ALBINA KONOPLICKA
Początki obecnego Zespołu Szkół Specjalnych przy Lubuskim Ośrodku Rehabilitacyjno – Ortopedycznym w Świebodzinie sięgają roku 1949, chociaż już rok wcześniej nauczanie prowadzili dochodzący z miasta nauczyciele kontraktowi. Orzeczeniem Kuratorium z dnia 14 czerwca 1949 r. została powołana do życia Państwowa Szkoła Specjalna dla Dzieci Kalekich, a jej pierwszą kierowniczką została mianowana Pani Albina Konoplicka, absolwentka Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej w Warszawie, prowadzonego przez profesor Marię Grzegorzewską.
Pani Albina urodziła się w 1910 roku we Lwowie i tam w 1929 roku rozpoczęła pracę pedagogiczną. Naszą szkołą kierowała od wspomnianego roku 1949 aż do emerytury w roku 1965, a później jeszcze przez rok kierowała zespołem wychowawczym w Sanatorium. W 1975 roku wyjechała wraz z rodziną do Poznania, gdzie zmarła w 1990 r. To są suche fakty, ale sylwetkę pani Albiny najlepiej przybliży rozmowa jaką Elżbieta i Andrzej Medyńscy przeprowadzili z jej synem panem Andrzejem Konoplickim i jego żoną, panią Gertrudą. Rozmowa została nagrana w lipcu 2009 roku, w gościnnym domu państwa Konoplickich w Poznaniu.
p. Andrzej Konoplicki (p. A.K.) – Jak trafiliśmy do Świebodzina?
Wczesną wiosną 1949 roku, grupa słuchaczy (głównie słuchaczek – wśród nich moja mama)
Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej (krótko – PIPS-u) została skierowana na praktykę do ówczesnego Zakładu dla Dzieci Kalekich „Caritas” w Świebodzinie. Dr Mirosław Leśkiewicz, dyrektor Zakładu, rozwijał i modernizował tę placówkę, a jednocześnie prowadził wykłady na PIPS-ie. On właśnie zaproponował mamie objęcie kierownictwa szkoły specjalnej, którą zamierzał uruchomić od nowego roku szkolnego.
Elżbieta Medyńska ( E.M.) – Czy było dużo pacjentów?
p. A.K. – Było tylko kilkanaścioro dzieci i lekcje odbywały się dorywczo, a doktorowi Leśkiewiczowi chodziło o zorganizowanie prawdziwej szkoły, która stanowiłaby istotny element procesu rehabilitacji młodych pacjentów.
Mama propozycję dyrektora przyjęła i po ukończeniu w czerwcu 1949 roku PIPS-u przyjechała wraz ze mną do Świebodzina.
Mama pochodziła ze Lwowa i do Polski przyjechaliśmy w czerwcu 1946 roku, jednym z ostatnich transportów expatriacyjnych. Potem granicę zamknięto i ci, którzy nie zdecydowali się na wyjazd musieli przyjąć obywatelstwo radzieckie. Dotyczyło to najczęściej osób starszych, nierzadko samotnych.
Ja, pierwszą i drugą klasę szkoły powszechnej kończyłem jeszcze we Lwowie w szkole formalnie radzieckiej, ale z polskim językiem nauczania, w której wszyscy nauczyciele byli Polakami, natomiast świadectwa wystawiano nam po ukraińsku. Pierwszym „przystankiem” w Polsce była Porąbka na Ziemi Żywieckiej (w pobliżu Bielska-Białej), gdzie mama przez dwa lata była nauczycielką w przeciwgruźliczym Prewentorium dziecięcym i stamtąd, wraz z drugą koleżanką została skierowana na studium we wspomnianym PIPS-ie w Warszawie.
Andrzej Medyński ( A.M.) – A potem, do 1965 roku w szkole, w Świebodzinie?
p. Gertruda Konoplicka ( p. G.K.) – Tak, w 1965 roku urodziła się nasza Hania i mama przeszła na emeryturę.
E.M. – O ile dobrze pamiętam, to pani Albina uczyła biologii?
p. A.K. – Tak, to była jej podstawowa specjalność, ale uczyła też innych przedmiotów – wychowania muzycznego i prac ręcznych. Zorganizowała przy szkole pracownię introligatorską, której prowadzenie przejął potem pan Edward Rzepecki. Prowadziła lekcje w starszych klasach, ale znała wszystkie dzieci w Zakładzie i zawsze zwracała się do nich po imieniu.
A.M. – Gdy ja przyjechałem w 1957 roku, to pracownie prowadziły siostry zakonne. Był system świetlic grupowych i zajęć adekwatnych do danego wieku oraz pracownie specjalistyczne: stolarska, introligatorska, krawiecka i tkacka.
p. A.K. – Zarówno dyrektor, dr Mirosław Leśkiewicz, jak też późniejszy, dr Lech Wierusz, bardzo cenili udział szkoły w ogólnym procesie usprawniania dzieci kalekich, co sprawiało, że potrzeby szkoły były stawiane wysoko i realizowane – w miarę możliwości – priorytetowo.
E.M. – Dla nas dzieci, autorytet dyrektora i dyrektora szkoły był zawsze też na równi.
p. A.K. – Odróżniano wówczas nazewnictwo stanowisk: dyrektor w Sanatorium, –
– a kierowniczka ( kierownik ) w szkole.
E.M. – Ja patrzę na to oczami małego pacjenta i pamiętam jak wtedy z wielkim zaangażowaniem personelu obchodziło się sanatoryjne święta: 1 marca imieniny pani kierowniczki Albiny Konoplickiej, a w przeddzień – imieniny pana dyrektora Lecha Wierusza. Często odbywały się specjalne akademie i występy dzieci.
A.M. – Grałem wówczas, na imieniny pana dyrektora Wierusza rolę ministra w lalkowym przedstawieniu „Nowe szaty króla” ( to był rok 1960 lub 1961 ). Oczywiście kukiełki sami przygotowywaliśmy pracowicie razem z siostrami zakonnymi, a potem dawaliśmy występy również dla dzieci pracowników oraz sąsiedniej podstawówki.
E.M. – A ja dzień później, czyli na imieniny pani Albiny, występowałam w przedstawieniu kostiumowym, – coś o wiośnie.
-Jeśli pani Albina organizowała szkołę, to czy sama dobierała sobie kadrę? Jak to się udało, że mieliśmy tak wspaniałych i oddanych nam dzieciom nauczycieli?
p. A.K. – Szkoła przez cały czas się rozwijała. Z dawnych nauczycieli kontraktowych, którzy pracowali tu przed przyjazdem mamy, pamiętam pana Antoniego Morońskiego (chyba polonistę) i panią Markiewiczową, która mieszkała w Świebodzinie i na lekcje w Sanatorium dochodziła z miasta. Po objęciu przez mamę kierownictwa szkoły pierwszym nowozatrudnionym nauczycielem był wielce wszechstronny pan Witold Sołecki. Trzeba pamiętać o czasach, w których to się odbywało. Wielu przybyszów traktowało tę Ziemię ostrożnie i tymczasowo, licząc się z możliwością powrotu mieszkających tu dawniej Niemców. W znacznej części byli to ekspatrianci z Kresów Wschodnich, tam stracili domy, zostali przesiedleni, a tu nie czuli się pewnie i stąd duża rotacja wśród nich. Tak było też wśród nauczycieli.
W początkowym okresie tworzenia szkoły, oprócz pana Sołeckiego, większość kadry nauczycielskiej stanowiły siostry zakonne przebywające w Świebodzinie.
A.M. – Siostry zakonne – Zakonu Najświętszej Marii Panny, były w Sanatorium do 1965 roku, choć już w 1960r. część z nich została przeniesiona do innych zakładów. Polityka partyjna odsuwała siostry od udziału w wychowywaniu młodzieży.
p. A.K. – Siostra Teresa Reformat, siostra Benigna Tarmanowska – chociaż ta odeszła ze Świebodzina jako jedna z pierwszych, siostra Kaliksta Świderska i inne.
A.M. – Siostra Kaliksta zmarła chyba jako ostatnia z sióstr. Pamiętam, że wcześniej widziałem się jeszcze z bardzo już schorowaną siostrą Florentyną, choć prowadziła magazyn, była często z nami jako wychowawczyni.
p. A.K. – Taka malutka, bardzo zwinna, bystra. Często organizowała chłopakom zabawy, gry – np. grała z nimi w piłkę nożną.
A.M. – Ja pamiętam gry: np. w deskę i patyki, czy pieczenie placków z akacji i dzikiego bzu z siostrą Marią Placuszek.
p. G.K. – Pamiętacie siostrą Marię Zużyło? Ona w szkole uczyła geografii, później wstąpiła do zakonu.
p. A.K. – Była też bardzo dobra nauczycielka, siostra Stanisława Łabuz. A niedługo po panu
Sołeckim zjawili się państwo Sobocińscy i zamieszkali w tym samym budynku co my.
E.M. – A państwo mieszkaliście od razu w tym budynku vis’a vis Sanatorium?
p. A.K. – Nie, ale to trzeba obszerniej opowiedzieć, bo to cała historia.
Najpierw mieszkaliśmy w części zamkowej, na poddaszu (obecnie jest to ruina, która po zdjęciu dachu straszy swoim wyglądem), w mansardzie, której dwa okna były skierowane na ulicę Zamkową. W sąsiednim pokoju mieszkał wspomniany już przeze mnie pan Antoni Moroński, który jednak dość szybko opuścił Świebodzin. Jeszcze jeden istotny szczegół: teren Sanatorium był otoczony wysokim murem ceglanym, ale od strony Zamkowej były tylko słupki z cegły i rozpięta między nimi siatka. Była ona jednak stara, zardzewiała i mocno dziurawa, tak że wszystko co chciało przechodziło swobodnie przez to ogrodzenie i żywopłot. Ja też postępowałem w ten sposób i rzadko korzystałem z bramy. No i pewnego razu dzieci sanatoryjne znalazły na swoim terenie pieska, takiego małego kundla, przybłędę, który aż tam zawędrował. Ale dzieci w Sanatorium nie mogły trzymać zwierząt, więc mama zabrała tego pieska do nas na górę. On u nas przezimował i czuł się w pełni zadomowiony. Na wiosnę 1950 roku dyrektor Leśkiewicz otrzymał przydział mocno zdewastowanego pałacu w Przełazach na letni ośrodek kolonijny dla dzieci. Rozpoczęto tam prace remontowe i przystosowawcze, a mama odpowiadała za wdrożenie funkcji wychowawczych i opiekuńczych.
W tym czasie w Sanatorium powstawał już dział usprawnienia leczniczego (popularnie zwany wuefem), pan mgr Zenon Piszczyński i mgr pan Mądroszyk otrzymali w Przełazach znakomity teren do swoich działań (jezioro), a mama na cały okres letni przeniosła się do Przełaz i zabrała ze sobą pieska.
Pewnego dnia przyjechała do Przełaz jakaś ważna wizytacja z Ministerstwa Zdrowia i pech chciał, że jedna z pań biorących w niej udział wyraźnie się naszemu Puckowi nie spodobała. Najpierw ją obszczekał, a potem chwycił za nogę (nieszkodliwie). Był przy tym dyrektor Leśkiewicz i wybuchła awantura.
Następnego dnia mama dostała bardzo oficjalne pismo nakazujące jej „usunięcie psa z rejonu Zakładu w ciągu 24 godzin”. Usiedliśmy nad tym pismem i zaczęliśmy się zastanawiać co zrobić? Jeśli wyniesiemy psa za bramę, to wiadomo że za chwilę sam wróci przez te dziury w ogrodzeniu. O skróceniu go o głowę też nie myśleliśmy, przywykliśmy do niego, a on do nas. No to może zmienimy kwaterę? Można przecież wyprowadzić się z Sanatorium i zabrać psa ze sobą. W tym czasie w Świebodzinie (i ogólnie na t.zw. Ziemiach Odzyskanych) było tak, że jeśli ktoś tu przyjeżdżał i miał zamiar pozostać dłużej w mieście, to musiał się rozejrzeć, znaleźć odpowiedni lokal, a potem załatwić formalności w kwaterunku.
A.M. – Czyli były jeszcze pustostany?
p. A.K. – Tak, choć te lepsze lokale były już na ogół zajęte, to jednak można było wyszukać całkiem niezłe lokum. Pierwsi powojenni mieszkańcy Świebodzina przybyli tu już w 1945 roku i byli to głównie przesiedleńcy z Wileńszczyzny.
My, mieszkając na górze w naszym „ gołębniku”, widzieliśmy ten dom naprzeciwko, przy szkole Nr. 2 i na dodatek słyszeliśmy, że mieszkania w nim są przeznaczone dla nauczycieli. Zatem , mama zaczęła poszukiwania od tego właśnie budynku. Cały jego parter zajmował wówczas kierownik szkoły Nr. 2, pan Jan Witoszyński z żoną i synem, natomiast piętro było niezajęte i częściowo nawet umeblowane, choć te lepsze sprzęty poniemieckie zostały oczywiście zabrane. Przy aprobacie państwa Witoszyńskich i po załatwieniu niezbędnych formalności, następnego dnia przenieśliśmy nasz niewielki dobytek (łącznie z psem) do budynku przy ulicy Zamkowej Nr. 2, gdzie potem mieszkaliśmy przez 25 lat, aż do wyjazdu do Poznania.
E.M. – To niesamowite, termin 24 godzin został zachowany, pies ocalony i pozytywnie rozwiązana sprawa lokalowa.
p. A.K. – Istotnie, tak było. Puenta zdarzenia może być taka: był to czas kiedy w Świebodzinie łatwiej było znaleźć mieszkanie niż pozbyć się psa.
Natomiast w nowym miejscu zajęliśmy tylko duży, środkowy pokój i kuchnię, – dwóch pozostałych nie używaliśmy, a gdy rok później przybyli do Świebodzina państwo Sobocińscy z trójką dzieci, odstąpiliśmy im ten duży pokój i przenieśliśmy się do bocznego, w którym mieszkaliśmy aż do wyjazdu do Poznania.
p. G.K. – Pan Sobociński zawsze był bardzo wdzięczny za to, że znalazł tak dobre mieszkanie dla swojej rodziny z trójką dzieci, i że propozycja tej zmiany wyszła od pani Albiny Konoplickiej.
p. A.K. – To był czas dużej życzliwości wśród przybywających na te Ziemie, a brała się ona również stąd, że jeśli ktoś raz opuścił mieszkanie, z którego go wysiedlono, to już nie przywiązywał się tak mocno do nowego miejsca pobytu.
My z zamiany też byliśmy zadowoleni, gdyż zyskaliśmy bardzo dobrych sąsiadów na wiele lat i do dzisiaj z młodszymi mamy dobre kontakty.
A.M. – Już wspominał Pan, że mama była lwowianką, a jej małżonek?
p. A.K. – Była rodowitą lwowianką, a ojciec urodził się jeszcze dalej na wschód w Połonnem. Po rewolucji w Rosji przeszedł przez Zbrucz (rzeka graniczna) i jako 16-latek rozpoczął karierę wojskową w Równem, w 13 Pułku Kresowej Artylerii Polowe. Z Równego, w roku 1928, mój ojciec został skierowany do Szkoły Podchorążych dla Podoficerów w Bydgoszczy, którą ukończył jako prymus kursu artylerii w roku 1931 i oprócz świadectwa otrzymał pamiątkową szablę od prezydenta Ignacego Mościckiego, a także przydział służbowy do Lwowa, do 5 Pułku Artylerii Lekkiej.
Skierowanie ojca do szkoły w Bydgoszczy było wyróżnieniem. Ze stopni podoficerskich już się zasadniczo nie awansowało gdyż większość podoficerów nie miała średniego wykształcenia, a wtedy matura to był cenzus, który uprawniał do awansu oficerskiego. Jednak po I wojnie światowej w armii bardzo brakowało oficerów, więc zdolniejszym podoficerom umożliwiano zdobycie wykształcenia ogólnego i wojskowego, tak by potem mogli zająć stanowiska oficerskie. Tą drogą trafił do Bydgoszczy i mój ojciec.
W szkole w Bydgoszczy kształcono podoficerów artylerii, kawalerii i piechoty. Nauka trwała trzy lata i oprócz całej wiedzy wojskowej, wykładanej zresztą bardzo obszernie – mam końcowe świadectwo ojca: są dwie pełne kolumny przedmiotów – dawała maturę.
E.M. – Czyli mama przechowała te wszystkie dokumenty…
p. A.K. – Tak, te które udało się ukryć i przewieźć – ale dokończę; absolwenci szkoły otrzymywali stopnie podporuczników i mieli szanse na kolejne awanse.
Ojciec podczas służby w 5 PAL-u we Lwowie poznał mamę i tak to się zaczęło.
A.M. – To w którym roku się pobrali?
p. A.K. – Ślub wzięli w 1934 roku, a w 1937 ojciec został służbowo przeniesiony na stanowisko instruktora w Szkole Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim. Oboje rodzice tam pojechali i zamieszkali w kolonii oficerskiej i tam też ja się urodziłem (1938).
W 1939 roku, ojciec – już kapitan, został zmobilizowany w 2 Pułku Artylerii Ciężkiej z Chełma Lubelskiego, a jednostka ta walczyła w kampanii wrześniowej w składzie Armii Prusy. Po rozbiciu przez Niemców i rozproszeniu wojska, ojciec samodzielnie przedostał się do Włodzimierza, gdzie gen. Mieczysław Smorawiński próbował stworzyć punkt oporu z resztek rozbitych jednostek. Plany te zostały unicestwione przez wkroczenie 17 września wojsk radzieckich i internowanie wszystkich oficerów zebranych w rejonie Włodzimierza. Zostali oni – wśród nich i ojciec przewiezieni pociągiem do Szepietówki, rzekomo tylko na przesłuchanie, z zapewnieniem, że po kilku dniach wrócą. Nie wrócili.
Zostali wszyscy umieszczeni w obozie w Kozielsku skąd zaczęły przychodzić listy.
Od marca 1940 roku korespondencja ustała, bo jak dzisiaj wiadomo, wtedy właśnie zapadła decyzja o fizycznej likwidacji polskich oficerów, choć początkowo sami Rosjanie nie wiedzieli co z nimi zrobić. Prawie wszyscy jeńcy z Kozielska zostali zabici w lesie katyńskim i pochowani w zbiorowych mogiłach. Przez kilka lat panowała na ten temat cisza i dopiero w 1943 roku Niemcy ujawnili wiadomość o odkryciu masowych grobów ogłaszając listy nazwisk w gazetach. Pamiętam ten dzień gdy mama wróciła do domu zapłakana, bo zobaczyła tam nazwisko ojca, a ja nie mogłem się dowiedzieć dlaczego mama tak płacze.
Miałem wówczas pięć lat.
E.M. – Do tej pory mama ciągle liczyła, że może ojciec wróci?
p. A.K. – Ten nastrój oczekiwania trwał jeszcze dłużej, aczkolwiek tam właśnie we Lwowie nikt nie miał wątpliwości, że to jest zbrodnia sowiecka, lecz skoro to została ujawnione przez Niemców, to jednak ciążyła nad tym wątpliwość, czy i oni tam nie namieszali. Nawet kilka lat po wojnie trwało oczekiwanie, że może zaszła pomyłka, że może ojciec wróci. Oczywiście z biegiem czasu nadzieja była coraz słabsza.
E.M. – Panie Andrzeju, a czy potem otrzymaliście Państwo jakieś pamiątki, dokumenty?
p. A.K. – Nie. Nie wiem jak też ojciec został zidentyfikowany, ale jego nazwisko jest na liście. Był w mundurze, tu nie ma wątpliwości, może miał przy sobie listy od mamy. Bo t.zw. nieśmiertelnik – znaczek, który każdy żołnierz miał przy sobie, został w domu. Mam jeszcze tylko kilka guzików od płaszcza, którego też ze sobą nie zabrał (wrzesień 1939 był bardzo ciepły). Nazwisko na liście katyńskiej jest podane prawidłowo, więc musieli coś znaleźć, choć przy nazwisku nie było adnotacji co przy zwłokach znaleziono, – bo to podawała lista.
A.M. – W jakim wieku zginął?
p. A.K. – Gdy zginął miał 36 lat, mama wówczas miała 30.
E.M. – Czy później miał Pan z tego powodu przykrości, czy wiedział o tym, że nie może mówić w szkole gdzie zginął tato?
p. A.K. – Mnie nawet tego mama nie mówiła. Sam wiedziałem, że tym się chwalić nie należy i potem we wszystkich wypowiedziach lub pisanych życiorysach podawałem, że ojciec poszedł na front w 1939 roku i nie wrócił. Nikt się tym bliżej nie interesował.
E.M. – Dziecko w takich sprawach szybko dorośleje, wie o czym nie może mówić, wyczuwa dokładnie sytuacje. Przecież w tym czasie ja nie wiedziałam nic o Katyniu, dopiero potem w szkole, gdzieś, coś tam prof. Sobociński przemycił, ale oficjalna szkoła omijała ten temat. W moim kręgu nic takiego się nie wydarzyło. U nas w domu mówiło się o wywiezieniu na roboty, o łapankach, o tych przeżyciach, które dotyczyły bezpośrednio rodziców, gdyż oboje byli wywiezieni przez Niemców na roboty.
p. A.K. – Jeśli państwo mają ochotę jeszcze słuchać, (a te opowieści można ciągnąć bardzo długo), to dodam, że w tych dramatycznych okolicznościach mieliśmy, oboje z mamą wiele szczęścia, gdyż pozostając dłużej we Włodzimierzu, z całą pewnością zostalibyśmy, wraz z rodzinami innych oficerów, wywiezieni na wschód (np. do Kazachstanu). Mama nie chciała opuszczać Włodzimierza gdyż liczyła (naiwnie) na szybki powrót ojca i obawiała się trudności w ponownym nawiązaniu kontaktu w razie wyjazdu. Na szczęście byli tam też życzliwi ludzie, Ukraińcy, którzy przekonywali mamę, że powinna wrócić do Lwowa, do swoich rodziców i siostry z mężem, którzy tam mieszkali. Ten Ukrainiec, pan Semeniuk mówił:
„- Niech pani stąd ucieka, bo tu będą się działy straszne rzeczy”, i w końcu mamę przekonał. Zaangażował się do tego stopnia, że zaprzągł konie do wozu, pomógł się nam spakować, zawiózł na stację, załadował do wagonu, kupił bilet i czekał. Okazało się, że pociąg odjedzie dopiero za dwa dni, on wrócił do domu. Mieliśmy wśród bagażu duży kosz wiklinowy na bieliznę pościelową, który trochę się nie domykał, bo skoble były uszkodzone, więc pan Semeniuk przyniósł swoje rzemienne lejce i nimi związał ten kosz dla pewności. Po dwóch dniach, gdy pociąg ciągle stał we Włodzimierzu, Semeniuk stwierdził, że tak nas nie zostawi, kupił bilet dla siebie i w końcu pojechał z nami do Lwowa. Tam pomógł się wyładować, sprowadził dorożkę, zawiózł nas na ulicę Tarnowskiego gdzie mieszkali: babcia, ciocia i wujek i wtedy powiedział: „no to teraz ja mogę wracać”. Po kilku latach przyjechał po te lejce (były mu potrzebne), a my go oczywiście bardzo serdecznie przyjęliśmy.
Z uwagi na to, że przez ostatnie lata przed wojną mieszkaliśmy we Włodzimierzu, mama we Lwowie nie była znana jako żona oficera i to niewątpliwie uchroniło nas od wywózki na wschód, co stało się udziałem innych tego typu rodzin, a także rodzin kolejarzy, prawników, leśników i innych funkcjonariuszy państwowych.
Przebywaliśmy we Lwowie do 1946 roku i nikt się o nami nie interesował. Na szczęście.
A.M. – Czy potem w Świebodzinie, w latach tropienia „reakcji” też nie mieliście Państwo kłopotów? Przecież dr Leśkiewicza odsunięto jako „karła reakcji”?
p. A.K. – Chyba niezupełnie. Przecież kiedy dr Leśkiewicz był dyrektorem Ośrodka, to działał on jako Zakład Caritasu i dopiero po upaństwowieniu organizacji kościelnej Caritas skorzystano z okazji i zmieniono dyrektora. Rezultat był oczywiście jednoznaczny ale procedura jednak zachowywała pozory. Na dodatek, Sanatorium świebodzińskie ogromnie skorzystało na dyrekcji doktora Lecha Wierusza.
A.M. – A czy panią Albinę dotknęły potem jakieś represje?
p. A.K. – Nie. Politycznie nie. A gdy padały pytania; dlaczego nie zapisuje się do partii, to mówiła otwarcie, że nie ma ochoty i tyle.
E.M. – A czy odtwarzał Pan drzewo genealogiczne ze strony ojca?
p. A.K. – Próbowałem, ale nic z tego nie wyszło. Ojciec nie był jedynakiem, miał dwóch braci i siostrę. Rodzeństwo było od niego młodsze, ale różnice wieku nie były duże. W 1918 roku ojciec dotarł do Polski, a cała jego rodzina pozostała w Połonnem i wszelkie kontakty na tej linii całkowicie ustały. Granica polsko – radziecka była „nieprzepuszczalna”. Jednak przynajmniej raz coś z tamtej strony dotarło, bo zachowało się zdjęcie przedstawiające siostrę i braci ojca, z dedykacją na odwrocie: „Na pamiątkę ukochanemu braciszkowi Janku, Domionik, Franciszko, Nastusia. 2.IX.27”. Prawdopodobnie ojciec otrzymał to zdjęcie jeszcze podczas służby w Równem. Natomiast kilkanaście lat temu, już po tych zmianach systemowych u nas i na Ukrainie zobaczyłem w telewizji reportaż z Połonnego, mówiący o restytucji parafii rzymsko-katolickiej w tym mieście. Pokazano młodego księdza, który wraz z parafianami remontuje kościół. Podano też nazwisko księdza. Napisałem więc do niego list zaadresowany na parafię w Połonnem, pytając czy wśród parafian znajduje się ktoś noszący nasze nazwisko lub są jakiekolwiek na ten temat wiadomości.
A.M. – Czy list doszedł?
p. A.K. – Może doszedł, bo nie było zwrotu, ale też nie było odpowiedzi. Jest możliwe, że tam już nikogo z tych ludzi nie ma, bo rodzice ojca stale deklarowali się jako Polacy, więc w czasach władzy radzieckiej prawdopodobnie zostali wywiezieni gdzieś daleko na wschód.
A.M. – Wiem, mój brat był pod Równem w Zdołbunowie, – tam gdzie mieszkali moi dziadkowie i choć znalazł jeszcze ten sam dom, to absolutnie nikt z ludzi pytanych o tamte czasy, niczego nie wiedział. Nastąpiła pełna wymiana mieszkańców. Stalin robił takie programowe wymiany i przesiedlenia ludzi – całych narodowości.
p. A.K. – Tak, ja pamiętam nasz wyjazd ze Lwowa. Wyjazdy Polaków zaczęły się już w 1944 roku, niektórzy zabierali się nawet wcześniej, przed ponownym wkroczeniem wojsk sowieckich. Nie chcieli jeszcze raz przeżywać tego, czego doświadczyli w 1939 r. A my trwaliśmy tam do 1946 roku, licząc na jakiś cud, który może zmienić ówczesną sytuację. Ale cudu nie było, natomiast liczba polskich rodzin na naszej ulicy ciągle malała, a przybywało sąsiadów – Rosjan. Polska była już tylko w domu i w kościele, a na zewnątrz – inny język, inne nazwy – pisane cyrylicą, inne pieniądze – ruble, na poczcie – radzieckie znaczki, prasa – w obcym języku. No i perspektywa przyjęcia (lub nie – z konsekwencjami) radzieckiego obywatelstwa.
To już nie była Polska.
Zachowały się też wspomnienia mamy obejmujące lata powojenne, okres współpracy z doktorem Leśkiewiczem, spisane w 1987 roku. Jeśli chcecie, to je wam skseruję i możecie je dołaczyć do stenogramu naszej rozmowy.
Mam też świadectwa mamy, ciekawe m.in. z racji nazewnictwa przedmiotów i wystawianych ocen. – Terminologia była wtedy inna. Mama pierwszą i drugą klasę przerabiała w domu. Jej ojciec, czyli mój dziadek był nauczycielem i wolno było wysłać do publicznej szkoły dopiero od trzeciej klasy.
A.M. – Patrz Elu, – jak opisana jest skala ocen:
– zachowanie: chwalebne, zadowalające, odpowiednie, mniej odpowiednie, nieodpowiednie, – pilność: wytrwała, zadowalająca, dostateczna, niejednostajna, mała,
– porządek zewnętrzny: bardzo staranny, staranny, mniej staranny, niestaranny, niedbały.
p. A.K. – A tu są dokumenty mojego ojca ze Szkoły Podchorążych w Bydgoszczy.
Proszę, zobaczcie: to są przedmioty, które obejmował program nauczania, a skala ocen jest taka…
A.M. – Od 1 do 10, chyba taka była w Galicji.
p. A.K. – Myślę, że tu raczej wojskowa punktacja tworzyła skalę ocen.
E.M. – Musztra, religia, fizyka, język rosyjski, historia, geografia świata, ekonomia, polski – celujący…
p. A.K. – To są przedmioty zawodowe – wojskowe, oraz równolegle przedmioty ogólne, które uprawniały do otrzymania matury.
– A tu zdjęcie mamy zrobione już po wyjeździe ze Świebodzina, w Błociszewie koło Śremu, gdzie przebywała na leczeniu sanatoryjnym.
A.M. – Ja z tamtych lat mam tylko zdjęcia z wycieczki szkolnej z panią Albiną w górach. Jedną noc, razem z innymi osobami i Panią spaliśmy w autokarze, pod Gubałówką. Zbyt późno przyjechaliśmy i mniej sprawni nie zdążyli już do kolejki na górę, gdzie był nocleg.
E.M. – Pani Gertrudo, a kiedy Pani przyszła do pracy do Świebodzina?
p. G.K. – Pracę w Świebodzinie rozpoczęłam w 1960-tym roku, a w Poznaniu w 1970-tym. Pamiętam więc Was już jako licealistów, a uczyłam młodsze roczniki – np. Jacka Gąsiora.
p. A.K. – Proszę zobaczcie: tu jest dyplom ukończenia przez mamę studium w PIPS. A tu, pismo z 01.06 1949 roku skierowane do Pani Albiny Konoplickiej, o zatrudnieniu jej w Szkole Specjalnej dla Dzieci Kalekich w Świebodzinie, podpisane przez doktora M. Leśkiewicza. Treść jest następująca: „ W odpowiedzi na list, powiadamiam, że oczekuję Ob. dnia 24.06,… Decyzja objęcia pracy szkolnej w Zakładzie jest przyjęta przez cały zespół pracowników z największym zadowoleniem, gdyż dała się Ob. poznać podczas kursu praktycznego jako człowiek i pedagog wysokiej wartości pod każdym względem, którego też praca przynieść może Zakładowi, w szczególności zaś przebywającym w nim dzieciom kalekim, tylko dobre i korzystne wyniki. W p/w terminie omówimy bliższe tego szczegóły, tymczasem proszę przyjąć tylko podziękowanie za wyrażenie zgody na objęcie tej trudnej i ciężkiej placówki oraz serdeczny uścisk dłoni. P.s. – O decyzji Ob. zawiadomiłem Inspektorat Szkolny z prośbą o zarezerwowanie odpowiedniego etatu, który zostanie przesunięty z dotychczasowego miejsca pracy Ob.”
To jest właśnie początek pracy w Świebodzinie.
A tu mamy przejście na emeryturę z roku 1965 – pismo zgłaszające osiągnięcie wieku
emerytalnego i ukończenie pracy z dniem 30.06. Podpisał inspektor szkolny pan Kielich.
A.M. – Pamiętam pana Kielicha, bywał u nas na uroczystościach SKKT, a u Eli był w komisji maturalnej.
p. A.K. – A potem przez rok mama jeszcze pracowała w Sanatorium jako kierownik pedagogiczny. To był kontrakt obejmujący 9 godzin tygodniowo.
A.M. – Czy już wtedy miała kłopoty z chodzeniem?
p. A.K. – Nie jeszcze nie, może lekko utykała.
A.M. – A kiedy miała wstawiane endoprotezy?
p. A.K. – Nie miała, bo nie chciała. Bała się operacji. Gdy urodziła się Hania, mama pomagała w jej wychowaniu, bo ja pracowałem w terenie i często nie było mnie w domu.
p. G.K. – Marysię, z kolei, pomagała odchować pani Sobocińska. Mamie było wtedy już trudno, więc gdy ja szłam do pracy, Marysia szła do pani Honoraty i spędzała kilka godzin.
E.M. – No, to byliście jak jedna rodzina. Marylka Sobocińska też tak mi opowiadała. Hania była pierwsza – ile ma teraz lat?
p. G.K. – Hania ma teraz 44 lata i ma córkę Monikę. Marysia ( 39 lat ) ma córki: Sylwię i Olę oraz syna Bogusia. Od Danusi Sobocińskiej otrzymaliście nasze zdjęcie z mamą i naszymi córkami kiedy mama odbierała Złoty Krzyż Zasługi, zdjęcie pochodzi z 1975 roku.
E.M. – To zdjęcie ukazało się na naszej stronie internetowej i nikt nie rozpoznał co to za dziewczynki. Dopiero państwo Orłowscy powiedzieli nam, że to wnuczki pani Albiny.
A naszą rozmowę, chciałabym zakończyć stwierdzeniem, że w jakiekolwiek życie się nie wejdzie, to naprawdę życiorysy są bardzo pogmatwane, a szczególnie dużo „namieszała” wojna.
p. A.K. – I wielu ludziom przyniosła, czasem ciekawe, częściej jednak tragiczne życie. Powiedzenie: „obyś żył w ciekawych czasach” nie jest dobrym życzeniem. Ale na ogół nie ma wyboru.
A.M. – Osobiście czuję szczególny obowiązek zachowania pamięci naszych życiorysów dla młodszych pokoleń, bo historia nie powtarza się zupełnie tak samo. Byliśmy wtedy dziećmi i niestety niewiele wiedzieliśmy o naszych opiekunach i ich rodzinach. To oni żyli naszym życiem, to oni przychodzili do nas na Wigilię, zostawiając własne domy, rodziny i z nami dzielili się opłatkiem, byli zawsze przy nas.
p. A.K. – Sądzę, że wiele informacji i wspomnień o dawnych czasach w Świebodzinie można będzie uzyskać od pana Genia Dziewy. To jest człowiek , który był jednym z pierwszych pracowników i wieloletnim kierowcą w Ośrodku.
A.M. – Rozwój i kierunki rehabilitacji zapoczątkowane przez dr Leśkiewicza daleko wykraczające poza istniejące ramy, ( to on organizował olimpiady sportowe, nim powstał ruch paraolimpijski ) – kontynuował jego następca dr Wierusz.
E.M. – Doktor Leśkiewicz, będący inwalidą – amputantem i samemu będący lekarzem nie miał barier, więc zaszczepianie młodym pacjentom, że one nie istnieją to „clou”, – to do czego dziś tak się dąży i co my już w tamtych dawnych latach otrzymywaliśmy w Świebodzinie.
Cieszę się, że jeszcze wielokrotnie będąc w drodze do Świebodzina dane nam było odwiedzić panią Albinę w domu państwa Konoplickich w Poznaniu, gdzie zawsze spotykaliśmy się z ogromną życzliwością.
Pragnę serdecznie podziękować Państwu Gertrudzie i Andrzejowi Konoplickim za rozmowę oraz wnikliwą pomoc w jej zredagowaniu.
Kilka zdjęć Albiny Konoplickiej: