Wspomnienia o Janku Cabanie.
Janek Caban pochodził ze Skierniewic. Wg moich obliczeń urodził się w 1946 roku. We wczesnym dzieciństwie chorował na grasującą wówczas okrutną chorobę Heinego – Mediny. Dopiero szczepienia powszechne dzieci powstrzymały epidemię. Niestety pozostało wiele tysięcy ofiar, pośród nich ponad 40 tysięcy z poważnymi następstwami. Właśnie w Świebodzinie próbowano maksymalnie pomóc dzieciom po przebytym ostrym „poliomyelitis”.
Janek przyjechał do Świebodzina w 1952 roku, przeszedł 5 zabiegów operacyjnych dających maksymalną sprawność jaką można było osiągnąć w Jego przypadku. Ośrodek opuścił po ukończeniu szkoły podstawowej w 1960 roku. Poznałem Janka już w 1957 roku, ale lepiej w 1960, kiedy też jak On byłem na Internacie (potem RII).
Dopiero przypadkowe spotkanie z Marcinem Iwanickim w Warszawskich Zakładach Ortopedycznych w 2009 roku pozwoliło nawiązać nam kontakt. Od 2011 roku wymieniliśmy ponad 160 e-maili. Nadawaliśmy na tych samych falach. Obecni – Optymiści poznali Janka podczas 40 zlotu Grupy Opty, był niestety z nami tylko pierwszego dnia.
Z szerokiej korespondencji utworzyłam Jego sylwetkę, gdzie On sam mówi o sobie. Przytaczam strony (od 265 – do 269) z mojej książki pt.: „Tu był mój dom…”
Z internetowej korespondencji z Jankiem Cabanem wybrałem szereg informacji o jego życiu po opuszczeniu Ośrodka oraz kilka niezwykle barwnych obrazków z życia w Zakładzie z przełomu lat pięćdziesiątych.
Swoje beztroskie młodzieńcze lata spędziłem w Zakładzie od 1952 do 1960 r. Teraz bardzo żałuję, że tak mało pamiątek i zdjęć zachowałem z tamtego okresu. Dziś ze „starych znajomych” mam jedynie kontakt z Tobą Andrzeju i sporadyczny z Wenkiem Chrzanowskim, a jak przez mgłę pamiętam Andrzeja Főtke, Staszka Reszkę i Jadzię Markur d.Gajlun. Kilka lat temu spotkałem się z Januszem Matwiejukiem w Zakładach Ortopedycznych w Warszawie. Jak zawsze był miły, spokojny, uprzejmy, nic się nie zmienił. Był kierownikiem jednego z działów. Niedawno dowiedziałem się, że Janusz nie żyje, utonął podczas urlopu pływając na otwartej przestrzeni. Widocznie coś z sercem, bo w Przełazach, pamiętam że był świetnym pływakiem.
Zupełnie przypadkowo w Zakładach Ortopedycznych spotkałem się z Marcinem Iwanickim, wracającym ze zlotu „Grupy Opty” w Słubicach ( 2009 r.). Po załatwieniu swoich spraw przegadaliśmy całe trzy godziny, wspominając czasy świebodzińskie. To on namówił mnie i ośmielił do napisania do Ciebie, od tej pory jestem też wiernym czytelnikiem wszelkich nowości na stronie www.opty.info stowarzyszenia „Grupa Opty”.
Opowiedział mi również o tym, jak potoczyło się jego życia po opuszczeniu Zakładu;
Z Zakładu wyjechałem w czerwcu 1960 r., po ukończeniu szkoły podstawowej i od września kontynuowałem kształcenie w Szkole Zawodowej w Poznaniu, na kierunku radiomechanika. Mieszkałem w tym czasie w internacie szkolnym. Na roku był ze mną Andrzej Főtke, a na kierunku protetycznym Janusz Matwiejuk. Niestety była to tylko trzyletnia szkoła zawodowa. Po jej ukończeniu powróciłem do domu, do Skierniewic i podjąłem pracę w ZURiT-cie, wtedy skrót znał każdy, – był to Zakład Usług Radiowych i Telewizyjnych. Następnie kilka lat pracowałem w dużym zakładzie ZATRA, po czym przeniosłem się do Spółdzielni Inwalidów, gdzie przepracowałem jeszcze 20 kolejnych lat. W międzyczasie ukończyłem Technikum Elektromechaniczne w Warszawie. Ożeniłem się. Mamy córkę Asię. Przez pięć lat przebywając na rencie miałem okazję obserwować jej rozwój i cieszyć się rodziną. Potem do 60 roku życia pracowałem przy obsłudze centrali telefonicznej w jednej z firm na terenie miasta. Obecnie jestem na emeryturze. Córka ukończyła studia i jest socjologiem, wyszła za mąż, zięć jest informatykiem, po kilku latach udało im się kupić mieszkanie blisko nas. Są rodzicami dwóch wspaniałych córeczek. Szkoda tylko, że tak szybko pogarsza się stan mojego zdrowia. Ciężko się z tym pogodzić.
Janek miał pięć operacji, z okresu pobytu w Zakładzie przypomniał kilka scen i postaci:
Leżenie w gipsie, po każdym zabiegu operacyjnym trwało około sześciu tygodni. Jak ten czas się strasznie dłużył. Z oddziału pooperacyjnego utkwiła mi w pamięci postać siostry Matyldy. Solidna budowa, groźna, raczej mało przystępna i ten jej wyjątkowo niski tubalny głos. Jak zwracała się do pacjenta znajdującego się w pokoju na początku korytarza, to ci z drugiego końca wiedzieli, kto ma dyżur na oddziale. Wszyscy czuliśmy przed nią respekt. Za to z sympatią wspominam siostrę zakonną Urszulę Kochanowską, zawsze uśmiechnięta, delikatna, nawet zastrzyki robione przez nią nie były tak straszne i bolesne.
Z kolegów z tego okresu zapamiętałem Mirka Brożka, który był trochę starszy niż ja, ale uczynny i chętny do pomocy. Wszystko potrafił zrobić, taka złota rączka – niestety lewą stracił w dzieciństwie i chyba miał kłopoty z nogą. Razem z Mirkiem spotkaliśmy się jeszcze w szkole w Poznaniu. Tam mając do dyspozycji narzędzia zbudował dla siebie pojazd podobny do tego, na jakim w Świebodzinie wcześniej uczyliśmy się jeździć. Do korbowego wózka inwalidzkiego zamontował z boku silnik od motoroweru Simson i tym pojazdem pokonywał trasę z Poznania do Szklarskiej Poręby, gdzie mieszkał. Tak jeździł do domu na ferie świąteczne i wakacje. Pamięć nie zatarła mi chwili, kiedy na oddział przywieźli dwóch braci Elka (Eligiusza) i Wenka (Wenancjusza) Chrzanowskich z Warszawy. Obaj stracili nogi, kiedy idąc do szkoły przez teren budującej się elektrociepłowni natrafili na granat, który eksplodował i … Starszy z braci, Elek, ładnie grał na akordeonie. Wenek był moim rówieśnikiem.
W uszach mam jeszcze stukot nóg taboretów, na których chodząc ścigaliśmy się na lastrykowej podłodze korytarza oddziałowego. Potem taborety podklejane były grubym filcem wyciszającym stukot.
Inny obrazek – zapamiętany z sali pooperacyjnej. Na sali leżymy w czwórkę, lato, okna otwarte, czas obiadu. Na początek zupa, a na drugie ziemniaki, kawałek mięsa i … – znienawidzony szpinak! Wpadłem na pomysł, żeby zrobić tzw. tutkę z papieru, włożyć tam szpinak i wyrzucić przez okno. Pech chciał, że w tym czasie dr Wierusz zrobił sobie spacer z kilkoma lekarzami ścieżką wzdłuż południowej ściany Zakładu, na której rosły winogrona, znajdującej się pod naszymi oknami. Moje nieszczęście i szczęście jednocześnie polegało na tym, że tutka z zawartością spadła na trasę spaceru, a nie na głowę dyrektora, ani innych spacerujących. Pan Dyrektor zobaczył, z którego okna to „coś” wyleciało, podniósł, sprawdził zawartość i przyszedł do naszego pokoju. Jak zwykle spokojny, z lekkim uśmiechem zapytał się, czy smakował obiad. Co można było powiedzieć? – „Naturalnie, że smakował!” Wobec tego poprosił, aby przyniesiono nam małą dokładkę z większą porcją, mającego dużo żelaza … szpinaku. Siedząc na taborecie, zabawiając nas rozmową, patrzył z „jaką przyjemnością” jemy to rozgotowane zielsko. Po wyjeździe z Zakładu, do dnia dzisiejszego nie miałem szpinaku w ustach.
Kolejny obrazek! Jest upalne lato, lipiec, 1955 r., czy 1956. Jedno z najgorętszych. Leżenie w gipsie, z gojącą się raną po operacji nie należało do przyjemności, a szczególnie podczas takich upałów. Picie płynów nie przynosiło zbytniej ulgi. Temperatura przekraczała granice „przyzwoitości”. Pielęgniarki powiesiły w oknach czyste, zmoczone prześcieradła. Żadnej ulgi! I wtedy niezawodny doktor Wierusz polecił zakupić bryły lodu z pobliskiej restauracji, a może lodziarni. Wyrąbane w zimie z zamarzniętego jeziora bryły lodu trzymano w chłodnych piwnicach przysypane trocinami i latem używano jako środka chłodzącego napoje oraz żywność. Dopiero te bryły lodu włożone do dużych miednic i wsunięte pod łóżka przyniosły nam ulgę. Na czas tak wysokich temperatur wstrzymywano wykonywanie zabiegów operacyjnych.
Dużym przeżyciem dla mnie oraz dla moich koleżanek i kolegów była pierwsza Komunia Święta, która odbyła się w zakładowej kaplicy. Pamiętam doskonale, że przygotowywał nas do niej i Komunii Świętej udzielił ks. Olgierd Ostrokołowicz – zapamiętałem tak trudne nazwisko. Takie cechy, jakie posiadał ten ksiądz, chciałbym widzieć w każdym Słudze Bożym. Oczywiście w tak ważnej dla mnie chwili była przy mnie moja Mama, na którą bardzo czekałem. Prawie do każdego przyjechał ktoś z rodziny, a że niedziela była ciepła i słoneczna, to sporo zielonego terenu zajmowali, siedząc na rozłożonych kocach, pacjenci z rodzinami.
Zapamiętałem jeszcze kilka osób: Józka Patkiewicza, mieszkającego we Wrocławiu, Staszka Hryciuka, Janka Kraszewskiego, Leszka Lemańskiego, Paciorka, z dziewcząt koleżankę Psiurko, niestety imienia nie pamiętam oraz Krysię Leple. Zaprzyjaźniliśmy się też z Małgosią i Bogną Wieruszównymi (córkami z pierwszego małżeństwa doktora), które spędzały z nami wakacje w Przełazach.
Och, ile sił dodałby mi dziś widok z głównych schodów naszego pałacu w Przełazach na plac apelowy, gdzie stojący pod masztem Mietek Baran codziennie rano grał na trąbce hejnał pobudki, a wieczorem sygnał zakończenia dnia.
Tam nauczyłem się pływać, choć zaczęło się niemal tragicznie.
Było to chyba w 1954 r., upalny słoneczny dzień. Po śniadaniu podzieleni na grupy, wraz z wychowawcami realizowaliśmy przydzielone nam zadania: strzelanie z łuków, biegi czy inne zajęcia podnoszące naszą sprawność. Jednak spoglądając na gładką jak lustro powierzchnię jeziora, każdy z nas myślał tylko o jednym – o zanurzeniu się w chłodniejszej niż otaczające nas upalne powietrze, wodzie. Przebrani w stroje kąpielowe czekamy na pomoście, na sygnał instruktora. Rozlega się gwizdek. Zsuwam się do wody, a że nie umiem jeszcze pływać próbuję przy pomoście chodzić po dnie, potem trzymając się poprzecznych desek pomostu wchodzę dalej pod pomost, – jaka to przyjemność, że mogę sam na własnych nogach powoli chodzić, samoczynnie stawiać kroki, bez kul i aparatów. Radość chodzenia w ten sposób, uśpiła jakąkolwiek ostrożność. Nie przewidziałem, że w dnie mogą być zagłębienia. Właśnie pewny siebie przesuwam nogę do zrobienia następnego kroku i trafiam w jedno z nich. Wpadłem w panikę, a w związku z tym nie złapałem się już ręką następnej deski pomostu i… wokół mnie tylko woda. Zamiast oczekiwanego haustu powietrza następna porcja wody do płuc i następna. Widziałem jaśniejszą toń, ale jak się do niej dostać? Co robić? Po chwili zaczynam się czuć jakoś lekko. Ogarnia mnie ciemność. Jak długo to trwało, nie wiem. Nagle do moich uszu z oddali doszedł głos jednej z opiekunek: „Już wszystko w porządku, zaczął oddychać!” Powoli otwieram oczy. Leżę na kocu, wokół mnie zaciekawione postacie koleżanek i kolegów oraz dwie dorosłe osoby. Ponoć miałem dużo szczęścia, bo płynąłem pod wodą machając rękoma w stylu rozpaczliwym, tuż przy stojącej na pomoście jednej z opiekunek. To ona mnie uratowała. A co najciekawsze, nie spotkałem się ze słowami nagany lub krytyki. Padły tylko pytania dotyczące mojego samopoczucia oraz zaistniałej sytuacji i rada, abym w wodzie zawsze zachowywał ostrożność.
Na tym obozie, nawet wbrew sobie, nauczyłem się pływać. Po kilku dniach, gdy minął mi paraliżujący strach przed kontaktem z wodą, podczas porannego apelu zostałem przydzielony do grupy, która tego dnia miała mieć naukę pływania. Całe szczęście, że nikt z nas nie znał wcześniej twardej metody nauczania jaką zastosowano. Do dwóch płaskodennych łodzi znajdujących się na wyposażeniu ośrodka załadowano po 5 przyszłych pływaków z dobrze założonymi i zawiązanymi korkami pod pachami. Do każdej łodzi wsiadło po trzech starszych kolegów, którzy już doskonale pływali oraz po jednym z instruktorów, plus jeszcze kolega przy wiosłach. Łodzie odbiły od pomostu i wprawnymi pociągnięciami wioseł odpłynęły 50 metrów w kierunku pobliskiej wyspy. Po chwili jeden z instruktorów oznajmił nam: „A teraz samodzielnie macie dopłynąć do pomostu, od którego odpłynęliśmy. Nic wam nie grozi! Obok każdego z was płynie ktoś, kto będzie was asekurował. Myślę, że do obiadu powinniście być na pomoście.”
Początkowo zachęcano nas abyśmy sami wchodzili do wody, – ale jak tu opuścić łódkę wiedząc, że pod nami jest kilka metrów wody do dna, a do pomostu tak daleko. Kiedy prośby i zachęty instruktorów nie odnosiły żadnego efektu, dwóch starszych kolegów podchodziło po kolei do każdego z nas i biorąc pod ręce, delikatnie wysadzało za burtę. Jednocześnie z krypy wyskakiwał do wody opiekun i płynąc obok wskazywał kierunek, w którym należało się kierować, pokazywał jednocześnie jak korzystać z rąk i nóg (brak jednej kończyny nie dyskwalifikował przyszłego pływaka, jak również brak obu nóg). Wielu z nas nie potrafiło z wody zobaczyć zbawczego brzegu. Obezwładniał nas lęk przed głębokością jeziora, przed brakiem pewnego stabilnego oparcia. Jednak po około 120 minutach wszyscy ubrani, spokojni, wypoczęci, zadowoleni i roześmiani siedzieliśmy na pomoście dzieląc się wrażeniami z tego „morderczego odcinka”, czekaliśmy na sygnał wzywający na obiad. Tylko kilku z nas, którym zabrakło siły w rękach, przypłynęło do celu dzięki pomocy opiekunów. Takiego osobistego sukcesu nie można było zaprzepaścić, dlatego w następnych dniach wielu z nas zgłaszało się do grupy uczącej się pływania. Coraz pewniej czuliśmy się w wodzie. Dzięki tej pierwszej i kolejnym lekcjom nauczyłem się trudnej sztuki pływania i jestem posiadaczem karty pływackiej, mam też patent sternika motorowodnego.
Wiele wspomnień mam również ze szkoły sanatoryjnej, pamiętam wspaniałych nauczycieli: pana Jana Sobocińskiego, Edwarda Rzepeckiego, Ryszarda Anyszko, nauczycielkę geografii siostrę Marię Zużyłło z nieodstępującą jej nawet na krok suczką Kropką, która skakała do góry po chusteczkę wyciąganą przez siostrę z kieszeni, a nade wszystko zapamiętałem postać pani kierowniczki Albiny Konoplickiej.
Ze szkolnych wydarzeń pamiętam Jasełka, w których występowałem.
Często wracam pamięcią do moich młodzieńczych lat. Wczoraj, gdy byłem z rodziną na działce, to nawet picie herbaty, jedzenie kanapek, czy pomidorów na świeżym powietrzu nasuwało mi skojarzenia z posiłkami pod gołym niebem spożywanymi na biwakach w latach młodości. A w domu później przy pomocy mego laptopa, dzięki programowi „Google – Maps” odbyłem także pięciogodzinną wędrówkę internetową kamerą, niestety choć dojechałem do samej bramy wjazdowej ośrodka w Przełazach, dalej już kamera nie pokazała miejsca tak mi bliskiego. Tyle razy przemierzałem tę trasę z Zakładu do Przełaz z panem Geniem, prowadzącym starego Forda, a potem zakładowego Autosanu. Gdy wyruszaliśmy na dalsze wycieczki Fordem, to na melodię „Pierwszej kadrowej” śpiewaliśmy:
„Raduje się serce, raduje się dusza
Kiedy Ford staruszek na wycieczkę rusza…”
Ostatni rok to nieustanne pogarszanie się stanu zdrowia, gdyż odezwało się post-polio, taka wtórna reakcja organizmu po przechorowanym w dzieciństwie poliomyelitis. – Polecam stronę Stowarzyszenia Post-Polio, gdzie jest więcej informacji o tej chorobie.
Ostatnio gdy rozmawiałem z Jankiem przez telefon Małżonka musiała przytrzymywać Jankowi telefon przy uchu, bo ręce całkowicie były już bezwładne.
Janek zmarł we śnie 2. Października. Pogrzeb odbędzie się 06.10 w Skierniewicach, najpierw masz w Kościele pw. Seca Jezusowego, a potem pochowanie na Cmentarzu Komunalnym.
Janku, pozostaniesz w mojej pamięci, ale Twój „Chód Cabana” to już historia dzielności wielu ludzi takich jak Ty.
Załączam pamiątkowe fotki, a oto ich opis:
01. Janek Caban – i Jego tzw. Chód Cabana, pozwalający na bardzo szybkie poruszanie się o dwóch kulach.
02. Jasełka – Janek Caban w środku.
03. W roli muchomora Janek Poźlewicz.
04. Na ćwiczeniach – Janek czwarty od lewej strony.
05. 40 Zlot Grupy Opty – Janek w sali, w której mieszkał przed ponad 50 lat wcześniej.
06. Janek z córką Joanną, zięć i maleństwo w samochodzie.
07. W gabinecie Pani Prezes Elżbiety Kozak, w dawnych czasach była tu biblioteka lekarska i gabinet dra Lecha Wierusza.
08. 09. 10. Zwiedzanie Ośrodka po 56 latach od wyjazdu.
11. Przed LCO z Renią, w tle córka Joanna i Zięć.
12. Pamiątkowa fotka pod zamkowym murem, – Janek obok Prezes E. Kozak.
13. Cmentarz Komunalny, przy grobie Dra Lecha Wierusza.
14. Zlotowy obiad „U Toma”. Niestety Cabanowie zaliczyli tylko jeden dzień zlotu.
Opracowanie : Andrzej Medyński 05.10.2021 r.