niej skutecznie. Po ściągnięciu gipsu, w lustrze razem z nami oglądał efekt. I pytał z uśmiechem, no jak, może być? Może, może odpowiadałyśmy i to był piękny dzień, finał finału. Początek normalnego życia. Zabaw, górskich wycieczek, rowerowych eskapad, tańców, studiów, randek i wysokich obcasów. A w końcu macierzyństwa. To dzięki Doktorowi Szulcowi jesteśmy Matkami. Nie trzeba nic więcej pisać.

Było takie miejsce.  Żyje w Nas

Na pewno nie ma takiej osoby, którą dotknęła ręka Doktora Szulca, która siedziała w ławce szkoły WZR, która grała w kosza u naszego Magistra Piotra, która była na ORT II i wymazała z pamięci tamten czas, to miejsce. To niemożliwe. Może jednak wyblakły już jego kolory, uleciały nazwiska, zamazały się twarze, atmosfera świąt, zimowych kuligów ( ten w 85 roku był najlepszym w moim życiu) , ognisk. Może ktoś nie pamięta sylwestra  84/85, na który ubrałyśmy się w prześcieradła ozdobione gwiazdami tekturowymi  mieniącymi się brokatem ze skradzionych z choinki bombek i bawiliśmy się długo w noc przy Irku Dudku, a jedynym chłopakiem na tym balu  był niejaki Suchy? Może przypomni sobie to Marzenka Rydlewska grająca na pianinie, Aneta Bednarek nasza Mysza, Gosia Utrata, którą poznałam jeszcze przed przyjęciem do sanatorium, delikatna Justynka Matysiak, przezabawna Ela Iwancio,  przesympatyczna Żaneta Rojek, dobra pływaczka Bożenka Żak, Danusia 1, Danusia 2, Anita Kościelna mieszkanka Świebodzina, Ola Błoch, z którą leżałam na wyciągu, inteligentna  Ania Hałupka ( Chałupka),  dziewczyna z  miasta pierników Gosia Schoense,  miłe dziewczyny z 7 klasy Ela Polak, Lidka Szurek, Ania Łuszczek, piękna Basia Glenc, maturzystka Iwona Kałuża, Ewa z sali nr 8, która chciała dostać przepustkę na koncert Maanamu, urocza Beata Stępień, sumienna Bernadeta Raszka… Może wesołe wiosenne wieczory przy otwartym na oścież  oknie przypomną sobie Bernadeta Lampa i Beata Król, które wspominam z dużą sympatią? A może One wszystkie pamiętają znacznie więcej niż ja?  Wszystkie jesteśmy  na pewno winne pamiętać o Doktorze, człowieku, któremu bardzo ciężka praca zabrała zdrowie. Lekarzu, który pamiętał każdą z nas do końca swych dni. Widziałam to, kiedy byłam u Niego w mieszkaniu niedługo przed jego śmiercią. Wyciągnął swój wielki zeszyt i wspominaliśmy moje koleżanki, pamiętał jakie były! To była wzruszająca chwila. Śmialiśmy się  razem, bo i były wśród nas śmieszne istotki. Niezwykłość tego człowieka polegała na życiu swoją pracą nawet na emeryturze, na doskonałym  warsztacie, którego zazdrościli mu m.in. niemieccy koledzy. To była szkoła ortopedii  Doktora Wierusza i Doktora Szulca. Piękna karta historii polskiej ortopedii. Doktora Szulca można było wiele lat po operacji odwiedzić w domu, a nawet nie można było tego nie zrobić będąc w Świebodzinie. Do Doktora można było napisać list z prośbą o pomoc, jeśli zdrowie zaczęło się psuć. A Doktor oddzwaniał, szukał numeru telefonu, jeśli go nie podałeś. Z tak pięknym gestem spotkałam się ja. Pod koniec jego życia dzwoniliśmy do siebie kilkakrotnie. Miał przyjechać do Częstochowy, marzył o wizycie na Jasnej Górze. Chciał tu odwiedzić swoje pacjentki, przyjął moje zaproszenie na obiad. Planował swoje dializy, tak by ten wyjazd był możliwy. Nie udało się.

Lata 80. świebodzińskiego Sanatorium to czas wielkich sukcesów tego ośrodka w leczeniu skolioz. Nam pacjentkom leczenie upłynęło w atmosferze tego okresu. Było kolorowo, choć i siermiężnie, z radia płynęła muzyka New romantic, nadchodziły dobre zmiany w Polsce i w naszym życiu. Te ostatnie dokonywały się dzięki miejscu jakich mało na tym świecie. Łączyło medycynę na światowym poziomie z humanizmem. Mimo upływu lat ducha Naszego Sanatorium widziałam 9 lat temu na oddziale Neuroortopedii  LORO w oczach Ewy Klucznik, która patrzyła jak dziewczyna w aparacie do wydłużania kończyn pokonuje z trudem maleńki dystans.

Agnieszka (Kyrcz) Ślęzak z Częstochowy