Rozmowa z Doktorem Krzysztofem Szulcem

ROZMOWA Z DOKTOREM KRZYSZTOFEM SZULCEM
(fragmenty z nagrania – maj, 2006, Świebodzin)

Dr – dr Krzysztof Szulc,
M – Maria Szulc,
E – Elżbieta Medyńska,
A – Andrzej Medyński

A: Zacznijmy rozmowę od sedna sprawy, czyli w jakich latach był Pan związany z LORO?

Dr: W LORO pracowałem właściwie do emerytury, czyli od 15 lutego 1966 roku do 1995, no i jeszcze trochę w Warsztatach Ortopedycznych.

E: Czy mógłby nam Pan powiedzieć o sobie, rodzeństwie ..

Dr: Urodziłem się w 1931 roku, 17 lipca w Luboniu koło Poznania, z rodzeństwa miałem siostrę – mam jeszcze siostrę.

E: Czy też została lekarzem?

Dr: Nie, w rodzinie to tylko stryj został lekarzem. W Luboniu przed wojną chodziłem do Szkoły Powszechnej, zdążyłem zrobić pierwszą klasę i wybuchła wojna, uczyłem się wtedy w domu, tu i tam i po wojnie poszedłem w Poznaniu już do gimnazjum. To było gimnazjum i liceum. Zdawałem na Akademię Medyczną i za pierwszym razem się nie dostałem z uwagi na obciążenia rodzinno – kościelne. Widziałem swoje akta: ojciec klerykał, syn ministrant.

E: A który to był rok?

Dr: Ja zdawałem po maturze, no to był 51 rok. W tym roku był podwójny rocznik, bo kończyli uczniowie po 12 letnim programie i my ich dogoniliśmy po 11- letnim kursie. Jak się nie dostałem to poszedłem na szkołę felczerską dwuletnią pomaturalną, gdyż wtedy powstały takie szkoły. Już po pierwszym roku tej szkoły byłem typowany na medycynę, na nas trzech typowanych przyjęto dwóch, a ja zrobiłem wtedy drugi rok szkoły. Po skończeniu felczerki byłem wraz z 8 innymi typowany, – z tego 8 przyjęto, mnie skreślono. Wtedy dostałem nakaz pracy do Służba Polsce – takie ówczesne hufce pracy i pracowałem z brygadą koło Gostynia w poznańskiem jako felczer. Stamtąd po rozwiązaniu hufca jesienią trafiłem do wojska i odbębniłem dwa lata służby w jednostce we Wrocławiu przy Okręgu, to była jednostka łączności. W wojsku po przysiędze byłem jako sanitariusz, zrobili mnie tam szefem izby chorych. Stamtąd po roku służby wojskowej starałem się znowu na Akademię ale do Łodzi na WAM. Egzamin był straszny, gorszy niż matura, bo był i polski i wszystkie inne przedmioty. Po egzaminie, tych co zdali przedstawiano szefowi – był to generał w polskim mundurze ale mówił tylko po rosyjsku. Niestety nie wytrzymałem tego i gdy on mnie wypytywał, to ja do obok siedzącego pułkownika mówię :
„Obywatelu Pułkowniku, co on ode mnie chce, ja nie znam rosyjskiego.”.. No to mnie od razu wyrzucili za drzwi, – bilet i do domu, czyli do jednostki. Jeszcze nie dojechałem, a już było polecenie –
„ukarać we własnym zakresie, nie zna regulaminu” – czy coś takiego… Woła mnie nasz politruk i pyta – „Coś ty tam nabroił”, a ja mówię, że jak przyjeżdża do nas generał, wiemy, że jest Rusek i mówi do nas po polsku, to rozumiemy, a ten w polskim mundurze i mówi tylko po rosyjsku, ja nie znam rosyjskiego.
„Po co ci to było, musiałeś nabroić? – Tak się stało i trudno.” Musiałem wtedy do końca to wojsko odbębnić ale obawiałem się, że wydadzą mi taką opinię, że może mi zaszkodzić gdy będę się starał tym razem na Akademię Medyczną w Poznaniu. Miałem tam kolegę w sztabie więc obawiając się poznałem wcześniej z jaką opinią ja tam jadę. Opinia była wspaniała.

A: No, to jeszcze normalni ludzie byli na świecie.

Dr: Moim dowódcą był wspaniały człowiek, powstaniec. Na egzamin to jeszcze jechałem w mundurze. Teraz ta opinia z wojska załagodziła wszystkie poprzednie. Był to rok 1956. Ja byłem już po wojsku więc na studium wojskowym, z którego nie byłem zwolniony zostałem, no nie tylko ja ale wszyscy co mieli już stopnie, zostali funkcyjnymi. Jak poszliśmy na ćwiczenia to gdy młodsi się czołgali, to ja szedłem obok, gdy oficer zapytał mnie – „Dlaczego wy się nie czołgacie?”– powiedziałem mu, że ja tu jestem dowódcą, muszę patrzeć jak to inni robią, a swoje już wyczołgałem. Potem dopiero przyszedł rozkaz zwolnienia z wojska tych co już odbyli służbę. Tylko trzeba było zaliczyć trzy przedmioty medyczne związane z wojskiem m.in. interna, toksykologia.

E: Ale to miał Pan łatwiej?

Dr: Nie bardzo, przez pierwsze trzy lata to miałem ciężko, bo byłem 10 lat po szkole ale gdy się zaczęły kliniki, to byłem jak to się mówi „u siebie w domu”. Żadnych problemów, za wyjątkiem takiego przypadku gdy należało pisać historie choroby, a ja miałem takiego asystenta, który wymagał opisów kilkunastostronicowych, – ja mieściłem to wszystko na dwóch, trzech. Konkretne to jest to i to,… gdy to profesor przejrzał, powiedział, że mam rację, tak może być i przestali się czepiać.

E: Czy już na studiach wiedział Pan jakim chce być Pan specjalistą?

Dr: Oczywiście, dylemat był, bo ja chciałem być pediatrą, w żadnym wypadku chirurgiem, dopiero potem sprawy tak się potoczyły.

A: A gdzie rozpoczął Pan pracę?

Dr: Najpierw od 1962 roku w Torzymiu, – wszystkiego byłem tam trzy miesiące, bo gdy dostałem ultimatum rodzinne (z uwagi na gruźlicę, w której pracowałem) przeniosłem się do Kościana, gdzie byłem ponad półtora roku.

E: Czyli już wtedy Państwo się znaliście? Kiedy Pan poznał Panią Marię?

Dr: Żona jest z Torunia, a po studiach uniwersyteckich, po Wydziale Chemii w Toruniu dostała nakaz pracy w Luboniu w Zakładach Ziemniaczanych. Tam się poznaliśmy. Właściwie to mogłem staż odrabiać w Poznaniu, już nakazów pracy nie było, były jeszcze wtedy gdy kończyłem felczerkę. Na uczelni profesor Świderski proponował mi chirurgię w Klinice na ortopedii ale ja nie chciałem, chciałem być jak najdalej od noża. Nawet nie chciałem stażu odrabiać w Poznaniu, choć do tego miałem prawo, chciałem być samodzielniejszym lekarzem, a to gwarantowała praca w szpitalu powiatowym. Wtedy w terenie byłem lekarzem ogólnym. Ale gdy urodził się nam pierwszy syn i wymagał z uwagi na komplikacje poporodowe z początku usprawnienia, zacząłem się rozglądać za rehabilitacją i wtedy trafiłem tu do Świebodzina. Tu powiedzieli mi, –„dobrze ale mamy miejsce na ortopedii”, i że mogę robić rehabilitację ale na ortopedii. Lecz tu już syn nie przyjechał, bo w wyniku komplikacji po odrze zmarł gdy miał 5 lat.

E: To w którym roku Państwo przyjechaliście do Świebodzina?

Dr: Ja przyjechałem tu w lutym 1966 roku, a żona w styczniu 1967 już z małym Pawłem, który urodził się w Toruniu w 1964 roku. Jako rodzina mieszkaliśmy w Luboniu z moimi rodzicami, do pracy dojeżdżałem do Kościana. W Świebodzinie rozpocząłem pracę na Ortopedii II, zrobiłem oba stopnie rehabilitacji, a potem ortopedię, bo szef potrzebował drugiej ręki do operacji, sam czuł się już coraz gorzej. Ja byłem zastępcą u dr Wierusza na Ortopedii II, a u dr Kotwickiego na Ortopedii I był wtedy dr Paluszak, żona Paluszaka u dr Kotwickiej na Rehabilitacji II, no a Ortopedia III to dr Genowefa Abłażej. Po wypadku śmiertelnym doktora Kotwickiego stanowisko przejął dr Szareyko.

E: Panie doktorze, jak Pan przyjechał tu, to już od trzech lat były wykonywane operacje na kręgosłupie.

Dr: Tak, niejaka Tablewska (obecnie Medyńska) była pierwszą skoliozą operowaną przez dr Wierusza.

E: Zaczął Pan od początku operować skoliozy i ma ich Pan chyba najwięcej.

Dr: Jak na razie, będzie tego około 700.

E: A jak zmieniały się metody operacyjne?

Dr: Jak zacząłem operować kończyła się metoda Hibbsa. Potem dr Wierusz wyjechał za granicę do prof. Cotrela do Francji. Jak wrócił to zaczęliśmy stosować Metodę Cotrelowską z przygotowaniem do operacji poprzez rozciąganie, gorsety, wstawianie belki kostnej.

E: Z wyjazdu do USA dr Wierusz przywiózł Metodę Harringtona…

Dr: Tą metodą operowaliśmy potem ponad 20 lat. Pierwsze instrumentarium do tej metody otrzymaliśmy w darze od Polonii Amerykańskiej po wizycie u nas Sekretarza Generalnego Rady Polonii pani Łagodzińskiej w 1973 roku. Ważne jest, że udało się ją namówić i przysłała nam 100 sztuk implantów instrumentarium harringtonowskiego, to było mało ale zawsze coś. Jak się skończyły zaczęliśmy kombinować skąd brać implanty. Pierwsze zrobiły warsztaty ale tak toporne, grube jak palec ręki, nie było niczego innego.

A: Ale odrzutów nie było?

Dr: Nie, były dobrze zabezpieczane, choć nie pojawiała się tam korozja, stop nie był jeszcze tak doskonały.. Z Harringtonem było tak, że przez trzy lata nie wolno było go ruszać ale potem można wyjąć. Rozpoczęła się współpraca z prof. Bącalem i w wyniku współpracy powstało całe opatentowane instrumentarium oraz zmodyfikowana metoda wg Cotrela pod nazwą Metody B-W. Ja je wypróbowywałem, profesor był technologiem, przyjeżdżał, obserwował operacje i na bieżąco zbieraliśmy uwagi. Musiał powstać specjalny stop stali o odpowiednio wysokich parametrach wytrzymałościowych i antykorozyjnych. Tu był problem, bo żadna Polska huta nie chciała robić w tak małych ilościach, jak już – to całe tony. Tylko przypadek dopomógł, że na nartach nogę złamał syn Gierka – ówczesnego I Sekretarza PZPR i w Warszawie u prof. Tylmana odbywała się operacja łączenia złamanych kości blachami, które były sprowadzane ze Szwajcarii. Były celowo przy pacjencie dyskusje co tu włożyć, ta zbyt krótka, ta też,etc., dopiero potem pacjenta uśpiono do operacji. Gdy powracał do zdrowia, a był metalurgiem zainteresował się tematem i wyjaśniono mu, że problemem jest wyprodukowanie tak małej ilości odpowiedniej stali. Wnet podjęto decyzję o utworzeniu specjalnej Mikrohuty przy Hucie Baildon, która miała produkować małe ilości specjalnych stopów na potrzeby medyczne, na implanty, blachy, endoprotezy etc. I już nie było problemów przynajmniej z materiałem, bo obróbkę – kształtowanie, cięcie robili tu w Zielonej Górze u prof. Bącala na W.S.I. Nie można było jej kuć, musiała być ciągniona. Dzięki Wieruszowi powstawała tu i za dużo mniejsze pieniądze. Dr Wierusz wprowadził udoskonalenie: zastąpienie ząbków zatyczkami, gdyż przy przewężeniu pojawiały się pęknięcia. Jednak te prace stwarzały problem na uczelni, to psuło harmonogram nauki, a poza tym uczelnia nie mogła tego tak dotować, musiano produkcję przerzucić częściowo do Spółdzielni do Nowej Soli ale oni już nie potrafili tak dokładnie tego robić i tu pojawił się ze swoim wyrobem inż. Cieplik. To była prywatna firma, robił on wiele innych rzeczy, m.in. dystraktory.

E: Potem odszedł z pracy na emeryturę dr Wierusz, Pan został wtedy ordynatorem, dyrektorem Ośrodka został dr Kotwicki. I pamiętam były robione operacje zwykle jedna skolioza i coś mniejszego, np wyjęcie belki…

Dr: Tak, tak robiliśmy, problem powstał po tragicznej śmierci dr Kotwickiego, wtedy robiliśmy i chłopców, najczęściej operowaliśmy razem z panem Celnym ale tego to już było za dużo: po dwie duże skoliozy i w dodatku nie dwa, a trzy razy w tygodniu.

E: Proszę nam powiedzieć jeszcze o rodzinie. Wiemy, że urodził się drugi syn.

Dr: Tak, urodził się wtedy Jasiu, czyli mieliśmy Pawła i Jasia, bo Błażej zmarł. Gdy Paweł dorósł chciał iść na medycynę, ja mu odradzałem i w końcu wylądował na AWF-ie i teraz niby robi rehabilitację, a siedzi cały czas w Zakładzie i robi anatomię. I to wszystko – magisterkę, doktorat i teraz habilitację robi w oparciu o problematykę skolioz i na kręgosłupach.

A: Już wiemy skąd ma tak doskonałe materiały.

Dr: Materiały to są ale on jest bardziej dociekliwy, szuka powiązań, docieka jaki mięsień, gdzie etc. szkoda, że w szkoleniu medycznym nie ma anatomii funkcjonalnej, nie ma z tego egzaminu. A to są bardzo ciekawe i ważne zagadnienia: jaki przyczep mięśnia, jego unerwienie, jak przebiega przepływ sygnałów, sterowanie ruchem danego mięśnia, kończyny. Praca naukowa pochłania Pawła, oczywiście pozostał na AWF.

E: A Jasiu? Ile jest młodszy od Pawła?

Dr: Jasiu, jest młodszy cztery lata.

M: Jasiu jest księdzem, skończył Seminarium w Paradyżu, potem zrobił na KUL-u doktorat i obecnie jest proboszczem w parafii w Kargowie.

E: Słyszałam, że Jasiu będąc w Seminarium był tam głównym lekarzem, konsultantem był Tato.

Dr: Tak było, potrafił nawet w nocy dzwonić i pytać co robić w tym, czy innym przypadku. Nawet pamiętam jak kiedyś przywiózł mi tu pacjenta i mówi, że ma złamany nos, no to mówię to jedź do szpitala do dr Adamczewskiego. A ten lekarz obejrzał i mówi, że nic mu nie jest. Jasiu oponował i mówi, że by się założył, że tu jest złamany nos. A lekarz odpowiada, że gdzie tam, to się zakładaj ale na wszelki wypadek zrobił zdjęcie i okazało się, że faktycznie tam jest złamanie. Więc pyta Jasia, a skąd wiesz? No bo jak chwyciłem to mi chrzęścił przy oględzinach. Do końca studiów pracował w tzw. infirmerii (fonet.).

E: A potem na emeryturze przestał Pan operować, czy ze względu na stan zdrowia?

Dr: Właściwie to tak, po odejściu na emeryturę dr Wierusza prze 25 lat pełniłem funkcję ordynatora Oddziału Ort.II. A intensywność pracy była przyczyną moich obu zawałów serca, na trzeci to już mnie nie stać. Choć po pierwszym zawale jeszcze operowałem. Z oddziału odszedłem w 1995 roku, o tu mam pożegnalne „adresy” od pracowników i pacjentów z datą 20. 12. 1994 r., jeszcze pracowałem przez pewien czas w Warsztatach Ortopedycznych.

E: I stale mieszkaliście Państwo przy Placu Browarnianym?

Dr: Tak, tylko zmieniliśmy mieszkanie na to obecne – po dr Spillerze. Dla mnie szczególnie ważne były kontakty z wami, wasze wizyty, nie tylko te kontrolne, często wręcz obowiązkowe w poradni. I bardziej pamięta się starsze roczniki, co prawda ich pobyt był dłuższy, większe było przygotowanie do zabiegu. Jesteście naszą jedyną radością, jak przyjeżdżacie, jak piszecie…

E: Państwo nie tylko byliście chirurgami ale uczestniczyliście w naszym życiu, ja szczególnie pamiętam zaangażowanie Pana w pomoc nam w maturalnej klasie, stwarzanie warunków nauki i całej sprzyjającej aury.

M: Tu są listy, doniesienia prasowe, a to miś od dzieci z Oddziału z Orderem Uśmiechu, do tego jest wierszyk, właściwie piosenka śpiewana na melodię „Ojciec Wirgiliusz…”

„Ojczulek Krzysztof leczył dzieci swoje,
a miał ich wszystkich prawdziwe roje.
Hejże, dzieci, hejże, ha,
połykajcie co wam da.
Gdy na wyciągu będziecie wisiały,
to proste plecy będziecie miały.
I po paru dniach, pięknych dniach (może lepiej: trudnych)
Doktór zrobi wam ciach, ciach, ciach.
My mu zaś w nagrodę za trud ten szczery,
kupimy landrynek kilogramy cztery.
Lecz Doktorze, wytęż słuch,
od słodyczy rośnie brzuch.”

E: My też przechowujemy pamiątkowe listy, mamy szczególny taki od Państwa z okazji urodzenia się naszego Mateuszka.

M: Ja mówię, że to trzeba zostawić wnukom na pamiątkę.

Dr: O tu Danka Sokołowska z Białowieży pisze, co ma robić, bo gdy zaszła w ciążę to jej tu lekarz radzi usunąć, bo nie przeżyje. Ja jej odradziłem usunięcie ale mówię, że jak przyjdzie do rozwiązania to tylko poprzez cesarskie cięcie, bo wydolnościowo – mówię jej, nie dasz rady, no i tu list na święta z życzeniami i wspaniałym zdjęciem jej z synkiem Marcinkiem.
Bardzo dużo takich rozmów odbywało się podczas wizyt kontrolnych, na oddziale też zawsze przypominałem, że jak macie problem to pukacie i wchodzicie. Inne problemy poczekają, zawsze zdążą, wasze są najważniejsze. Nawet były takie sprawy, że gdy przychodziłem rano do planowanej pacjentki, a ta mówi mi że dziś nie może mieć operacji, bo źle się jej śniło, to nie robiłem, była rezerwa. Ta szła za tydzień, ale to sprawiało, że uwzględniana gotowość psychiczna powodowała lepsze gojenie się pooperacyjne. Wierusz tego nie lubił, mnie nie przeszkadzało. Pamiętam taką pacjentkę, która pracowała potem w STOCERze w Konstancinie, m.in była terapeutką przy basenie i gdy się rozebrała, a u Wajsa był monitoring kamerowy, to aż przyszedł zobaczyć i zapytał „gdzie i kto robił jej plecy.”

M: Pamiętam, że nawet gdy mąż oglądał zdjęcia różnych pacjentek to od razu mówił: ta u Grucy, ta u Wajsa, od razu widział po plecach.

E: Wspominał Pan o opracowaniu statystycznym dokonań LORO w Świebodzinie, czy to wydanie już się ukazało?

Dr: To miał wydać prof. Pucher w Doniesieniach Ortopedycznych.

E: Zawsze gdy tu jesteśmy mamy dylemat, czy spędzamy urlop, szczególnie ważny dla Andrzeja po siedzeniu dosłownie w piwnicy, bo pracuje pod ziemią, czy odwiedzamy tylu wspaniałych przyjaciół, opiekunów,…

Dr: Coraz nas mniej, teraz takie kłopoty ma ze zdrowiem mgr Piotr Włodyka, pani Mysiakowa odeszła, najlepiej to mają się chyba Chęcińscy. A właściwie zaczął mgr Pietrzak, potem mgr Mysiak, mgr Piszczyński. Lata robią swoje. Teraz się tyle mówi o wielkich spartakiadach dla niepełnosprawnych, a przecież to rozpoczął tu w Świebodzinie mgr Piszczyński.
Wracając do osiągnięć Ośrodka opowiem wam jak to ostatnio podczas Dni Ortopedycznych w Bukowym Dworku wywiązała się dyskusja – to jak teraz leczyć skoliozy, czy profilaktyka jest potrzebna, czy operować i to pytał profesor będący krajowym konsultantem ortopedii. Wtedy to już nie wytrzymałem i mówię „Panowie, tu w tym samym miejscu 30 lat temu w Łagowie w 1973 roku były Dni Ortopedyczne poświęcone leczeniu skolioz i była dyskusja, a następnie powstał program podany przez Świebodzin – jak się powinno prowadzić profilaktykę i leczenie skolioz, został on zatwierdzony przez konsultanta krajowego ortopedii prof. Degę, jako jedyna obowiązująca w kraju metodologia, a my wracamy do dyskusji? Czy można leczyć skoliozy, czy jest jakaś metoda profilaktyki, czy mamy tylko operować? Jest możliwość, tylko trzeba umieć zorganizować prawidłowe i spójne działania.. Powtarzam, profilaktyka jest podstawą ale musi być konsekwentne działanie. Musi być wstępne wyselekcjonawanie dzieci i dalsze ich prowadzenie. Tego nie zrobimy bez kształcenia w tym kierunku nauczycieli wychowania fizycznego w szkołach. Wcześnie „wyłapane” przypadki kierowane były na gimnastykę korekcyjną, w każdym mieście zorganizowano takie grupy, obserwowano przebieg wzrostu z kierowaniem do zaopatrzenia w gorsety, gdy były one potrzebne, a dopiero potem na leczenie operacyjne.
Wtedy pewien profesor z Poznania mówi mi:- co mi pan opowiada, profilaktyka żadna nie istnieje, a ja mu na to: „współczuję pana studentom”. Co jest profilaktyką raka piersi? – wczesne i masowe badania, – to pan uznaje, a tu mówi mi pan, że nie wie co to jest profilaktyka skolioz? Dziękuję, to ja już nie mam nic więcej do gadania i odszedłem do swoich. To dzięki temu programowi znacznie spadła ilość skolioz, jeśli już to są wyłapywane w mniejszym stopniu zaawansowania. Operowanie skoliozy 28o to robienie inwalidów.

M: Powiedz jak byłeś w Haidelbergu..

Dr: Byłem w 1984 roku w Haidelbergu, trzy tygodnie, potem jeszcze w 1988 roku razem na wakacjach.

A: I gdzie jeszcze był Pan na stypendiach?

Dr: Żadne stypendia, to były moje prywatne wyjazdy, przeze mnie opłacane. Jak wtedy ktoś od nas wyjeżdżał to były to prywatne zaproszenia, my byliśmy za daleko stypendiów i wyjazdów, to miało miejsce w klinikach ale nie u nas.

A: Ale się zasiedzieliśmy, już bardzo późna pora. Dziękujemy za wizytę i zachowamy Państwa słowa dla nas i następnych pokoleń.

Opracowanie: Andrzej Medyński