Marysia M

Dużą rolę w usystematyzowaniu moich świebodzińskich wspomnień odegrały rozmowy z Marią Murkowską
w przytulnym lokalu „Mimoza”
przy Placu Jana Pawła II w Świebodzinie – (AMED – marzec 2015)

 Marysia przez kilka lat była pacjentką Ośrodka, a następnie jego długoletnim pracownikiem.

Już wcześniej napisałem – „Czy może być lepszy „żywy” przykład na potwierdzenie prawidłowości i skuteczności prowadzonej rehabilitacji wg Świebodzińskiej Szkoły Doktora Wierusza i Magistra Piszczyńskiego?”

            Przyjaźń z Marysią jest jedną z ważniejszych w moim życiu. Najpierw znałem ją jako pacjentkę, potem wychowawczynię na Ort.II i R.I u dziewcząt, przyjaźnimy się od lat i zawsze spotykamy podczas nawet krótkiego pobytu w Świebodzinie. Marysia ma w sobie ogromną moc przyciągania, otacza ją niezwykła aura. Wiele się od niej uczę, a poprzez swoją postawę, prawość i przemyślenia, po części stała się moim życiowym mentorem. Również Ela podziela moje zdanie, gdyż dużo wcześniej się zaprzyjaźniły i jak to się określa, „od początku mówiły tym samym językiem”.

Od kiedy Ela pamięta, Marysia zawsze odgrywała ważną rolę w jej życiu. Początkowo przez lata Pani Marysia, potem Marysia była osobą, z którą Ela była najbardziej związana mentalnie. Dużo ze sobą rozmawiały na wszystkie tematy. Eli potrzebne były te rozmowy, gdyż ciągle była z dala od domu. Uważa, że chyba Marysia wywarła największy wpływ na jej życie. Również w czasie studiów czasami przyjeżdżała do Marysi, aby wspólnie pobyć, porozmawiać, przemyśleć, a rozmowy kończyły się „bladym świtem”.

Przyznaje, że często kierowała się i nadal kieruje, Marysi zasadami i wskazówkami.

Muszę przyznać, że czasami byłem w pewien sposób zazdrosny o tę przyjaźń Eli z Marysią.

Wiem, że jest więcej dziewcząt, dla których kontakty z Marysią były niezwykle ważne i istotne dla ich postawy życiowej.

            Marysię, która od urodzenia nie posiada kończyn dolnych, do Zakładu w Świebodzinie skierował lekarz chirurg-ortopeda z Cieszyna, uważając, że tylko tam zostanie właściwie oprotezowana. Informacje uzyskał na szkoleniu organizowanym w Poznaniu przez profesora Wiktora Degę – krajowego konsultanta d/s ortopedii i rehabilitacji.

Pani Wiktoria, mama Marysi, niezwykle zatroskana i oddana córce, napisała list do doktora Wierusza, który od połowy 1951 roku pełnił rolę dyrektora placówki. Już w marcu 52 r. obie przyjechały do Poznania, gdzie doktor Wierusz prowadził badania kwalifikacyjne kolejnej grupy dzieci skierowanych do jego Zakładu.

Trudne było to pierwsze rozstanie matki z córką, ale mama nie chciała dopuścić do tego, by Marysia w przyszłości miała do niej żal, że nie dała jej szans na uzyskanie samodzielności.

W Zakładzie, do czasu przystosowania do chodzenia w protezach, otrzymała stołeczek i z miejsca uczyła się na nim poruszać. Metodę wprowadził  wcześniejszy dyrektor zakładu doktor Leśkiewicz. Umiejętność tą opanowała w stopniu najwyższym, nawet dzisiaj, gdy odwiedzamy ją w domu, najchętniej sama podaje herbatę – niosąc filiżanki z kuchni do pokoju.

Na oddziale zaaklimatyzowała się bardzo szybko, czuła się ważna, gdyż wraz z rówieśniczką Zosią Bożyk, też dwunastolatką, chodziły do piątej klasy i były najmłodsze pośród zapóźnionej młodzieży. Mama w Cieszynie woziła ją codziennie do szkoły, stąd nie miała zaległości w nauce. Z pierwszego okresu pobytu zapamiętała siedemnastoletnią grupową – Jankę Lipiec, bardzo wyrośniętą, która niemal matkowała młodszym dziewczynkom. W zakładzie miała operację przystosowującą kikuty do oprotezowania. Pamięta bardzo subtelną siostrę Salomeę, która niezwykle zabawnie „pocieszała ją” przed operacją mówiąc: „Nie martw się, będzie cię bolało.” A po operacji przyszła i zapytała: „Boli cię?”, na zaprzeczenie Marysi, znów powiedziała swoje: „Nie martw się, jeszcze będzie cię bolało!”

W przyszłości chciała zostać księgową, ale po ukończeniu w 1955 roku w Zakładzie siódmej klasy, nie uzyskała skierowana do szkoły ZSI[1] do Wrocławia, gdzie było Liceum Ekonomiczne. Bez skierowania z ośrodka do ośrodka trudno było się dostać do jakiejkolwiek szkoły z internatem dla inwalidów.

W Cieszynie natomiast nie mogła pójść do miejscowego Liceum Ekonomicznego, gdyż szkoła mieściła się w czteropiętrowym budynku bez windy, jeszcze za słabo poruszała się na protezach i nie podołałaby trudom nauki w systemie gabinetowym. Podczas pobytu w Zakładzie na terapii zajęciowej prowadzonej przez siostrę Bronisławę nauczyła się wielu rzeczy z dziedziny „robótek ręcznych”, więc po powrocie do domu w kwietniu 1956 r. podjęła pracę chałupniczą haftując na dzianinach, które dostarczała jej do domu duża fabryka dziewiarska. Nawet dosyć dobrze zarabiała.

            Szybko wyrosła z pierwszych protez, więc po półtorarocznym pobycie w domu ponownie przyjechała do Świebodzina. Po zrobieniu nowych protez, nie mając perspektyw na dalszą edukację w Cieszynie, przyłączyła się do grupy dziewcząt udających się do szkoły krawieckiej dla inwalidów do Przemyśla. Wcześniej wg jej pomysłu w zakładowej stolarni, stolarz zrobił specjalny drążek, który po dokręceniu do nożnego pedału maszyny, umożliwiał  szycie maszyną poruszaną kikutem – jeszcze nie było maszyn elektrycznych.

Zapamiętała zdziwienie komisji kwalifikującej połączone z powątpiewaniem, czy da sobie radę, gdy weszła na salę na stołeczku i celem zaprezentowania możliwości szycia zwinnie zeskoczyła na podłogę, by zamocować swój osprzęt. Po naradzie została przyjęta warunkowo na trzymiesięczny okres próbny. A po półroczu i już do końca szkoły dostawała nagrody za dobrą naukę.

Warunki nie były za dobre, spała w 45 osobowej sali, budynek był dwupiętrowy bez windy, a stołówka na parterze. Spotkała się tam ze swoją koleżanką, jeszcze z Przełaz – Władzią.

Mamusia zaproponowała, by zaprosiła koleżankę na Święta. Ponieważ Władzia była sierotą, wychowywała się u babci i nawet daleko miała do kościoła, pojechała z Marysią do Cieszyna. Gdy Marysia powróciła jeszcze na rok do szkoły, Władzia została u niej w domu i poszła do pracy, do tej samej fabryki, w której Marysia pracowała wcześniej jako nakładca. Po ukończeniu szkoły Marysia także powróciła do domu i nadal pracowała chałupniczo haftując na dzianinach. Niestety, bardzo niekorzystnie zmieniły się wyceny wykonywanych czynności.    W międzyczasie obie zapisały się na wizytę do doktora Wierusza i razem poleciały samolotem sanitarnym do Świebodzina. Władzia miała operację wyjęcia blaszki z nogi, a Marysia wykonywane nowe protezy. Było to w kwietniu 1961 roku, Marysia miała już ukończone 20 lat. Właśnie z tego okresu zapamiętałem Marysię jako pacjentkę. Władzia po zabiegu powróciła do jej mamy do Cieszyna, a Marysia została zatrudniona w Zakładzie, – już Sanatorium Rehabilitacyjno-Ortopedycznym.

O początkach pracy opowiedziała mi tak:

Cyt.: Któregoś dnia wezwał mnie do siebie, do gabinetu doktor Wierusz i zapytał:

– Czy chciałabyś u nas pracować, bo ja będę musiał zwolnić siostry zakonne, poprowadziłabyś terapię zajęciową, znasz się na tym, a jeśli uda mi się jeszcze wybronić siostrę Bronisławę, to będziecie prowadziły przez ten czas obie.

Bardzo zaskoczona jeszcze spytałam, czy mam czas do namysłu, chociaż dla mnie praca w Zakładzie była w sferze marzeń, tu był mój drugi dom. Napisałam do mamusi, że chcę tu zostać i podjąć pracę, mamusia zaakceptowała moją decyzję.

            Najpierw zamieszkała w pokoju obok laboratorium na pierwszym piętrze. Potem w części zamkowej nad Ort.III, ale jak zrobiono tam remont i podniesiono standard dobudowując osobną łazienkę, oddano pomieszczenie nowemu felczerowi[2]. Wówczas przeprowadziła się do zakładowego budynku przy Placu Browarnianym 2, na tzw. „Małpi Gaj”. Jak przeliczyła – przeprowadzała się siedem razy.

Doktor Wierusz zadecydował, że skoro Marysia pracuje, powinna mieć drugi komplet protez. Rozpoczęły się wyjazdy do protezowni do Poznania, ponieważ nasze warsztaty w tym czasie ich nie wykonywały. Doktor jeździł z nią, gdyż nurtował go problem, jak najlepiej przystosować oprotezowanie.

Cyt.: Tu wszystko nastawione było na nas pacjentów, opiekunowie myśleli o naszej przyszłości… Doktor Wierusz wymyślił dla mnie, a może specjalnie zastosował mechanizm blokujący staw kolanowy.

Pamiętam, jak leżałam po zabiegu na sali pooperacyjnej, wtedy gdy miałam operację przystosowującą do chodzenia, to doktor Wierusz przyszedł i spytał, czy mnie boli.

 Ja na to: – Nie boli!

Na to Doktor: – To ja  sześć godzin męczyłem się, a ciebie nie boli? Jak będzie bolało to masz, weźmiesz tę tabletkę przeciwbólową. – Nie musiałam brać.

A kiedyś siostry poskarżyły się  na mnie, że nie chcę jeść. Wtedy przyszedł i jak miał w zwyczaju, usiadł na skraju łóżka, zapalił papierosa – jeszcze wtedy się paliło na oddziałach i spytał, co bym zjadła.

– Parówkę! – odpowiedziałam.

Wtedy doktor do pielęgniarki: – Proszę jej dać parówkę!

Po dwóch, czy trzy dniach przychodzi i pyta:

– Jak smakowała ci parówka? – Odpowiedziałam, że nie dostałam.

– Jak to nie! – i spojrzał  pytająco na zakonnicę: – ? 

A siostra: – Panie doktorze, bo jednej parówki nie można kupić na rachunek!

Wtedy doktor Wierusz sięgnął do kieszeni, wyjął portfel i podał siostrze pieniądze.

– Proszę kupić jej parówek!

Wierzcie, tak mi wtedy „smakowały”, że do dzisiejszego dnia nie lubię parówek!

Inne wydarzenia z tamtych lat.

Była dziewczynka, trochę starsza, mająca zanik mięśni, koniecznie chciała iść na operację, bo miała przykurcze utrudniające jej chodzenie. W końcu doktor ją zoperował. Był to koniec czerwca.

Przychodzi do niej i pyta: „Basiu, co byś zjadła?”

A ona mówi: „Tak bym zjadła truskawek!”

Wtedy pierwsze truskawki były rarytasem, nam jeszcze nie dawano. Doktor poszedł do domu i na talerzyku przyniósł jej świeże truskawki! Są to momenty, które pamięta się do końca życia. Basia niestety wkrótce zmarła…

            W Poznaniu w protezowni Marysia poznała swojego przyszłego męża, Alka Rataja, który pracował w biurze i przyszedł, ponieważ potrzebne były podpisy Marysi na dokumentach. Spotykała go również podczas kolejnych przymiarek. Później, by udokumentować przygotowanie zawodowe, Marysia została wysłana na kurs terapii zajęciowej do Poznania. Gdy podczas pobytu zaczęła nieznośnie skrzypieć jej proteza, zadzwoniła do Alka i przyszedł z oliwiarką. Trochę spacerowali po mieście. Ogólnie znali się pięć lat nim się pobrali. Na pytanie czy się zakochała odpowiedziała:

Cyt.: – To następowało stopniowo, ujęła mnie jego cierpliwość i  ciepło.

Natomiast Mietek Baran, z którym Alek chodził do szkoły, a który pracował w zakładowych warsztatach ortopedycznych ściągnął go do Świebodzina, bo akurat był wakat w biurze warsztatów. Najpierw przez rok mieszkali w „Małpim gaju”, a potem dostali ciemny pokój na parterze, gdzie była tylko ubikacja, a kuchenkę zorganizowali sobie w miejscu szafy wnękowej. Małżeństwem byli tylko niecałe trzy lata, przerwała je nagła śmierć Alka.

Cyt.: – Pobraliśmy się w 1967 r., w lipcu, a Alek zmarł w 70 roku w kwietniu, brakowało mu trzech miesięcy i dwóch tygodni do 32 lat życia i trzech miesięcy i  dwóch tygodni do trzeciej rocznicy ślubu.

            Doktor Wierusz dostrzegał w ludziach ich potencjał i umiał pobudzić do działania wydobywając niejednokrotnie taki kapitał, o jakim sami nie myśleli, że go posiadają.

Obserwując Marysię z pewnością widział również jej oddziaływanie na otoczenie, a szczególnie postawę wobec swojego kalectwa i zaproponował jej przejście na etat wychowawcy. A na reakcję Marysi, że nie ma matury, kiwnął tylko głową w stronę miasta mówiąc:

– Tam jest liceum!

Już wcześniej otrzymała sygnał od profesora Sobocińskiego, gdy przyjechała robić protezy, – witając się zapytał:

– Co tu robisz, do jakiej szkoły chodzisz? 

– Ja już skończyłam szkołę!

– Tak? A jaką?

– Krawiecką!

– U, a ja myślałem, że przynajmniej matematykę skończysz!

W Cieszynie nie było takiego nacisku na kształcenie się. Ze szkoły, do której wtedy chodziła do trzeciej, czwartej i kawałka piątej klasy, tylko dwie dziewczyny studiowały. Jedna była córką lekarza. Tam raczej liczyły się sprawne ręce.

W świebodzińskim LO nie zaliczyli jej szkoły zawodowej i musiała chodzić do szkoły średniej cztery lata. Ela pamięta, że w czasie Marysi egzaminów maturalnych przez kilka dni na paluchu prawej nogi miała zawiązaną czerwoną wstążeczkę na szczęście.

Marysia wyznała, że za nią zawsze jakby ktoś podejmował decyzje, a może tak działa Opatrzność? Z pewnością pomagała Opatrzności swoją ambicją, rozwagą, zaradnością i podejmowaniem wyzwań

Cyt.: Był taki moment, gdy wrócił  z zagranicy pan Piszczyński. Byłam na dyżurze i powiedziano mi, że ktoś na mnie czeka na końcu korytarza, przy schodach. Było to po śmierci Alka. Stał pan Piszczyński z bukietem białych róż i powiedział: „Przyszedłem, bo tak mi było przykro, że w radosnych momentach życia byłem przy tobie, a jak naprawdę było tobie ciężko, to mnie nie było.”

Na moim ślubie był też z bukietem białych róż.

Potem dodał: „Wiesz, jak będzie ci tak bardzo źle, to pomyśl o tych, którzy żyją we dwoje i są bardziej samotni, niż ty w tej chwili. Musisz coś robić dalej. Ja bym zaczął uczyć się rosyjskiego, ale mi się litery nie podobają…” – i jeszcze kilka zdań. Piszczyński był moim wielkim przyjacielem. Nawet jak nic nie mówił, to i tak był blisko.

Dał więc Marysi następny sygnał do działania. Magister Piszczyński zawsze był przy osobach, które potrzebowały pomocy. Pamiętam jak wnikliwie nas obserwował, widać było jaką radość sprawia mu przełamywanie przez nas kolejnych barier niemożności. Nigdy nie stawiał granic.

            Kolejnym punktem zwrotnym w życiu Marysi były zmiany organizacyjne w pracy, gdy wychowawstwo zostało objęte Wydziałem Oświaty i wymagane było wykształcenie pedagogiczne.

Cyt.: – Doktor Wierusz mnie wzywa i mówi: „Słuchaj, muszę zwolnić kilku wychowawców, bo nie mają kwalifikacji…”

– Czyli mam czuć się zwolniona?

– Nie, ale gdy oni zapytają o ciebie, to powiem, że złożyłaś papiery na studia.”

– I w taki sposób podjął za mnie decyzję. Ja jeszcze powiedziałam, że oni nie przyjmują inwalidów (bo była ustawa, zabraniająca inwalidom pracy w szkole), a doktor:

– Przecież do dokumentów na studia zaoczne nie musisz składać orzeczenia o grupie inwalidzkiej !”

W tym czasie w LORO na leczeniu przebywała Magda Dokurno z Torunia, jej mama pani Bożena – pracownik naukowy UMK przyjeżdżała na odwiedziny i oczywiście też uległa urokowi  Marysi – pomogła jej złożyć papiery na UMK.

To był 1973 rok. Studiowała razem z wychowawczyniami Urszulą Wieczorek i Danutą Kaseją. Nie wspominam już o kilkuletnich podróżach PKP z przesiadką w Poznaniu, dla ludzi sprawnych to trudność, a co powiedzieć o wysiłku Marysi? One skończyły studia, a Marysia na koniec nie mogła dogadać się z promotorem pracy magisterskiej. Właściwie to zaniechała ukończenia studiów. Ale doc. dr Kossakowski (później profesor), który na ostatnim roku miał z nią zajęcia, nie widząc jej na uczelni zapytał kiedyś panią Bożenę o Marysię. Słysząc o jej problemach powiedział, że skoro nie upłynęły jeszcze dwa lata, może pracę magisterską pisać pod jego kierunkiem.

Spotkała się z panem profesorem i uzgodnili temat pracy: -„Wzajemny stosunek młodzieży inwalidzkiej”. Chodziło o to, że osoby chodzące o kulach często zazdrościły „skoliozom”, że one są sprawne, a z kolei skoliozy uważały, że u chodzących o kulach nie widać od razu całego inwalidztwa. To wyszło z ankietowania. Marysia napisała o tym pracę i dzięki życzliwej postawie prof. Czesława Kossakowskiego ukończyła studia, uzyskując dyplom magisterski.

W ciągu kilku lat przyjeżdżając na sesje, mieszkała u państwa Dokurno i bardzo zaprzyjaźniła się z całą rodziną. Jak stwierdziła:

Cyt.: – To był mój kolejny dom! Zaprzyjaźniłam się nie tylko z Bożeną, ale i z Zygmuntem, jej mężem. Była mi też bliska i jest nadal, cała czwórka ich dzieci. Bardzo lubiłam rozmawiać z Zygmuntem, dużo się od niego nauczyłam – widzenia spraw z różnych stron, oraz tego, że nie jest samotny, kto ma przyjaciół, itp.

            Rozmawiając z Marysią zapytałem ją – jak wyglądał proces akceptacji własnej osoby, bo sam miałem duże trudności. Teraz może mam już mniejsze, ale stale muszę nad tym pracować.Wiem, że tym bardziej dorastające dziewczyny mają kłopoty, często większe niż chłopcy.

Przytoczę pełną wypowiedź, bo tylko ona mogła tak ująć rozwiązanie problemu:

Cyt.:- Z inwalidztwem, jak z klimakterium. Był czas, że wszelkie fanaberie zwalało się na klimakterium. Nawet, kiedyś zapytałam panią Janię Murkowską, nie przypuszczając, że to moja przyszła teściowa[3]: – A jak to jest z tym klimakterium, czy tak jak mówią, jak straszą?

– a ona: – Dziecko, czy ja tam wiem, było, przeszło, czy ja się nad tym zastanawiałam?

 Tak jest i z tym tematem. A poza tym jest wiele czynników, które mają wpływ na to jak inwalida postrzega siebie.

Ja np.:  – czułam się kochana,

            – gdy byłam pierwszy dzień w mojej szkole w Cieszynie (ostatni kwartał trzeciej klasy), pani zadała pracę domową. Miałam napisać „Moja klasa”, a klasa – „Moja nowa koleżanka”. Nazajutrz dzieci odczytywały: „Nasza nowa koleżanka ma na imię…, ma dwa warkocze, ma piękne czerwone wstążki, suknię granatową” – to było ważne. Nikt nie napisał czego koleżanka nie ma.

           – w Zakładzie, w pracy, moja kierowniczka (p. Behan), z uśmiechem powiedziała: „Marysiu, jak tobie jest ładnie w tych kulach, nie wyobrażam sobie ciebie inaczej.”

           – kiedyś na jakichś imieninach siadając do stołu, postawiłam kule obok siebie. Komuś przeszkadzały, ta osoba mówi: „Przepraszam, czy mogę te twoje parasolki przestawić?

           – mieszkam na III p. bez windy, na I p. jest Zespół Adwokacki. Schody pokonuję na stołeczku i jak brak mi filcu do podklejenia nóg, to stukam. Kiedyś urocza pani Ewa, sekretarka Zespołu mówi: „Jak słyszę panią zbiegającą po schodach, to wiem. że wszystko o’k!”

I jak tu mieć jakieś wątpliwości… – skoro chodziłam o parasolkach, w których było mi ładnie, a teraz nie tłukę ludziom na głowę, tylko zbiegam po schodach.

            Marysia również jest potwierdzeniem sukcesu Świebodzińskiej Szkoły Rehabilitacji w przywracaniu społeczeństwu osób kalekich.  Ja przepracowałem 37 lat na pełnych etatach, Marysia również nie korzystała z rent i po 30 latach przeszła na emeryturę nauczycielską.

Najpierw za radą zatroskanej o jej dalsze losy mamy, podjęła pracę nakładczą, by nabrać praw do ewentualnych świadczeń rentowych. Wymagany był wówczas rok pracy, potem jak skończyła szkołę krawiecką – wymagany był już minimalny 5 letni staż pracy. Gdy otrzymała pracę w Świebodzinie, nawet o rencie nie myślała. Po śmierci męża księgowa z warsztatów – pani Krysia Zawadzka, zaproponowała jej przejście na rentę po mężu, mogłaby wtedy pracować, ale tylko na pół etatu. Nie chciała rezygnować z pracy, którą kochała, więc pracowała dalej, w sumie za 30 złotych – bo tyle miała więcej niż miałaby z rentą po Alku.

Trzeci raz, gdy po dwudziestu latach pracy z I. grupą inwalidzką, miała prawo do otrzymania emerytury – też nie skorzystała. Po 25 latach pracy mogła już normalnie przejść na emeryturę – jako pedagog w szkolnictwie specjalnym, też nie poszła, dopiero po 30 latach i to z uwagi na zmiany organizacyjne, jakie wprowadził nowy dyrektor szkoły w pracy wychowawców. Założył, że korzystne są przesunięcia między oddziałami i przeniósł ją na Ort. I – na oddział samych leżących po operacjach lub poruszających się jedynie na wózkach, czy o kulach. Już pierwszy raz, gdy wyszła do parku z dziećmi, to po powrocie do domu nie mogła długo dojść do siebie – tak ją bolały ręce. Cały dyżur była podświadomie spięta. Na siedmioro, miała pięcioro o kulach, – co byłoby, gdyby któreś z nich upadło?

            Bardziej zrozumiałem i doceniłem jej postawę później, już jako dorosły, sądzę że i wielu wychowankom zaszczepiła zdrowe, etyczne, racjonalne i nieugięte zasady postępowania.   

Spotykała się z problemami braku samoakceptacji dziewcząt w okresie dojrzewania. Była dla nich autorytetem, a inwalidztwo wg mnie zdecydowanie jej pomagało. Będąc ponad problemami wynikającymi z niepełnosprawności często lepiej rozumiała swoje wychowanki niż ich rodzice. Ja z okresu mojego pobytu wspominam ją jako ostrą, konsekwentną ale sprawiedliwą kobietę. Gdy zapytałem Marysię, czy wszystkie dziewczyny otwierały się przed nią ze swoimi problemami, powiedziała:

Cyt.: – Zacznę od odpowiedzi jakiej udzieliłam jednemu redaktorowi, który zapytał mnie:

„- Pani jest idealistką i myśli, że wszystkie dziewczyny, które pani wychowuje będą idealnymi ludźmi?” – ja mu na to: – Ja tak nie myślę, ale niech jedna na sto taka będzie, to już moja rola jest spełniona.

Pamiętam jak mi opowiadała jedna z wychowanek – operowana skolioza, która przyjechała kiedyś na badanie kontrolne: „Zdałam na studia, dostałam się do akademika i teraz co? Usiadłam na wyrku i myślę, bo natryski były zbiorowe, a nie w formie oddzielnych kabin i przypomniało mi się jak pani mówiła, aby być sobą, – niech patrzą, one tego w domu nie mają. Spięłam włosy, rozebrałam się i normalnie poszłam z innymi pod natrysk, po co mają ukradkiem zachodzić z tyłu i mnie oglądać. Nie było problemu.”

Kiedyś, inna wychowanka opowiedziała mi: „Było zbiorowe wyjście do parku. Ja nie chciałam, pomyślałam – nie dam się wyciągnąć, ale jak pani przyszła i chwilę ze mną pobyła, to nim pani odeszła do innych dziewcząt, już byłam gotowa. Nie wiem jak to pani zrobiła.”

– Ja sądzę, że byłam naturalna i szczera w tym, co myślałam i co mówiłam, bo sama byłam przekonana i pozytywnie nastawiona. Byłam dla nich wiarygodna.

Pamiętam i taki obrazek. Przyjechała nowa dziewczyna, widzę, że siedzi za stołem i męczy się przy jedzeniu mięsa. Pytam: – Ty nie masz noża?

– No, nie mam! – pada odpowiedź.

– Czemu sobie nie przyniesiesz?

– Ja przecież chodzę o kulach!

– Oj, nie zauważyłam, przepraszam! – poszłam i przyniosłam jej[4]. Nic nie powiedziała, ale już więcej taka sytuacja się nie powtórzyła. Sama potrafiła o wszystko zadbać. Czy to mój przykład tak działał? Nie wiem. Oczywiście, też popełniałam błędy. Dziś w wielu sprawach inaczej bym postąpiła.

            Chociaż czasami nie dawała rady – szczególnie pod presją. Przykład: – miała być jakaś wizytacja i salowe, które próbowały „rządzić” oddziałem „obfroterowały” krzesła, nie pozwalając jej nic robić z dziewczętami, wyszła więc z oddziału. Kierownik wychowawstwa, pani Behanowa, widząc ją w pokoju wychowawców spytała: – „Dlaczego nie jesteś na oddziale? – usłyszała odpowiedź – „Ja nic tam nie mogę robić, bo musi być wyfroterowana podłoga, jestem zbędna!” – i się rozpłakała. Pani Behan poszła wtedy za nią na dyżur.

Życie też ją uczyło od samego początku. Nawet tutaj, po podjęciu pracy w terapii zajęciowej, gdy zapytała o coś jej ukochaną siostrę Bronisławę, ponieważ jeszcze przez pewien czas pracowały razem, z tym, że Marysia prowadziła zajęcia przyłóżkowe, otrzymała odpowiedź: -„Jesteś pracownikiem takim samym jak ja, więc proszę, radź sobie, a nie pytaj.”

Potem gdy została wychowawcą, siedząc przy stole obok kierowniczki szkoły, chciała zasięgnąć rady, bo akurat zbliżał się Dzień Matki, a ona odpowiedziała jej:

– Wiesz Marysiu, to trzeba tak ad hoc!, ad hoc!

W domu, poszukała w słowniku! Już wiedziała co to znaczy.

Inną sytuacją, było odkrycie następujące:

Cyt.: – Zima, śnieg, ślizgawica, na Ort. II. miałam dyżur z Elką i chyba ze Stasią. Dziewczyny chcą wyjść do miasta, więc mówię do Eli: – Ela, dziewczyny chcą iść do miasta, poszłabyś?

– A ty nie możesz?

– Mogę! –  odwróciłam się i odeszłam. Było mi bardzo przykro, ale już po chwili pomyślałam: – Jest mi przykro dlatego, że Ona potraktowała mnie tak bardzo normalnie!  Za chwilkę Elka krzyczy z daleka: – Idę się ubrać, powiedz im, żeby się szykowały. – I nie było sprawy!

Stąd widać, że i my musimy mieć do siebie dystans. Co ważniejsze, nie możemy się gniewać na świat, że nie jest na naszych usługach.

Co to znaczy być niepełnosprawnym? Tego określenia Marysia też nie lubi, bo:

 Cyt.: – Ja nie jestem niepełnosprawna, ja jestem inwalidką, ale sprawną, a że czegoś nie mogę to wynika z inwalidztwa, a nie z lenistwa. Komuś tłumaczyłam to tak: – Jeździsz Fiatem, czy on ma takie samo przyspieszenie  jak samochód Formuły 1? – oczywiście że nie! Czy to znaczy, że twój samochód jest niepełnosprawny?

Pamiętam jak kiedyś dopadł mnie tu, na placu, pan z mikrofonem i pyta: – My z ekipą gorzowskiej telewizji chcemy się zapytać jaki jest w  Świebodzinie stosunek do niepełnosprawnych, jak miasto ułatwia im życie?

– Niby dobrze, ale widzi pan bariery dookoła, na trzynaście podjazdów, tylko po trzech mogę wjechać. Nadal bez sensu. Ale dlaczego pan mówi dla osób niepełnosprawnych?

– No, bo wie pani…

– Nie, nie wiem. Bo gdyby zbudowano blok i miałby pan w nim zamieszkać, bez schodów i windy i dano by panu mieszkanie na czwartym piętrze, to byłby pan sprawny, czy niepełnosprawny? – Facet zaniemówił.

Kiedyś nawet dyskutowałam z pewnym księdzem, który mówił o pochylaniu się nad każdym niepełnosprawnym, a ja mu powiedziałam, że nie pochylamy się, bo wtedy od razu stajemy ponad. Po prostu stajemy przy…

            Świebodzin nauczył nas żyć w społeczeństwie ludzi zdrowych, mam przed oczami dziesiątki osób, które żyły, pracowały, zakładały rodziny…  i nie czuły się gorszymi, niepełnosprawnymi. Tylko my wiemy ile nas to kosztowało, ale smak zwycięstwa wynagradza wszystkie trudy.

Na zakończenie zapytałem Marysię, kto wywarł  największy wpływ na jej życie, kogo może uznać za najważniejszego mentora życiowego?  Czy w ogóle tacy byli?

Cyt.:- Najbardziej to mgr Piszczyński, drugą osobą był dr Wierusz – choć tak inaczej…

Doktor Wierusz sprawił, że mogłam chodzić, magister Piszczyński nauczył mnie chodzić sprawnie, pewnie i estetycznie.

Duży wpływ na mnie miała również moja polonistka, pani Jadzia Borkowska w szóstej i siódmej klasie, dlatego, że uczyła logicznego myślenia, niejako przy okazji.

Ale w zasadzie szanowałam wszystkich. Ważny był dla mnie pan Sobociński, pan Gienio Dziewa – nasz kierowca wycieczkowy. Dzięki  niemu widziałam Świątynię Wang – gdyż wniósł mnie na górę, nie miałam jeszcze wtedy protez. Dzięki niemu kąpałam się w morzu; zawiniętą w ręcznik zaniósł mnie i jak rybę wpuścił do wody. Umiałam dobrze pływać, bo nauczył mnie mgr Piszczyński.

Jak pomyślę, to w moim życiu, jak w wierszyku z podstawówki:

„Murarz domy buduje,

Krawiec szyje ubrania,

Ale gdzie by co uszył,

Gdyby nie miał mieszkania… ”

Ze mną też tak było; ten nauczył mnie tego, tamten tamtego, żebym mogła zrobić to, czy tamto…

A w ogóle nie spotkałam w życiu przypadkowych ludzi, ani w Cieszynie, ani w Świebodzinie, w Przemyślu, czy w Toruniu, – każdy zostawił we mnie jakiś ślad.


[1] ZSI – obecnie Zespół Szkół Integracyjnych we Wrocławiu.

[2] Pracę w SRO podjął felczer Adolf Celny, jako anestezjolog na sali operacyjnej.

[3] Marysia, w 1977 roku powtórnie wyszła za mąż,  za drugiego – starszego syna pani J. Murkowskiej – Wojtka Murkowskiego – byli małżeństwem 25 lat (Wojtek Murkowski zmarł w 2002 r.).

[4] Marysia Murkowska chodzi o kulach na protezach obu nóg.