Andrzej Medyński – „CITIUS, FORTIUS, ALTIUS…”

ANNAŁY ZŁOTEGO WIEKU III

CITIUS, FORTIUS, ALTIUS, …

Te słowa (szybciej, mocniej, wyżej) kojarzą mi się najbardziej z postacią magistra Piszczyńskiego. Nigdy nie spytałem dlaczego zafascynowany ruchem, plastyką pracujących mięśni nie podjął pracy z mistrzami sportu lecz z nami, niepełnosprawnymi, których musiała wielokrotnie zadowalać namiastka prawdziwego sportu. Wiele takich chwil sam doświadczyłem dzięki Magistrowi, przeżywając swoje wielkie – małe zwycięstwa.

Magistra postrzegałem już wtedy w wieku młodzieńczym jako estetę, zawsze schludny, zawsze w nienagannym uniformie i dokładnie przystrzyżonym jeżyku. Wiem, że lubił odwoływać się do greckich ideałów, lubił też stare łacińskie maksymy . Niewiele mówił o sobie, – dlaczego my nie pytaliśmy,- tak mało wiemy dziś o naszych wspaniałych Opiekunach, Przyjaciołach, naszych Mentorach i Bohaterach życiowych.
Jak wyglądałoby moje życie gdybym nie trafił do Świebodzina? Tam poznawałem świat, zdobywałem wiedzę i szkolną i życiową. Tam uczyłem się chodzić, ci „normalni” nigdy nie zrozumieją jaka to frajda chodzić o własnych siłach, uczyć się stawiania pierwszych kroków, ja to przeżywałem w wieku 8 lat. Te wspaniałe chwile przeżywałem właśnie z Magistrem Zenonem. Po kilku operacjach zaopatrzony w prowizoryczną protezę (raczej przypominającą szczudło jakie widuje się na filmach o piratach) rozpocząłem naukę chodzenia.
Gdy nauczyłem się już na tyle chodzić, że mogłem poruszać się poza poręczami Magister „dał mi szkołę” – na materacu podstawiał mi nogę lub podbijał, tak bym upadł. Tę lekcję pamiętam do dziś – „Ty musisz nauczyć się padać, bo jak mi pójdziesz na boisko i coś sobie zrobisz, będzie źle”.
Te doświadczenia rzutowały potem na całe moje życie, klęski przyjmowałem z godnością, nauczyłem się podnosić z upadków.

Mój pobyt w Sanatorium (tyle nazw: Caritas, LORO, SRO, Ośrodek, etc. a te same mury) mogę podzielić na kilka okresów: najdawniejszy związany z epoką przełazką, okres Wielkiego LORO, lata dorosłe i nasze spotkania zlotowe po opuszczeniu Sanatorium. Z każdego okresu trochę inaczej pamiętam Pana Magistra i inne jego przymioty i zainteresowania mam przed oczami.

Choć nigdy nie byłem uczestnikiem przełazkich wakacji, to płakałem z innymi, starszymi kolegami, gdy przez bramę – tam gdzie obecnie jest duża portiernia, przejeżdżał traktor i woził kolejne partie ekwipunku do Przełaz.
Moje leczenie przebiegało tak, że nie mogłem jechać z innymi, musiałem przejść kilka operacji by rozpocząć chodzenie. Wiem jak tam było z opowieści powracających uczestników, starych zdjęć, czy filmów, – bardzo zachęcałem ostatnio starszych kolegów „przełazowców” by spisali swoje wspomnienia. Magister Piszczyński był szefem wakacyjnego Ośrodka w Przełazach i wspaniale przejął pałeczkę od dr Leśkiewicza pierwszego dyrektora Sanatorium w Świebodzinie, stwarzając niepowtarzalną atmosferę rywalizacji, doskonalenia i przezwyciężania wszelkich trudności młodym pacjentom – uczestnikom obozów w Przełazach. Rozwój poprzez sport, czynienie z niemożliwego możliwego i łatwego, to właśnie dewiza Magistra. Wspólnie z dr Lechem Wieruszem kolejnym dyrektorem Sanatorium stworzyli niepowtarzalny tandem.

Sam później spotkałem się na zajęciach z Magistrem, a On najdziwniejsze wprowadzał nam dyscypliny, miał to we krwi. Kto by mógł powiedzieć, że ja dość mikry boksowałem, uprawiałem szermierkę, jeździłem na wrotkach, rowerze, w zimie na nartach biegowych i zjazdowych, co więcej nawet zbudowaliśmy sobie małą skocznię (to było w czasach budowy klubu Medyk w części zamkowej – z gruzu usypaliśmy próg). Zachęcony do ćwiczeń osiągnąłem wynik 33 podciągnięć na ramionach do drążka i to z nogami w poziomie. Sądzę, że ta szkoła sprawiła, że przy moim stanie zdrowia do dziś żyję i pracuję zawodowo.
Do dziś pamiętam np. nasze mecze w piłkę na dużej sali gimnastycznej po odrobieniu zestawu obowiązujących ćwiczeń podczas zajęć w.f. Nie wiem, czy Magister sam ułożył zasady?
To była piłka nożna grana tylko rękoma i to wybijana piąstką. Nie wolno było trzymać piłki, jedynie łapać mógł bramkarz. Nie wolno było kopać nogami. Poruszaliśmy się bez protez i aparatów, a dla wygody i szybkości wolno było jeździć – ślizgać się na kocyku. Bardzo ważne było kto tworzy zespół, sam wybór już nas emocjonował. Dwaj kapitanowie wyznaczeni przez Magistra wybierali kolejno spośród wszystkich na sali swoje zespoły. Do ataku bardzo często brano nas amputowanych, koledzy po Heinemedina doskonale sprawdzali się w obronie, długie nogi posuwane po parkiecie sali gimnastycznej były skuteczną zaporą dla atakującego przeciwnika.
Pamiętam, że przed zajęciami na sali ćwiczeń już układaliśmy taktykę zagrywki.
Z tego najwcześniejszego okresu pobytu w Sanatorium pamiętam jeszcze wyjazdy całych grup poza miasto np. na trasę wyścigu pokoju, by kibicować naszym kolarzom, czy wielkie wyjazdy z okazji Dnia Dziecka. Pamiętam jak Magister organizował wtedy różnego rodzaju rozgrywki sportowe. Samym „clou” programu był bieg terenowy po strzałkach z kolejno zlecanymi zadaniami do ukrytego celu. Co kilkanaście minut startowały utworzone drużyny. Pamiętam, że kiedyś starszy kolega Jerzy Źrebiec był ukrytym w krzakach na swoim wózku celem biegu patrolowego. Ile trudu trzeba było włożyć w samo przygotowanie takiego biegu, a ile w cały wyjazd? A jak czuli się zwycięzcy takiego biegu, to pamięta się do końca życia.
Jakim się jest wtedy wielkim.

Kiedy po kilku latach ponownie przyjechałem do Sanatorium, już jako licealista poznałem Magistra Piszczyńskiego jako wspaniałego organizatora, kierownika, nauczyciela i wreszcie zapalonego filmowca.
Nie trzeba było nikogo zmuszać by wziął udział w kuligu organizowanym przez Magistra, a ileż dziewczyn na całe życie nabrało lekkości ruchów podczas zajęć tanecznych na sali gimnastycznej. Szczególnie lubiliśmy przeglądy filmów, tych dawnych – choćby wyróżniony na festiwalu w Cannes – o Cezarym Rusku, (z Czarkiem przyjaźniliśmy się, choć powiem dziś szczerze, że był trudny w kontaktach z nami młodszymi), medycznych o wykonywanych operacjach, czy przyrodniczych o okolicach Świebodzina, a nawet frajdę sprawiały nam filmy szkoleniowe z naszych postępów w chodzeniu, czy innych efektach rehabilitacji.
Pamiętam, że zagrałem małą rolę w filmie, którego nie widziałem, a może w ogóle nie został ukończony: tematem miały być ręce, sprawne ręce chirurga. Do tego finalnego pokazania sprawności rąk naszych lekarzy było wprowadzenie i moja ręka wystąpiła kilkakrotnie, a to otwierałem drzwi wraz z wieloma innymi wchodzącymi do budynku, a to sznurowałem obuwie, – było się tym aktorem, och było…

A w wieku dorosłym – przecież nawet na nasze zloty „Grupy Opty” Magister przyjeżdżał z kamerą, był z nami np. w Lublinie,- niestety pech spowodował zniszczenie materiału. Wiem, że zachowały się filmy ze zlotów w Łagowie i Kiekrzu. A dziesiąty zlot w Przełazach, którego głównym organizatorem – mentorem był Magister Piszczyński, był samym majstersztykiem organizacyjnym, niedoścignionym wzorcem dla nas uczniów Magistra.
Już bowiem w 1976 roku nasz drugi zlot nazwał Toruńskim Mityngiem. Nie mogę nie przytoczyć listu jaki wówczas nadesłał nam Magister:

„Pleno titulo Zjazdowicze !
Szczególnie serdecznie i bardzo ciepło (ważne dla wędrowców w jesienny czas) życzę aby bogate misteria toruńskiego spotkania dały Wam multum radości, wzbogaciły osobowość o mocne wrażenia i były extra wyborną przygodą oraz ostrym treningiem dla Waszych psychofizycznych przymiotów, celem przysposobienia się do dalszych interesujących i kształcących eskapad.

A więc semper avanti amici
czy to w dzień czy o zachodzie,
czy to górą czy doliną,
czy na wozie czy pod wozem,
czy to z prądem czy pod prąd-
gdyż pasja Wasza to twarda lecz piękna schola vitae.
Życzę więc wszystkim:
– ogarnięcia dalekich i szerokich horyzontów (na widnokręgu i w idei),
– wzniesienia się ponad poziomy (mórz i przeciętności),
– aby przebojem (własnym, nie muzycznym) osiągnąć wkrótce status
globe-trottrer’ów.
Tymczasem dużo frajdy w urokliwym Toruniu! Saluto!
Old boy scout.
P.S. Zadra w butach turystycznych nie pozwoliła mi do Was dotrzeć. Przepraszam! Dziękuję za zaproszenie i proszę o łagodny wymiar kary.
Zenon Piszczyński
Świebodzin
Lubuski Ośrodek Rehabilitacyjno-Ortopedyczny. Poland”

Wiele zostało w nas z tamtych świebodzińskich dni, pomijam bezsporne efekty rehabilitacyjne ale nasz syn, którego wychowaliśmy wg wzorców „Szkoły Świebodzińskiej” nadal jest pełen podziwu dla naszej aktywności i ostatnio powiedział nam, że nie zna takich rodziców pośród swoich kolegów i koleżanek.

Andrzej Medyński