Zofia Koszela

ZOFIA KOSZELA

W roku 2010 nasza koleżanka Zofia Koszela została zgłoszona do plebiscytu „Kobieta Roku”, jaki prowadzi redakcja miesięcznika „Twój Styl”.
Z pewnością, kto poznał Zosię poparł kandydaturę bez wahania. By jeszcze lepiej ukazać sylwetkę i niezwykłą osobowość Zosi zamieszczamy poniżej tekst wywiadu z Zosią i jej mężem Staszkiem jaki przeprowadziliśmy w roku 2006.  Andrzej.- Urodzenie zdrowego i pięknego dziecka to radość w rodzinie, oczywiście oczekującej świadomie potomstwa. Dobrze gdy dziecko nie jest jedynakiem, bo uczy się życia zbiorowego,  nie jest przysłowiowym pępkiem świata w oczach rodziców, etc., etc., a tytułem wstępu dodam jeszcze, że później ma kogoś, ma brata, czy siostrę…
Tak było w przypadku Zosi Mierzwy. Urodziła się w atmosferze kochającego domu, wśród rodzeństwa i co by było gdyby nie „Polio Militis”?  – Czy rozpamiętywanie ma sens?
Zosia.- Na szalejącą wówczas w kraju ( rok1952 ) chorobę Heinego-Medina zachorowałam jak miałam 4 miesiące, w mojej wsi zachorował jeszcze jeden chłopiec, ale dużo lżej i powrócił szybko do pełnej sprawności. Z pewnością we wsi zachorowałoby więcej dzieci, gdyby mnie nie wywieziono pospiesznie do Kliniki do Poznania, która zajmowała się leczeniem ofiar epidemii.  Miałam już wtedy dwóch braci, byłam pierwszą dziewczyną, – a potem była jeszcze trójka, ale tylko ja zachorowałam.
Ogólnie do domu powróciłam dopiero po pięciu latach, gdyż po Klinice w Poznaniu zajmującej się stanami ostrymi przewieziono mnie do Wrocławia, tam miałam operację, a dalsza rehabilitacja odbywała się w Ośrodkach w Trzebnicy i Będkowie. W tych latach Świebodzin jeszcze nie zajmował się polio.
Rodzice jeździli do nas – małych pacjentów grupowo, organizowali się w Poznaniu, bo nie było to jeszcze bezpieczne, był rok 1952.  Ogólnie miałam duże porażenie czterech kończyn, na szczęście sprawne mięśnie międzyżebrowe nie wymagały tzw. „żelaznych płuc” i po pobycie w Trzebnicy mogłam już trochę chodzić i stać o kulach. Po powrocie do domu przez półtora roku moja mama dowoziła mnie dwa razy w tygodniu na rehabilitację już do naszego LORO. Na oddział w LORO dostałam się w grudniu w 1959 roku i poszłam do szkoły do klasy pierwszej. Chyba w 1961 roku miałam pierwszą operację.Ela. – Staszku, Ty  mówiłeś, że razem chodziliście do pierwszej klasy, czyli wtedy też byłeś przyjęty?
Staszek. – Do Świebodzina przyjechałem z Gorzowa, ze szpitala zakaźnego, chyba to był rok 1958. Tu mnie dopiero pionizowali.
E. – Właściwie wtedy nasz Ośrodek zaczął się specjalizować w leczeniu Heine-Mediny. Ja zachorowałam w 1955 roku i najpierw byłam w Słupsku w zakaźnym, potem w Gdańsku i do Świebodzina przyjechałam dopiero na rehabilitację w 1959 roku.
– Zosiu, a jak długo tu byłaś i ile w sumie miałaś operacji?
Z. – Z przerwami sześć lat, ostatni mój pobyt był w  1976 roku, a podczas pobytu byłam siedem razy operowana. I co, o tym wszystkim chcesz pisać?
E. – Jeszcze nie wiem, zbieramy informacje i zobaczymy jak je przedstawić najkorzystniej. Chcemy Was obojga bliżej przedstawić. A teraz Zosiu powiedz gdzie chodziłaś do szkoły po opuszczeniu LORO?
Z. – Szkołę podstawową kończyłam w Mostkach, – siódmą klasę. Rodzice chcieli mnie oddać do Wrocławia do technikum ekonomicznego dla dzieci kalekich, ale oni przez rok byli zamknięci, nie przyjmowali młodzieży, więc zostałam w Mostkach i miałam możliwość skończenia ósmej klasy. Po tych dwu latach pobytu w domu wiedziałam, że nie pójdę do żadnej szkoły dla dzieci kalekich i poszłam w Świebodzinie do liceum, mieszkałam w internacie w normalnych warunkach. Jeszcze w liceum, między trzecią, a czwartą klasą miałam operację. Tak się złożyło, że leżałam w LORO całe wakacje aż do listopada, tak więc musiałam trochę nadganiać do matury. Po maturze, którą zdałam w 1970 roku, pojechałam do Szczecina do Pomaturalnego Studium Analityki Medycznej, gdyż zawsze interesowała mnie biologia, medycyna. Po analityce zdawałam jeszcze na psychologię, ale to był epizod, bo już pracowałam w Świebodzinie w Szpitalu Powiatowym. Zamieszkałam na terenie szpitala w hoteliku gdzie dostałam mały pokoik. W szpitalu przepracowałam 24 lata w normalnych warunkach, w systemie dwu i trzyzmianowym. W systemie trzyzmianowym z nockami pracowałam dwanaście lat. Żeby pracować normalnie musiałam żyć bez grupy inwalidzkiej, teraz jest zupełnie odwrotnie. W naszym sanatorium pracowałam też na ½ etatu, bo gdy nie było p. Marii A. ( – ówczesna kierowniczka laboratorium analitycznego była chyba pół roku na chorobowym), nie miał kto przygotowywać grupy krwi, pojechałam do Zielonej Góry na przeszkolenie serologiczne, zdobyłam uprawnienia i na prośbę dr Wierusza pomagałam przygotowywać skoliozy do zabiegów. Jeszcze wystąpił problem po przebytej nieudanej operacji w Szczecinie, miałam niby to móc chodzić bez aparatu i to mnie skusiło, nie udało się i dopiero dr Wierusz naprawił mi stopę w LORO, miałam właściwie rok, – jak to się mówi „z głowy”.E. – A kiedy poznałaś Staszka, czy podczas pobytu w LORO?
Z. – Z sanatorium to właściwie ja jego nie pamiętam.
S. – Gdy przyjechałem do Świebodzina, zatrzymałem się u brata i podjąłem pracę w Spółdzielni Inwalidów „Postęp”, to był chyba rok 1978, ale nie mówmy o mnie.
E. – No Staszku, nie przesadzaj, jesteście dla innych jak i my przykładem normalnego życia w rodzinie i społeczeństwie, tylko my niepełnosprawni wiemy jaką to miało i ma cenę.
Z. – Ślub wzięliśmy w 1981, to było 25 kwietnia, w 82 – 3 kwietnia urodziła się Kasia. Kasię urodziłam poprzez cesarskie cięcie, bo nie miałam tłoczni brzusznej. Ja i Staszek mieliśmy już swoje mieszkania, on przeprowadził się do mnie.

A. – Staszku, wracając do Ciebie, uzupełnijmy chronologicznie wydarzenia; gdzie się wychowałeś, gdzie chodziłeś do szkoły podstawowej?
S. – Pochodzę spod Zielonej Góry. Mam trzech braci, lecz tylko ja zachorowałem na polio – miałem już sześć lat. Niewiele pamiętam z tamtych czasów, pamięć takie straszne przeżycia wypiera, mało pamiętam szpital zakaźny, kocowania itp. Leżałem zupełnie porażony. Po wyjściu ze szpitala zakaźnego przyjęto mnie tu do LORO do przedszkola ( ort.III, rok 1958 ) rozpoczęła się kompleksowa rehabilitacja.
Wiem, że do pierwszej klasy już stanąłem o własnych siłach, choć przy pomocy kul. W Świebodzinie miałem jeszcze operację na biodro, a potem wyjechałem do Ośrodka w Policach, i tak na zmianę byłem tu lub w Policach. W Policach rehabilitacja była mniej intensywna, ale i tak w domu miałem zbyt daleko do szkoły. W Świebodzinie miałem też pierwszą wykonaną w ośrodku operację na kręgosłup, oczywiście wśród chłopców, bo ty Elu przecież byłaś pierwszą operowaną skoliozą w ogóle w LORO. Jeśli idzie o leczenie operacyjne to miałem dużo mniej zabiegów niż Zosia;  biodro, kręgosłup i znów około 12 lat temu powtórnie na kręgosłup.
Wracając do mojej nauki, to szkołę podstawową kończyłem w Policach. Nie byłem zdecydowany co mam dalej robić ze sobą. Wybrałem technikum elektryczne w Zielonej Górze, mieszkałem w internacie. Czułem się bardzo wyobcowany. Po szkole rozpocząłem pracę w LUMEL-u, ale tylko kilka miesięcy, bo miałem kłopoty z mieszkaniem.
Dojeżdżałem do pracy do Zielonej Góry z rodzinnej wsi, musiałem wstawać już o 4-tej rano,
godzinę trwało dojście przez las do pociągu odjeżdżającego o 5-tej. W domu po pracy byłem też dopiero ok. 17-tej, jak na filmie chyba „Miś”, gdzie pewien gość jadł wieczorem śniadanie, by „rano” zdążyć, etc…
Z Zielonej Góry przeniosłem się do filii LUMEL-u do Żar, mieli tam hotelik robotniczy, co ułatwiło mi życie. Pracowałem jako montażysta na taśmie, pomimo, że w technikum zdobyłem tytuł mistrza techniki, nie umiałem przebijać się życiowo. Zawsze tak jest,  że jak coś się udaje, to znów coś innego psuje całość, daje mniejsze zadowolenie i efekt samorealizacji.
Już w technikum rozpocząłem moją życiową pasję, czyli przygodę z szachami. Wciągały mnie, czułem, że tu mogę być dobry, pokazać że jestem coś wart. Już w Żarach startowałem w turniejach, musiałem wyjeżdżać na zawody, marzyłem by zostać arcymistrzem, próbowałem „odkuć się na szachach”. Przez szachy nie poszedłem dalej na studia, do tego dochodziły sprawy braku pieniędzy. No i to nie za bardzo podobało się dyrekcji. Doprowadziło w końcu do zmiany pracy. Szachy nie mogły jednak stanowić źródła utrzymania. Musiałem rozejrzeć się za inną pracą. Wtedy jak już mówiłem przyjechałem do Świebodzina, bo mieszkał tu mój brat i zaczepiłem się w Spółdzielni Inwalidów „Postęp”, no i już zostałem tu w Świebodzinie do dziś. Pracując, zaocznie ukończyłem studia inżynierskie na WSI w Zielonej Górze, pamiętam, że pierwszą sesję egzaminacyjną miałem dzień po urodzeniu się Kasi.
Z. – Stach był też później w 1989 roku prezesem Spółdzielni.
S. – No, tylko przez 7 miesięcy.
A. – Dlaczego tak krótko?
S. – To był bardzo burzliwy okres przemian, zrezygnowałem bo firma wymagała tzw. twardszej ręki, ja byłem zbyt łagodny.
Z. – Ale dzięki Tobie Spółdzielnia nie rozleciała się i przebrnęła przez najtrudniejszy okres w jej dziejach.
S. – Po odejściu ze Spółdzielni od 1989 roku przez 10 lat prowadziłem własną działalność, głównie szkolenia komputerowe w firmach i dla młodzieży. O, jeszcze bym zapomniał przez dwa lata byłem nauczycielem informatyki w liceum.
Również prowadziłem biuro rozliczeniowe. Potem spotkała mnie duża przykrość; zostałem okradziony ze sprzętu komputerowego. Już do działalności gospodarczej nie powróciłem.
Cały czas równolegle startowałem w turniejach szachowych, a do tego zająłem się pracą trenerską. Gdy mój wychowanek osiągnął mistrzostwo w młodzikach Kapituła przy Staroście Powiatowym obdarowała mnie tytułem Trenera Roku 2003. Następstwem tego było rozpoczęcie pracy w Miejskim Ośrodku Kultury jako prowadzący Sekcję Szachową.
Głównie jest to działalność popularyzatorska, mamy sekcję dla dorosłych i dla młodzieży oraz dzieci. Organizuję turnieje w szkołach, turnieje okolicznościowe związane z obchodzonymi, różnymi rocznicami i wydarzeniami w mieście.
A. – Bardzo często czytam o Tobie w prasie lokalnej, oraz na stronach internetowych powiatu. A jakie są Twoje osobiste osiągnięcia szachowe?
S. – Właściwie to więcej bym pragnął niż mi się udało, lecz teraz gdy pasja stała się pracą, to mam największe zadowolenie.
Z. – Staszek zawsze jest bardzo skromny, On ma już za sobą organizację 6 -ciu wielkich międzynarodowych turniejów, a pierwszy był w 2001, jeszcze przed podjęciem pracy w Sekcji Szachowej.
E. – Gdzie odbywają się te turnieje?
S. – Turnieje odbywają się zazwyczaj w Przełazach. Głównym organizatorem jest Starostwo Powiatowe. W tym roku mieliśmy uczestników z Łotwy, Ukrainy, Białorusi, Czech, z Niemiec też oczywiście, to nasi najbliżsi sąsiedzi. Są to uczestnicy głównie z moich własnych kontaktów, bo mimo, że osobiście może nie osiągnąłem zbyt spektakularnych wyników, to mam dużo ciekawych kontaktów. O randze turnieju świadczył udział trzech arcymistrzów szachowych. Nie jest tajemnicą, że zawodnicy na takim poziomie startują w turniejach gdzie wypłacane są spore stawki za wygrane, to jest przecież ich źródło utrzymania. U nas startują bardziej dla renomy, bo nie oferujemy tak wysokich nagród.
A.- Skąd w ogóle pojawił się cykl turniejów w Przełazach?
Z. – To były czasy gdy przejmowaliśmy Przełazy, potrzebne były pieniądze na ich utrzymanie. I to była jedna z pierwszych dochodowych imprez. Nazwa turnieju też była adekwatna, łącząca wszystkich zainteresowanych: „Pierwszy Międzynarodowy Integracyjny Turniej Szachowy o Puchar Starosty Powiatu Świebodzińskiego”. Był spory szum medialny, coś się działo, flagi państw, sporo samochodów, dla wsi wielkie wydarzenie. Dziś w Przełazach jest więc ponownie Ośrodek Rehabilitacyjny, działa jako jednostka budżetowa, samofinansująca się, – to takie „moje dziecko” – i to urodzone w wielkich bólach.
E. – A wracając do szachów, jak wielu masz Staszku uczestników zajęć?
S. – To się stale waha, wielu zaczyna, zostają najlepsi, oni stanowią o poziomie naszych sekcji i osiągnięciach w turniejach. W roku ubiegłym rozpocząłem eksperymentalnie pracę z grupą przedszkolną, są efekty, myślę, że warto zadbać o nowy narybek.
A. – Czy zgodzisz się ze mną, że gra w szachy  jest korzystnym elementem dla rozwoju umysłowego dzieci, – uczy logiki myślenia, ćwiczy pamięć, etc; myślę, że to przekonuje rodziców do zapisywania dzieci do sekcji szachowej?
S. – Andrzej dobrze ujął filozofię gry w szachy, a ja powiem, że szachy to trzy zagadnienia w jednym bo:

  • po pierwsze to nauka, umiejętność uczenia się; żeby dobrze grać należy nauczyć się nie tylko zasad gry, ale wielu innych rzeczy, np historii rozgrywek, poszczególnych partii itd.,
  • po drugie szachy to niezwykła intensywność doznań płynąca z odkryć rozwiązań poszczególnych układów na szachownicy, oczywiście tego doświadczają już szachiści na pewnym poziomie, obrazowo mogę odczucia te porównać do wrażeń po przeczytaniu ciekawej książki, czy obejrzeniu doskonałego filmu,
  • po trzecie to rywalizacja, walka, to istna szermierka intelektualna, ale fair play, co ważniejsze ta niesamowita moc szachów zostaje w nas do końca życia.

Ostatnio spotkałem się ze starszym trenerem szachistą z Wrocławia, który tak jak i ja przyjechał na turniej ze swoimi dziećmi, chwalił mi się, że to już trzecie pokolenie, to wnuki jego pierwszych wychowanków. Tu nie chodziło o to, by wszyscy po kolei zostawali mistrzami, ale ta systematyczna praca, również praca nad sobą, zdolność analitycznego myślenia, wola walki kształtowały ogólnie niezwykle istotne cechy rozwoju osobowego
i szachiści doskonale potrafią to docenić, stąd dbałość również o kształcenie dzieci w tym kierunku.
E. – Tak  jak nie każdy kto kończy szkołę muzyczną zostaje muzykiem, ale wrażliwość muzyczna pozostaje.
S. – Szachiści z reguły długo zachowują sprawność umysłu, nieustanne ćwiczenia dają takie rezultaty. To jest wspaniałe; tak było i tutaj w Przełazach, przy szachownicy spotykali się zawodnicy osiemdziesięcioletni i dziesięciolatkowie i grali jako partnerzy.
Z. – Mamy też uczestników niepełnosprawnych, niewidomy chłopiec, głuchoniemy, ludzie z różnymi stopniami niepełnosprawności fizycznej.

 

E. – Zosiu, ale wracając do Waszej rodziny; czy po urodzeniu Kasi byłaś na urlopie wychowawczym?
Z. – Tak, Kasia nie chodziła do żłobka, przez dwa i pół roku przebywałam na urlopie wychowawczym. W 1983 roku zmieniliśmy mieszkanie na większe, Kasia miała już roczek. Syn Piotrek urodził się w 1986, Kasia wówczas chodziła do przedszkola, a ja znowu na wychowawczym, budżet domowy ratowałam pracą nakładczą – montowałam podzespoły elektroniczne. Właściwie pracę zawodową przerwałam tylko na rok, potem przez spory okres „ciągnęłam nocki” w szpitalu, więc w dzień mogłam się opiekować dzieckiem. To był szalony okres, tylko młody człowiek mógł to wytrzymać. Piotrek jak miał trzy latka poszedł do przedszkola, a ja mogłam wrócić do pracy do szpitala jak poprzednio.
W sumie w Szpitalu Powiatowym w Świebodzinie przepracowałam 24 lata, do pamiętnego roku 1999, wtedy dokonano redukcji zatrudnienia i ja m.in. byłam tą zredukowaną. Miesiąc czasu byłam bezrobotna. Ale wcześniej wystartowałam w wyborach samorządowych jako kandydatka niezależna, (Lubuskie Stowarzyszenie Osób Niepełnosprawnych, którego byłam już wiceprezesem weszło na czas wyborów w koalicję z A.W.S). Miałam spory elektorat, dzięki jego poparciu od lipca rozpoczęłam pracę w przeobrażającym się Starostwie Powiatowym, zaproponowałam utworzenie stanowiska pełnomocnika d.s. osób niepełnosprawnych przy Starostwie, co ogólnie było novum, gdyż takie rozwiązania stosuje się przy wojewodach. Jest to stanowisko specjalisty – oficjalnie pełnomocnika d.s. osób niepełnosprawnych i bezpośrednio podlega staroście powiatowemu.
E. – Jak odnalazłaś się w tej pracy?
Z. – Tak, to zupełnie inny charakter działań, nawet pod fizycznym względem, tam w szpitalu miałam gotowe sprawdzone metody, tylko zmieniała się ilość pacjentów, tu musiałam stworzyć sobie metodologię pracy. Dużo pomógł mi Boguś Maszewski, nasz wspólny kolega prawnik, jeżdżący na wózku, on miał już doświadczenie w pracy urzędniczej, był przecież dyrektorem PFRON-u. Pojechałam do niego i miałam tygodniowe szkolenie, chciałam by to stanowisko służyło ludziom potrzebującym pomocy. Lekarz wypisuje pacjenta ze szpitala i koniec, dobrze jeśli powie idź tam do powiatu, oni pomogą. Ja zaczynam bardzo często od organizacji łóżka ortopedycznego, basenu ( nie do pływania, a do toalety), etc. od podstawowych pomocy i sprzętów, by chory mógł żyć w warunkach domowych, by rodzina, czy opiekujący się dawali sobie radę. – Dźwignij tu takiego tetraplegika do toalety, prześciel łóżko etc. to cały splot problemów, których nawet wcześniej nikt sobie nie uświadamia, – tu właściwie realizuję naczelny punkt wytycznych –„ jestem człowiekiem”. Realizacja programów PFRON-owskich np likwidacja barier architektonicznych to już jest proces, który można sobie zaplanować. Najpierw musiałam stworzyć modelowo przepływ informacji. – Tu mi dużo pomagają media, bo nawet w „Kurierze Lokalnym”- jest to gazeta bezpłatna, mam swoją rubrykę „Nie jesteś sam”, w której opisuję wszystkie nowe programy, które uruchamiamy, czy też zamieszczam informacje o akcjach i planowanych imprezach, bo nie wszyscy niepełnosprawni są zrzeszeni w organizacjach i informacje tego typu do nich nie docierają. Idąc do sklepu można taką gazetkę ze sobą zabrać i poczytać w domu.
A. – A czy nie stoisz tutaj po obu stronach lady, bo stowarzyszenie jest organizacją osób niepełnosprawnych, a z racji stanowiska reprezentujesz władzę.
Z. – Wręcz uważam, że to mi pomaga, bo lepiej zorientowana jestem w problematyce osób niepełnosprawnych. Biuro mam w samym centrum miasta, niepełnosprawny ma miejsca parkingowe, podjazd do budynku, łącznie z przystosowaną toaletą na miejscu. Godziny pracy
od 7³º  do 14³º, w poniedziałki do 16. Nigdy nie wychodzę gdy jest jeszcze coś do zrobienia.
Do mnie może przyjść każdy, wiele osób przychodzi i mówi: -„ja mieszkam na osiedlu i tu jest taka, a taka osoba, z takim a takim problemem..”, jadę w tzw. teren i badam sprawę
A. – Co w takim razie robią pracownicy socjalni, przecież do ich obowiązków takie sprawy powinny należeć?
Z. – Mnie te służby nie podlegają, niestety znamy ich niedomagania. Ja pracuję sporo w terenie, bo np. leżący niepełnosprawny ze Staropola, nie dojedzie, on nie ma dostępu
choćby do „Kuriera”, więc to ja wsiadam do samochodu i jadę na miejsce, na wizję lokalną. Mam dobry kontakt z 64 sołtysami i poprzez nich dowiaduję się o wielu sprawach, potrzebach ludzi, często też i telefonicznie. Mam już „przerobiony” cały powiat. Boguś dał mi radę,  że moja racja jest tam gdzie mogę ją wybronić i tak muszę poruszać się w gąszczu przepisów.
E. – Czy zawsze możesz pomóc?
Z. – Zawsze, choć nie zawsze zgodnie z oczekiwaniami osoby potrzebującej.
Opieki nad chorym nikt nie uczy, w wielu przypadkach moja pomoc to doradztwo, jak zająć się daną osobą. Nawet sama rozmowa z przychodzącym do mnie już wiele może zmienić, nawet bez nakładów finansowych. Jak np dźwignąć schorowaną i leżącą matkę, jak zorganizować dom, etc. takie ludzkie sprawy, ale często społeczeństwo z tym sobie nie radzi.
Dom, rodzina jest postawiona przed ogromem nowych problemów i musi je natychmiast rozwiązywać, my mamy doświadczenie nawet z naszych życiorysów. Często problemem jest wstawienie łóżka ortopedycznego, bo jak ono będzie wyglądać w domu, ja wtedy proponuję choć na miesiąc próby i po miesiącu nie chcą oddać, bo mogą dojść do tego chorego, mogą zrobić toaletę, itd, – ja po prostu muszę przełamywać bariery psychiczne rodzin opiekujących się chorym. Nawet inspirowanie zmian; weźmy prosty przykład z podłożeniem zwyczajnych cegieł pod nogi tapczanu, by chory mógł łatwiej wstać, by nie nachylać się nad nim za mocno…
A. – Czyli mogę zaryzykować stwierdzenie, że czujesz się spełniona w pracy?
Z. – Udaje mi się coraz lepiej zgrać pracę urzędów, poszczególnych służb, – choćby przypadek:  przyjechał człowiek do warsztatów ortopedycznych po odbiór butów, a tam nie ma pani X, i sprawa nie do rozwiązania, jedź kilkadziesiąt kilometrów i kiedy indziej…,
żali mi się; – chwytam za słuchawkę, rozmawiam, tłumaczę, uświadamiam często bezdusznym urzędnikom, że pracują w służbie zdrowia dla dobra pacjenta i sprawa załatwiona.
E. – Jak widzisz, po tych już 7 latach, czy coś się zmienia?
Z. – Jest więcej pracy, bo do osób potrzebujących dociera informacja, wiedzą, że tu znajdzie się dla nich słowo otuchy i realna pomoc. Mnie jest niezręcznie oceniać się, czy ja dobrze pracuję, ale skoro przychodzi coraz więcej ludzi, to chyba dobrze. Doradzam, jak wypełniać wnioski, jak pisać podania, jak załatwiać inne sprawy w urzędach. Ja sama muszę się czasami nauczyć jak dany wniosek wypełnić etc.

E. – Zosiu, wiem o Twoim zaangażowaniu w działalności Lubuskiego Stowarzyszenia Inwalidów Narządu Ruchu z siedzibą w Zielonej Górze, jak on powstał?
Z. – W 1989 roku ze Zbyszkiem Gradem z Zielonej Góry, którego przecież też znacie rozpoczęliśmy działalność i udało się nam ożywienie środowiska, by to miało instytucjonalny charakter, uzyskało osobowość prawną powołaliśmy Stowarzyszenie, jestem w nim wiceprezesem od 1989 roku. Działalność nasza ukierunkowana jest na rehabilitację medyczną i społeczną. W ramach rehabilitacji medycznej organizujemy turnusy rehabilitacyjne, wyłaniamy swoją kadrę. Stowarzyszenie kładzie duży nacisk na ruch, stąd imprezy sportowe. W ramach działalności mamy szereg sekcji np. pływacka, biegi, -tu biegi uliczne na wózkach,  nawet maratony,- mamy mistrzów kraju w maratonie na wózkach. Od czterech lat mamy sekcję tańca na wózkach.
E. – Czy również uczestniczysz w zajęciach poszczególnych sekcji?
Z. – W pływackiej i tańcu na wózkach, kiedyś też startowałam w biegach ulicznych.
Pływanie w Świebodzinie trenujemy na basenie Świeboda, a w Zielonej  na terenie Szkoły Ekologicznej. Ilość trenujących w grupie pływackiej jest ruchoma, może przyjść pięć, a może i dwadzieścia. Środki pozyskuje Stowarzyszenie z różnych źródeł, np.: ze Starostwa, z dotacji…
– Jeśli chodzi o sekcję tańca na wózkach, to trenujemy cały rok, a co pewien czas występujemy na pokazach; choćby ten podczas Międzynarodowego Przeglądu Warsztatów   p. Ewy Wojciechowskiej w Poznaniu, gdzie udział brały również ekipy z innych państw. Jesteśmy jedyną formacją w Polsce.
A. – „Swing” w Warszawie też tańczy…
Z. – Oni tańczą -„combi”, tańce parami, turniejowe, my zespołowe. Dalej mogę wymienić nasz występ podczas Sympozjum Neurochirurgów w Zgorzelcu, szereg przeglądów kultury.
A teraz we wtorek mamy występ na Uniwersytecie w Zielonej Górze podczas międzynarodowej konferencji na temat studentów niepełnosprawnych. W czerwcu jedziemy do Cotbus do Niemiec. Tańczy ośmiu wózkowiczów i cztery osoby sprawne, są też zawodnicy rezerwowi, ale ogólnie mamy za mało chłopców. Trenerem i choreografem jest   dr tańca klasycznego pani Maria Jałocha, która z nami jeździ na występy i również tańczy.

E. – Chciałabym jeszcze porozmawiać z Tobą na temat tytułu „Społecznik Roku”.
Z. – To było w 1993 roku, na wniosek środowiska poznańskiego, oni podali moją
kandydaturę. Tytuł ten przyznaje kapituła, którą utworzyli m.in. p. Wisława Szymborska, Janka Ochojska, nieżyjący już Jacek Kuroń i inni. Pani Szymborska na ten cel przyznała część Nagrody Nobla.
E. – W „Wysokich obcasach”, dodatku do Gazety Wyborczej jest o tym wydarzeniu, mamy przedruk tego artykułu na naszej stronie internetowej w kronice roku 2000.
Z. – Napisali o tym po siedmiu latach w 2000 roku, ale mimo opóźnienia artykuł ten
dużo mi ułatwił w mojej działalności, stałam się bardziej rozpoznawalna, szczególnie na zewnątrz; – były też wywiady. Fundusze, które przy okazji otrzymałam posłużyły na
realizację programu wyjazdu trzydziestu pięciu wózkowiczów, – tych bardziej poszkodowanych do Włoch na jedenaście dni. Tu są zdjęcia z tego wyjazdu. Mieliśmy spotkanie z Ojcem Świętym Janem Pawłem II.
Laureaci są zapraszani na spotkania i tworzą Kapitułę Fundacji przyznającą kolejne tytuły. Ja z uwagi na stan zdrowia, no i czas, nie uczestniczę, bardziej koncentruję się na mojej miejscowej działalności. W ogóle bardzo mile wspominam rozmowy z Jackiem Kuroniem, wiele też zawdzięczam Jance Ochojskiej, – ja im opowiadałam o problemach i kłopotach pracy w środowisku, a ten artykuł mocno mnie wsparł moralnie. W małomiasteczkowym środowisku inaczej się patrzy na kogoś z tak szerokimi kontaktami. Sama redakcja była bardzo zaskoczona oddźwiękiem po tej publikacji, dostali masę listów, prócz tego osobiście miałam bardzo dużo telefonów. Część listów redakcja mi przekazała.
A. – Zosiu, wybacz, że tak gonimy z tematu na temat, co świadczy o Twojej aktywności, ale musisz iść jutro do pracy, to my jesteśmy w Świebodzinie na urlopie, ale powiedz jeszcze o Sejmikach Osób Niepełnosprawnych.
Z. – To w ramach KRON, a ja brałam udział z ramienia naszego Lubuskiego Stowarzyszenia Inwalidów Narządu Ruchu. Środowiska rządowe wówczas nie za bardzo nam sprzyjały,
chociaż wtedy taka inicjatywa też odegrała jakąś rolę. Dla mnie osobiście bardzo przydatne były kontakty z ludźmi mogącymi mi pomóc w działalności Stowarzyszenia.
Nagroda pani Szymborskiej też temu miała posłużyć: wypromowaniu lokalnych działaczy.
Taką też rolę odegrał Sejmik Osób Niepełnosprawnych, czy Krajowa Rada Osób Niepełnosprawnych, wypromowano działania pomocowe w środowiskach lokalnych. Ja przecież obecnie pracuję na bilans Starostwa, bo taki jest odbiór społeczny mojej pracy.

E. – A teraz jeszcze powiedz coś o dzieciach?
Z. – Kasia ma dzisiaj dwadzieścia cztery lata, ukończyła Pomaturalne Studium Zawodowe Pracowników Socjalnych, zatrudniona jest właśnie jako pracownik socjalny w Domu Dziecka w Chociulach, Piotrek dwadzieścia i jest studentem polonistyki na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu.

Posłowie.
Ponieważ od  2006 roku, kiedy przeprowadziliśmy tę rozmowę zaszło kilka zmian, w uzupełnieniu pragnę dodać, że obecnie Zosia i Staszek są dziadkami, – Kasia i jej mąż wychowują synka Mikołaja, Staszek nadal prowadzi Sekcję szachową, a Piotrek kończy studia polonistyczne na Uniwersytecie w Poznaniu.
Spotkaliśmy się w Warszawie podczas ogłoszenia wyników plebiscytu „Twojego Stylu”;
laureatką tegoroczną tytułu „Kobieta Roku 2009” została Martyna Wojciechowska, ale nawet sama nominacja jest niezwykła nobilitacją i wyróżnieniem naszej koleżanki Zosi. Serdeczne gratulacje i życzenia dalszej realizacji życiowych planów.

Rozmowę przeprowadzili:  Ela i Andrzej Medyńscy.
Warszawa, dnia 06.03.2010 r.

Kilka zdjęć Zofii Koszeli: