H I S T O R I A „G R U P Y O P T Y”
Stowarzyszenia im. Lecha Wierusza
Historia rejsu Leonida Teligi i jachtu OPTY
Leonid Teliga – opływając świat walczył z morzem i z rakiem
Paweł Smoleński
31 maja 2013
Leonid Teliga na rufie jachtu Opty jeszcze przed wokółziemskim rejsem. W Polsce pisało się, że ”Opty” był nowoczesnym jachtem. Na morzu spisywał się dzielnie, ale z nowoczesnością miał niewiele wspólnego. Prasa nie podawała też, że ”Opty” jest jachtem prywatnym”>Leonid Teliga na rufie jachtu ”Opty” jeszcze przed wokółziemskim rejsem. W Polsce pisało się, że ”Opty” był nowoczesnym jachtem. Na morzu spisywał się dzielnie, ale z nowoczesnością miał niewiele wspólnego.
Prasa nie podawała też, że ”Opty” jest jachtem prywatnym (Fot. PAP)
Gdy 25 stycznia 1967 r. Leonid Teliga wypływał na „Optym” w swój wielki rejs, prawdopodobnie czuł ból. Pierwszy Polak, który samotnie opłynął świat, najpewniej przez cały rejs albo przez znaczną jego część świetnie wiedział, że powinien się spieszyć. Walczył z morzem i z rakiem
Z dzisiejszego punktu widzenia to był wyczyn ze średniej półki. Na tamtą siermiężną Polskę jednak sięgał szczytów marzeń. Wystarczy poczytać ówczesną prasę, by poczuć, jaką rangę nadawano rejsowi kapitana Teligi: pierwszy Polak, który popłynął w samotny rejs wokół ziemi i dołączył do bardzo elitarnego wówczas grona żeglarzy samotników. Myślę, że w zachwytach nad żeglarskimi aspektami rejsu Teligi większość Polaków podzielała opinie głoszone przez „Trybunę Ludu”.
Rejs ku chwale
Wyprawę Teligi opisywano też w kategoriach nadzwyczajnego sukcesu ludowej ojczyzny, choć ta niespecjalnie się do rejsu przyłożyła. Sam Teliga znał reguły gry i nie uchylał się od takich interpretacji – uczestniczył w festynach, po rejsie przyjmował gratulacje i ordery, nie zapominając o rytualnym podziękowaniu „władzom partyjno-państwowym” za pomoc, wsparcie i opiekę.
W ankiecie na 25. rocznicę PRL pisał: Projekt rejsu uzyskał aprobatę czynników politycznych i społecznych. Powoli stawało się jasne, że polska bandera na samotnym jachcie to nie tylko przygoda upartej jednostki, lecz także sprawa prestiżowa, sprawa dobrego imienia Polski na morzu… Cieszyłem się, gdy widok biało-czerwonej bandery obalał plotki i przesądy, jakie wykuwali o nas wrogowie… Tak się złożyło, że stało się to w jubileuszowym roku PRL… Czy to jest mój wkład w 25-lecie? Można to tak potraktować.
Dziś możemy się śmiać z takich deklaracji, ale wówczas nie szło się od nich uwolnić.
Dwa lata z haczykiem na samotne opłynięcie globu (współczesnym jachtom regatowym wystarcza mniej niż sto dni), a po drodze mnóstwo postojów, wizyty w dziesiątkach portów, zwiedzanie egzotycznych wysp. Wyczyn Teligi to była bardziej wakacyjna włóczęga niż sport. Żadnych rekordów i wyśrubowanych wyników oprócz jednego: bardziej wymuszony niż zaplanowany skok z Fidżi do Dakaru, który trwał 165 dni i był w owym czasie najdłużej trwającym samotnym żeglowaniem bez zawijania do portu.
A jednak tamten rejs był wspaniałym sukcesem i to również, a może przede wszystkim, w kategoriach, które wymykają się żeglarstwu.
Trasa rejsu Teligi
Czytelnik Zaruskiego…
Urodził się w rosyjskiej Wiaźmie w 1917, roku rewolucji. Rodzina wróciła do niepodległej Warszawy po dwóch miesiącach tułaczki na rosyjskich i białoruskich bezdrożach, gdy Leonid skończył dwa lata. Zamieszkali w Grodzisku Mazowieckim ojciec nie szukał drogi do domu z wojennych frontów.
Nastoletni Teliga próbował pisania i czytał – miał między ulubionymi lekturami książki wielkiego polskiego żeglarza i taternika Mariusza Zaruskiego, Władysława Wagnera, który na swoich trzech „Zjawach” opłynął świat. No i Joshuy Slocuma oraz Alaina Gerbaulta – wielkich samotnych żeglarzy.
Chciał studiować medycynę, ale trafił do szkoły oficerskiej. Ukończył kurs żeglarski w Jastarni, na ostatnie wakacje przed II wojną światową zamustrował się na kuter rybacki.
Po klęsce wrześniowej trafia do Azowa nad Donem i zostaje rybakiem. Szyprował nawet na kutrze łowiącym na Morzu Azowskim, jeziorze, którego dzisiaj już prawie nie ma. W 1942 r. zameldował się w armii generała Andersa.
Przez Bliski Wschód, dookoła Afryki dotarł do Anglii. Wybrał służbę w lotnictwie – był strzelcem pokładowym na lancasterach. Latał w tych bombowcach nad Berlin i Kilonię, a po wojnie uczył się angielskiego w Cambridge i ekonomii w Londynie. Wrócił do Polski.
…marzy o morzu
Jako człowiek znający języki dostał pracę w MSZ. Pisze też opowiadania, drukuje reportaże w „Sztandarze Młodych” i w końcu wyjeżdża do Gdyni, gdzie łowi ryby na kutrach. Kupuje kajak, do którego dorabia maszt i żagiel. Pływa po jeziorach mazurskich w czasach, gdy prawie nikogo jeszcze tam nie było.
Pracuje w Korei w komisji rozjemczej, mustruje się na kutrach rybackich, tłumaczy książki. Zostaje korespondentem Polskiej Agencji Prasowej w Rzymie. Ciuła dolary na budowę wymarzonego jachtu.
Morze ma to do siebie – pisze w liście do brata – że za jego wypukłym horyzontem można zobaczyć wszystko, czego dusza zapragnie… Dlatego uciekam na morze, żeby mieć tę rzeczywistość, która nadaje życiu smak – przyprawia je pieprzem niebezpieczeństwa, solą wody morskiej, świeżością wiatru, wysiłkiem mięśni, przestrzenią dla oczu i duszy… O to właśnie chodzi. Niech się toczy życie, niech pędzi jak Dunajec, byle nie zamieniło się w sadzawkę. A jeśli nawet na jakiś czas tak się stanie, to spuszczać stawidła, otwierać przepływy świeżej wody. Z szumem niech spływa rzęsa, senność i martwota… Ile nam jeszcze zostało? 10, 20, 30 lat? Może pół roku?
Dla spotykanych w życiu kobiet musiał być potworem. Kilkakrotnie chce sobie ułożyć życie, ale jakoś nie wychodzi. Niestety, jestem pechowy dla bliskich – przemijam – jak brzegi wyspy, którą się mija na pełnych żaglach.
Z „Konika” „Opty”
Leonid Teliga odchodzi z PAP w 1963 r. Ma plan zbudowania własnego jachtu i żeglugi oceanicznej, trochę dolarowych zaskórniaków i wielką pasję. Pamiętajmy, że dzieje się to na przełomie epok, gdy żeglarstwo oceaniczne zmieniało się z romantycznej przygody w dość popularną turystykę, ale też dyscyplinę sportową, w której, żeby mieć wyniki, trzeba wyłożyć gigantyczne pieniądze i kosmiczne technologie. Teliga żył w gomułkowskiej Polsce, w której żeglarstwo, nie tylko morskie, uchodziło raczej za burżuazyjną fanaberię.
Ale ludzie jakoś żeglują. Teliga wynajmuje w Gdyni barak i zatrudnia pięciu szkutników. Zamawia plany wzorowane na przedwojennych jachtach „Konik Morski” (od 1936 r. zbudowano ich 20). Nowa konstrukcja nazywa się „Tuńczyk”. Budowy doglądał Leon Tumiłowicz, projektant „Konika Morskiego”.
Teliga chce zrazu, by jacht został zbudowany w Szczecinie, ale tamtejsza stocznia odmawia (chwilę po śmierci żeglarza przyjmie jego imię).
Rysunki jachtu „Opty” powstały przed wojną w pracowni inż. Leona Tumiłowicza. Jednostka nazywała się „Konik Morski”. Na rysunku ożaglowanie, przekrój pionowy i poziomy jachtu Teligi. 1. koje; 2. kuchnia; 3. stół nawigacyjny; 4. stół; 5. zbiornik wody 200 l; 6. zbiornik wody 150 l; 7. zbiornik na ropę 120 l; 8. silnik; 9. schowki; 10. żagle, liny; 11. łańcuch; 12. bączek; 13. kabestany (lewy i prawy); 14. kokpit; 15. balast
Na budowę idą wszystkie oszczędności, pomagają mu głównie ludzie dobrej woli, a pomoc ta polega najczęściej na szukaniu koneksji, układów i dojść w najważniejszych instytucjach. Bez tego nic się nie zrobi. Urzędy też jakoś pomagają, nieformalnie najczęściej.
„Opty” ma niespełna dziesięciometrowej długości drewniany kadłub (dlatego po każdym etapie rejsu wyciągano jacht z wody, by oczyścić i przemalować dno). Dwa sosnowe, klejone maszty (już w owym czasie anachronizm). Kilka kompletów żagli, silnik do poruszania się w śluzach i kanałach, w kokpicie trzy koje, stół, prostota i niewygoda. Oświetlenie wnętrza elektryczne oraz naftowe.
W Polsce pisało się, że „Opty” był nowoczesnym jachtem. Na morzu spisywał się dzielnie, ale z nowoczesnością miał niewiele wspólnego. Sam Teliga zanotował, że najpewniej jeden komplet żagli do „Gipsy Moth IV” sir Francisa Chichestera [gdy Polak płynął dookoła świata, Brytyjczyk pobił rekord samotnej wokółziemskiej żeglugi – niewiele ponad 200 dni] kosztował więcej niż cały jego rejs.
Prasa nie podawała też, że „Opty” jest jachtem prywatnym oraz że Teliga żartował, iż ma plan rezerwowy: kupi kajak, nazwie go „Pesy” (od pesymista) i popłynie na Mazury.
W rejs bez książek
Budowa „Opty” ślimaczy się: na zakup drewna, lin, radia pokładowego potrzebne są zgody odpowiednich ministerstw. Telidze brakuje funduszy, spłukuje się z dolarów odkładanych dzięki pracy za granicą, podobno nawet sprzedaje mieszkanie, by móc dokończyć jacht.
Jesienią 1966 r. mieszka w kokpicie „Opty” i nie ma pieniędzy na codzienne zakupy. Kompletuje zapasy i wyposażenie. Od załogi „Śmiałego”, który wrócił z wyprawy do obu Ameryk, dostaje mapy, locje i spis latarni morskich. Prezes Ligi Obrony Kraju ofiarowuje mu sztucer z pudełkami amunicji. Konserwy podrzuci spółdzielnia spożywców Społem, spółdzielnia Las i przedsiębiorstwo handlu zagranicznego Baltona. Marynarka Wojenna ofiaruje trochę specjalnie pakowanego chleba i żelazne racje żywnościowe. Coś dorzuci Polski Związek Żeglarski patronujący budowie jachtu. Zabraknie na aparaty fotograficzne, ale ktoś przyniesie zestaw szminek. I tak dalej.
Inspekcja celna zakwestionuje nawet książki, które Teliga chciał wziąć w podróż. Wybrał ponad sto tomów, dostał zgodę na zabranie dwóch kilogramów.
„Słupskiem” do Casablanki i w drogę
W październiku 1966 r. „Opty” jest gotowy. Teliga marznie w nieogrzewanej kabinie, coraz bardziej podenerwowany, gdyż wedle planów powinien już żeglować w tropikach. W listopadzie Izba Morska wpisuje jacht do rejestru okrętowego. Teliga chce płynąć, ale odpuszcza – Bałtyk, Morze Północne i Zatoka Biskajska w grudniu to zbyt duże i niepotrzebne ryzyko. Na pokładzie statku „Słupsk” „Opty” płynie do Casablanki. Rejs Teligi jest już sprawą narodową.
Po miesiącu, 25 stycznia 1967 r., wypływa z Casablanki w stronę Kanarów. Tam po raz pierwszy wyciąga jacht z wody i przemalowuje dno. Dopiero w połowie marca wyrusza w stronę Barbadosu – przepłynięcie Atlantyku zajmie mu 30 dni.
Pisze: Manewruję na żaglach pod wiatr, wchodząc do zatoki. Przypominam sobie, że przecież mam silnik. Zanim jednak włączyłem do pracy tego pomocnika, zdaję sobie sprawę, że przepłynąłem samotnie Atlantyk. Rąbnąłem się dłonią po udzie (może nawet za mocno) i krzyknąłem: – Zrobiłeś to, bracie! Zrobiłem to! Przepłynąłem Atlantyk! O godzinie 16.45 zapuszczam silnik, o 17.10 trawers South Point, o 17.40 żagle precz! Kotwica w Carlise Bay na Barbados, w porcie Bridgetown. Okazuje się, że jestem zmęczony.
Żeglarz z obozu radzieckiego
Dopiero na Barbados decyduje ostatecznie, że spróbuje opłynąć świat.
Później włóczy się po Małych Antylach. Na Grenadzie „Opty” jest slipowany, czyli wyciągany z wody i ponownie malowany – kadłub obrósł koloniami pąkli i wodorostami.
Na początku lipca dociera do strefy Kanału Panamskiego, ale nie może stanąć przy nabrzeżu – to środek zimnej wojny, a Teliga jest żeglarzem z obozu radzieckiego.
W końcu znów wyciąga jacht z wody, przygotowując go do żeglugi na Pacyfiku. Bezskutecznie czeka na wizy z wysp Oceanu Spokojnego i Australii. Po dwóch miesiącach odpływa w stronę archipelagu Galapagos.
Teliga na ”Opty”
Na wyspie Santa Cruz omal nie traci jachtu: Zbudziło mnie gwałtowne kołysanie i straszliwy szum. Pamiętam, że leżałem na brzuchu na podłodze, oparty o zwiniętą pościel. Jak oprzytomniałem, nie wiem. Wyskoczyłem na pokład i zawyłem: – Nieee, Nieee! Przekręciłem linki sterownicze na rumplu, rzuciłem się na dziób i zaciągnąłem genuę (pocę się, pisząc to!). „Opty” zatoczył łuk. Gdy wyskoczyłem na pokład, akurat lewą burtą mijałem wielkie głazy, o które z sykiem rozbijała się fala, opryskując pokład. „Opty” z pięknie wypełnionymi żaglami szedł prosto na czarne skały, do których pozostało 20 metrów, w prawo ode mnie widniały ostre zwały czarnego jak lawina gruzu. Przybój miotał nami… Z radości, że wszystko się udało, postanowiłem zrobić zdjęcie tej fary, skał, kamieni, tylko zauważyłem wówczas, że ręce mi się trzęsą, że ociekam potem, że nogi mam jak z waty.
Z Galapagos Teliga żegluje w stronę wysp Pacyfiku: Markizów, Tuamotu i Tahiti. Pierwszy raz spędza na morzu Boże Narodzenie. Nowy Rok – w Papeete. Zostanie tam do maja 1968 r., również dlatego, że czeka w kolejce na slip, czyli wyciąg stoczniowy – w jachcie trzeba wymienić kilka klepek poszycia nadgryzionych przez małże świdraki, podłe stworzonka, które zagryzły na śmierć niejeden drewniany statek.
Zwiedza wyspę, nurkuje, łowi ryby, ale też buduje samoster. Nie ma pieniędzy, więc sprzedaje malowane przez siebie akwarelki.
Przez Bora-Bora rusza [ukochana wyspa i miejsce spoczynku idola Teligi Alaina Gerbaulta] na archipelag Fidżi.
Z Fidżi do Dakaru bez zawijania do portu
Jeszcze raz wyciąga jacht z wody. Już wiadomo, że nie popłynie do Australii, bo nie dostał wizy. Z tych samych powodów nie zawinie do Johannesburga w RPA.
Decyduje się więc na najdłuższy przelot i największy wyczyn całego rejsu – do Dakaru albo nawet Casablanki. Rusza pod koniec lipca. Za 5 godzin startuję na trasę 15 500 mil, ale kto wie, może otrzymacie wieści z jakiegoś portu po drodze. Przez 8 miesięcy nie martwcie się.
Na południowym Pacyfiku „Opty” osiąga najdłuższe dobowe przebiegi, raz nawet 160 mil. Samoster spisuje się świetnie, ale Teliga choruje.
Na Oceanie Indyjskim dopada Polaka sztorm: W kilka minut rozpętało się niebo, wiatr i fala. Błyskawice i gromy rozrywały noc, wiatromierzowi zabrakło skali pomiarowej, pył wodny przesłonił dziób „Opty”. I kolejny w pobliżu Przylądka Dobrej Nadziei: Nawet mały fok sztormowy – won! Morze i wichura wyją. Fala idzie przez pokład. Znów mokro i zimno. Zupełne szaleństwo. Wypompowałem wodę… Dobrze, że barometr przestał opadać, aż strach siedzieć na pokładzie, fale okropne… Znów spada ciśnienie. Chwilami robi się ciemno, takie chmury. Nalało wody przez żaluzje zasuwy włazu i szpary zrębnic.
„Opty” jest już na Atlantyku, pierwszy raz od prawie dwóch lat płynie na północ. Cały czas wieje, a kapitan choruje. Ostatniego dnia 1968 r. jacht trafił na tornado: Uderzył pierwszy, całkiem znośny podmuch. Napięty na rufie bezanżagiel obrócił jacht i ustawił dziobem do zbliżającego się wału piany morskiej, który, będąc już blisko, wyglądał jak ściana mgły. Zawyło i zahuczało, chlusnęła pozioma ulewa, strugi wody poderwane z oceanu siekły aż do bólu, w powietrzu wirowały tęczowe kręgi. Ściana pyłu wodnego przeleciała błyskawicznie.
Drobne fale chlusnęły na pokład. Nagle „Opty” obrócił się bokiem do fali i legł na prawą burtę. Na dziobie niczym piłka wydął się kawałek żagla wyrwany spod sejzingów. Podpełzłem do przodu. Gdy próbowałem zlikwidować niebezpieczny balon, usłyszałem wystrzał, jeden i natychmiast drugi: prawa stalowa wanta bezana powiewała jak miękki sznurek, maszt pochylił się z trzaskiem. Wiatr szalał może jeszcze ze trzy minuty. „Opty” utracił tylny maszt.
W styczniu 1969 r. Teliga wchodzi do Dakaru i na kilka dni trafia do szpitala. Jacht remontowany jest w stoczni francuskiej marynarki wojennej. Pod koniec marca „Opty” jest znów na morzu, a 5 kwietnia Leonid Teliga zamyka pętlę dookoła świata. Cierpi potworne bóle.
Potem Las Palmas i znów Casablanka. Teliga już wie, że najpewniej nigdy więcej nie wyjdzie w morze, a z pewnością – nie pożegluje samotnie.
Rejs pana kapitana
Było też w rejsie kapitana Leonida Teligi coś, co dzisiaj można nazwać magią. Może nie dla wszystkich, lecz z pewnością dla dziesięcioletniego chłopca.
Nie da rady leżeć, wszystko boli, i to jak. Przecież mogłyby te bóle poczekać, już się chyba zatrułem pyralginą. Jak boli strasznie, już trzecią noc, nawet ziółka Ady nie pomagają
Wspomnijmy – Teliga rusza w morze w schyłkowym okresie rządów Władysława Gomułki, kiedy Polska jest duszna i ciasna. Lada chwila wybuchnie Marzec ’68, a potem Grudzień ’70.
Ale co w tej duchocie ma zrobić chłopiec, za mały, by nawet zrozumieć, czemu tak duszno? Siedzi w mieszkanku rodziców obszernym jak kokpit „Opty”, czyta i marzy. Chłopiec zagląda do starych książek, które opowiadają o kapitanie Silverze, Wyspie Skarbów, Morzu Karaibskim. Ponieważ ma szczęście, bo akurat puścili, ogląda w telewizji „Karmazynowego Pirata” i „Moby Dicka”, a tam przygody, wyspy egzotyczne, palmy kokosowe, wieloryby i oceaniczne fale.
I nagle chłopiec dowiaduje się, że jakiś Polak – pan kapitan Leonid Teliga – zacumował w Las Palmas. Potem przepłynął Atlantyk, opłynął Barbados, zawinął do piaszczystej zatoki na Santa Lucia i pożeglował ku Martynice. Był na wyspach Bora-Bora, na Fidżi i w Dakarze. Dwa razy stał w Casablance, a przecież Casablanca brzmi tak wspaniale, jak chyba nic na świecie.
Nic nie jest ważne, tylko rejs pana kapitana. Zwłaszcza że pan kapitan pisze z podróży o tajemniczych wodach, miastach, portach, kotwicowiskach, sztormach i rumie, który – jak utrzymuje (i ma rację, sprawdzone, gdy chłopiec wydoroślał) – jest najlepszy, gdy robi się go prosto z cukru trzcinowego, bo ten z melasy to erzac i bimber.
Ale wtedy chłopiec nie wie, co to rum, cukier trzcinowy i melasa. Wie jednak, że pan kapitan pływa w takich miejscach, gdzie on pewnie nigdy się nie znajdzie, bo przecież z ówczesnej Warszawy nie wyjeżdżało się dalej niż do Urli, Ustki lub Zakopanego, a wakacje w Bułgarii to była egzotyka egzotyk. Marzy, że może kiedyś jemu też się to przytrafi, bo przecież pan kapitan to nie żaden zagraniczny Karmazynowy Pirat, tylko Leonid Teliga z Polski.
Kilka lat później w wokółziemski samotny rejs wyruszył na jachcie „Polonez” Krzysztof Baranowski. Osiągnął dobry wynik w transatlantyckich regatach OSTAR, opłynął przylądek Horn (Teliga przeszedł przez Kanał Panamski), koziołkował w ryczących czterdziestkach. Na dzisiejsze żeglarskie pieniądze rejs Baranowskiego to też wyczyn ze średniej półki.
Gdy Baranowski wrócił do Polski, zrobiono mu większą fetę niż Telidze. Ale nie o rozmiar fety tu chodzi. Jakoś to chłopca nadmiernie nie kręciło, może poza ryczącymi czterdziestkami, kozłem wywiniętym na falach i Hornem, który fascynuje zawsze. No i Leonid Teliga był pierwszy. Poza tym zawinął do Papeete.
Ból, który nie był lumbagiem
W podróż Teliga zabiera worek leków: łącznie 77 pozycji. Boli go niemal od pierwszego dnia rejsu. A może bolało i wcześniej, lecz o tym nie wspominał zbyt zajęty przygotowywaniem jachtu.
Gdy już żegluje, leczy się ciepłem, wystawia się na słońce, a pierwsze rzuty i nawroty bólu zwala na dawne lumbago. Nadbudówka przecieka, więc i w tym upatruje przyczyny choroby. Śpi w wilgotnej pościeli, więc pociesza się, że kiedy wszystko wyschnie, lumbago odejdzie. Nie odchodzi, a zdaje się, że narasta.
Początek rejsu, czyli skok z Casablanki do Las Palmas na Kanarach: Wygrzewam zreumatyzowane gnaty, które zaczęły mi poważnie dokuczać w Casablance. Tu w gorącym słońcu, osłonięty brezentem od wiatru, reperowałem awarie mojego organizmu.
Otworzyłem kolejną butelkę lekarstwa, w które zaopatrzyłem się w Casablance mimo wspaniałego wyposażenia mojej apteki… Z żeglarza zmieniłem się w pacjenta izby chorych. Ręka prawie bezwładna i lumbago łamie do szaleństwa.
I tak już będzie przez całe dwa lata na Atlantyku, Pacyfiku, na Oceanie Indyjskim.
Dziewięć ostatnich dni rejsu z Las Palmas na Kanarach do Casablanki:
Załogę „Opty” dręczyły ciągłe ataki bólu, a kapitan wydał rozkaz trzymania wacht na pokładzie, więc nie pozostało nic innego, jak opatulić się w swetry, naciągnąć kożuch i wachtować.
Nie da rady leżeć, wszystko boli, i to jak.
Przecież mogłyby te bóle poczekać, już się chyba zatrułem pyralginą. Jak boli strasznie, już trzecią noc, nawet ziółka Ady nie pomagają. Płacz nie płacz, a czuwać trzeba, bo chodzą frachtowce i szkwały.
Zdawałem sobie sprawę, że zdrowie zawiodło, że dalej nie dam rady.
Leonid Teliga nie doprowadził jachtu do Gdyni; „Opty” wrócił do Polski na pokładzie m/s „Orłowo”. Odleciał z Casablanki samolotem Air France. Na warszawskim lotnisku Okęcie na żeglarza czekała karetka. W szpitalu potwierdziły się wszystkie diagnozy.
Zdążył jeszcze uporządkować notatki, napisać dwie broszurki o rejsie, kilkakrotnie spotkać się z publicznością. No i z władzami „partyjno-państwowymi”, bo tego wymagał rytuał.
Zmarł 11 miesięcy po zamknięciu wokółziemskiej pętli. Wygrał z morzem, lecz przegrał
z rakiem.