ANNAŁY ZŁOTEGO WIEKU III
„Panie Magistrze – Dziękuję…!”
Zadzwonił telefon. Miły głos kobiecy poprosił mnie o chwilę rozmowy, w czasie której padła poważna, ciekawa i wzruszająca propozycja.
Będą „Annały” III poświęcone Kronikom Świebodzińskim i ich twórcy mgr Zenonowi Piszczyńskiemu.
Czy może nam pani pomóc?
Czy mogę ? – nie wiem.
Na pewno bardzo chcę !!!
Chcę, bo chcę aby przynajmniej Świebodzin usłyszał coś, o tym wspaniałym, a jednocześnie cichym i niepozornym Człowieku.
Nieliczni bowiem wiedzą, że np. sława LORO w dużym stopniu – nie umniejszając nic Doktorowi Wieruszowi – była zasługą właśnie mgr Piszczyńskiego, mgr Piszczyńskiego – rehabilitanta.
Każdy dobry fachowiec w ortopedii wie, że chirurgia bez rehabilitacji niewiele znaczy…
A przecież rehabilitacja to nie tylko usprawnianie ciała, ale przede wszystkim leczenie i usprawnianie ducha. ….”Żeby ciało twe i duch były młode wciąż…”
To fragment piosenki, która towarzyszyła nam często podczas wakacji spędzanych w Przełazach.
Mgr Piszczyński był też filmowcem amatorem. Fotografował i filmował co się dało i gdzie się dało, a na przeglądach i festiwalach filmowych zbierał nagrody.
Dla „uczczenia” jednej z nich Stanisław Janik – nauczyciel naszej szkoły – „popełnił” taki tekst:
Szumi kamera,
On chyba u Rene Clair’e
Nauki pobierał,
A teraz nagrody zbiera.
Gdyby nie ten jego konik,
Świebodzin nie miałby Kronik,
Nawet historia Ośrodka
Nie byłaby taka słodka…
Czy mogę ? Właśnie nie wiem ! Nie wiem dlatego, że Magister Piszczyński odegrał w moim życiu zbyt wielką rolę. Boję się, czy udźwignę w wyrażaniu swoich wspomnień tę wielkość …
Ktoś powiedział, że w życiu potrzebna jest noga prawa i lewa. W moim życiu też potrzebne były dwie nogi i to zarówno w sensie dosłownym jak i przenośnym. Tymi „dwiema nogami, dwoma filarami” na których mogłam się wesprzeć byli właśnie Doktor Wierusz i Magister Piszczyński.
Urodziłam się bez obu nóg. To dr Wierusz wymyślił sposób zaprotezowania mnie. Wymyślił też protezy. I to „dostałam” od dr Wierusza. Ale jak każdym przyrządem, tak i protezami trzeba nauczyć się posługiwać. I tego właśnie nauczył mnie mgr Piszczyński.
Jak On to zrobił – nie ucząc – nie mam pojęcia !
Amputanci przybywający do zakładu, sadzani byli na taboretach, które miały im służyć za środek lokomocji. Po prostu trzeba było nauczyć się na nich chodzić. To była mozolna i trudna praca. Trzeba było – ruchami ciała spowodować, aby taboret z właścicielem przesuwał się do przodu. Pewnego razu zjawił się jakiś czarnowłosy Pan i widząc jak się borykam powiedział tak od niechcenia; wiesz a na górze chłopcy chodzą na taboretach bez trzymania… Nie umiałam sobie tego wyobrazić, ale wiedziałam, że kiedyś dorównam tym chłopcom ! I dorównałam !
Mimo, że od tamtego czasu minęło 55 lat do dziś w domu poruszam się tylko na stołeczku.
Przełazy !!!
Świebodzin to był dom i szkoła. O rehabilitacji nie mówiło się a my jej nie odczuwaliśmy. Przełazy to były wakacje ! ale co to były za wakacje !!! Dwa miesiące wśród lasów i jezior. Magister Piszczyński wprowadzał nas w tajniki życia sportowego. Nie było miejsca ani czasu na nudę. Przed śniadaniem, obiadem i kolacją codziennie pół godzinna kąpiel w jeziorze. Oprócz tego pływanie, skoki do wody z deski i trampoliny, wiosłowanie, żeglowanie, LA, strzelanie, łucznictwo, biegi w protezach, na wózkach i na stołeczkach. Były to zajęcia codzienne. A od święta pokaz zdobytych umiejętności i sprawności w różnego rodzaju konkursach i zawodach. Były też nagrody: pochwała na apelu, ognisko po zachodzie słońca na którejś z pobliskich wysp, jazda wierzchem na koniu przyprowadzonym ze wsi… Podsumowaniem była wielka impreza sportowa nazywana szumnie spartakiadą. Może były to zalążki obecnych paraolimpiad a Pan Magister ich prekursorem ? Przecież rzucałam dyskiem i pchałam kulą – siedząc na uformowanym z gliny kopczyku – w wakacje 1952 r. Wszystko to służyło usprawnianiu fizycznemu, wyrabianiu umiejętności pokonywania trudności i zdrowej rywalizacji; „żeby ciało twe i duch…”
Pamiętam, że bardzo bałam się wody. Gdy zawiodły wszystkie werbalne metody Magister Piszczyński chwycił mnie za ręce i stojąc na pomoście, wahadłowym ruchem zanurzał i wynurzał z wody. Po kilku takich wahnięciach posadził mnie bez słowa obok siebie … Otrzepałam się jak szczeniak i … przestałam się bać. Od tego czasu nie było problemu z „mokrymi” zajęciami. Szybko nauczyłam się pływać i wiosłować …
Każde zaprotezowane dziecko miało naukę chodzenia. Był to też trudny dla mnie okres, z wielu względów. Była to moja pierwsza nauka chodzenia mimo, że miałam już 15 lat. Chodząc na stołeczku byłam sprawna i samodzielna. Ręce miałam wolne, mogłam więc wykonywać wiele różnych czynności… A później protezy;
Ciężkie ! Za ciężkie, jak mi się wówczas wydawało, za twarde – jak na moje wyobrażenie i za ciasne – jak na moje oczekiwania … Postanowiłam wtedy, że całe życie będę chodzić na stołeczku …, dlatego protezy bardzo często psuły się: a to śrubka się odkręciła i zginęła, a to pasek się urwał, a to coś tam się odpruło… Protezy wędrowały do warsztatów a ja miałam „wolne”.
Wreszcie dostałam się w ręce Magistra Piszczyńskiego. Przyszłam na pierwsze zajęcia. Padła komenda – załóż protezy. Nie umiałam. Pomógł mi … To była pomoc życzliwa, z wyczerpującym instruktażem, ale tylko raz. Stanęłam w poręczach i zaczęłam iść do swojego odbicia w lustrze. Korygowałam w ten sposób ustawienie protez. Gdy zaczynałam patrzeć na czubki butów, Pan Magister mówił: przeczytaj napis na wywieszce przy której jesteś. Wywieszki umieszczone były na ścianach wzdłuż poręczy na wysokości 160 – 170 cm i były na nich napisy „wciągnij brzuch”, „broda do góry”, „ściągnij łopatki”, „uśmiechnij się” itp. Czytanie wymuszało prostowanie się, podnoszenie głowy, ćwiczenie równowagi, chwilowy odpoczynek … I tak minęła godzina ćwiczeń – szybko i bez nudów.
Inne zajęcia: komenda „załóż protezy”. Już umiałam… I wtedy Panu Magistrowi przypominało się, że ma coś gdzieś załatwić, np. w Ruchu Chorych. Pytał: będziesz sama chodzić, czy pójdziesz ze mną ? Oczywiście poszłam. Poczekałam moment przed biurem. Wyszedł Pan Magister i mówi: teraz muszę iść do Sekretariatu Szkoły. Wrócisz na WF (tak nazywano oddział usprawniania fizycznego), czy pójdziesz ze mną ? windą, czy po schodach ? Pojechaliśmy jedno piętro w górę (ale to była moja decyzja). Znów poczekałam moment przed sekretariatem. Wyszedł Pan Magister i mówi: wiesz jeszcze muszę iść do magazynu siostry Florentyny… Poczekasz tu, czy pójdziesz ze mną?, windą, czy po schodach ? Oczywiście poszłam, a że do windy było dość daleko wolałam iść schodami (jedno piętro w górę). Po załatwieniu kolejnej sprawy Magister powiedział: no to idziemy na salę. Wybrałam schody (dwa piętra w dół). Zeszliśmy. Pan Magister spojrzał na zegarek i mówi: nie będziesz dziś miała nauki chodzenia. Przepraszam. Zbyt długo załatwiałem sprawy i godzina minęła. Zaraz mam następne zajęcia.
Hurrrra ! Nie miałam dziś chodzenia ! (Taka byłam głupiutka w wieku 15 lat) Większość późniejszych zajęć wyglądała podobnie. Chodziliśmy do pana elektryka przez podwórko, do ogrodnika między grządkami, a z biegiem dni do kiosku w mieście, do jakiegoś sklepu, czy po prostu na spacer.
Nie wiedzieć kiedy, nauczyłam się ładnie i sprawnie chodzić.
Chodziłam o dwu kulach, czasem o jednej, trzymając Pana Magistra pod rękę. Kiedyś mówię: może wkrótce będę chodzić bez kul ? Na to Magister z całą powagą: Nie myśl o tym. Wiesz, że gdy upadniesz, sama nie wstaniesz. I co ? Będziesz czekać, aż ktoś się zjawi, aby cię podnieść ?, albo będziesz cały czas drżeć, żeby się nie potknąć i nie upaść. To byłoby nie do zniesienia. A z dwiema kulami będziesz zawsze samodzielna i bezpieczna.
To było bardzo przekonujące.
Uczyłam się chodzić wiosną, latem i jesienią. I choć chodziłam sprawnie panicznie bałam się śniegu. Gdy po roku od wyjazdu wróciłam do ośrodka po nowe protezy dr Wierusz powiedział: zrobiłaś mi wielką niespodziankę ! Operowałem cię, zaprotezowywałem ale nie miałem nadziei, że będziesz chodzić.
To był wielki komplement ! Nie wiem tylko – dla mnie, czy dla Pana Magistra ?
Powiedziałam wtedy, że boję się śliskości. W odpowiedzi usłyszałam: Piszczyński coś na to poradzi. I poradził !
Poszliśmy odśnieżoną i wysypaną piaskiem ścieżką na lodowisko. Nie weszłam na lód. Bałam się. Nie pomogły zachęty, tłumaczenia. W pewnym momencie Pan Magister „niechcący” podciął mi kule. Oczywiście musiałam upaść ! I gdy tak leciałam widząc się już roztrzaśniętą na tym lodzie, zostałam złapana i postawiona ! To było niesamowite ! Nie upadłam ?! Jeszcze nie wyszłam z zadziwienia i historia powtórzyła się ! Tak było kilka razy.
Wróciliśmy do budynku. W tym dniu nie było chodzenia po lodzie.
Nazajutrz znów poszliśmy na lodowisko. Usłyszałam: nie bój się. Wczoraj nie pozwoliłem ci upaść i dziś nie pozwolę. Jesteś bezpieczna. Nie bój się … Zaufałam. Weszłam na lód i wolniutko przeszłam samodzielnie całą długość lodowiska. Oczywiście Pan Magister był bardzo blisko – asekurował, nie podtrzymywał…
Przestałam się bać. Następny krok na drodze samodzielnośći został pokonany.
Po czterech latach znów przyjechałam do Ośrodka na zmianę protez. Wówczas dr Wierusz zaproponował mi pracę. Dał mi oczywiście czas do namysłu. Pełna obaw i wątpliwości poszłam do Magistra Piszczyńskiego. Powiedział wówczas: to jest strzał w dziesiątkę. Postaraj się aby twoja osada płynęła równiutko, jak żaglówka w Przełazach przy optymalnej pogodzie.
W ośrodku byłam wychowawcą 30 lat. Na ile wykonałam „zlecenie „?
Jako wychowawca bywałam w miejscach, w których przebywały moje dziewczyny. Chodziłam więc do klas, biblioteki, na salę pooperacyjną itp. Któregoś razu weszłam do tzw. „zielonej sali” na WF. Tam właśnie z moją Małgosią zajęcia miał Pan Magister. Małgosia – dziewczyna po polio – w aparatach kończyn dolnych, maszerowała między poręczami. Była dumna. Pierwszy raz od wielu lat w pozycji pionowej. Doszła do końca poręczy i zapytała: co teraz ? Magister odpowiedział: a teraz zrób z gracją zwrot o 180 stopni i wróć z powrotem. I tak się stało ! No bo jak by inaczej ? Czyż kilkunastoletnia dziewczyna nie potrafi zrobić z gracją zwrotu ?
Pamiętam mój ślub. Zjawił się na nim Pan Magister z kwiatami ale przede wszystkim z aparatem fotograficznym. Dostaliśmy później w prezencie plik pięknych zdjęć.
A gdy po 32 miesiącach zmarł mój mąż Magistra nie było w Świebodzinie. Po powrocie przyszedł do mnie do pracy. Tego co mi wtedy powiedział nie zapomnę nigdy… I powiedział jeszcze: wiesz może dobrze byłoby zacząć się czegoś uczyć ? Ja na przykład chętnie uczyłbym się rosyjskiego, ale nigdy nie zapamiętam liter.
Po jakimś czasie rozpoczęłam pedagogikę na UMK w Toruniu.
Był to nowy wspaniały okres w moim życiu… I to też zawdzięczam Panu Magistrowi !
Pani Beatko – nie dam rady przedstawić sylwetki Pana Magistra Piszczyńskiego. Był dla mnie bardzo znaczącym i wielkim człowiekiem. Tak wielkim, że szczelnie wypełniał moje serce, tak szczelnie że mimo upływu czasu nie potrafię spojrzeć na Niego z dystansu…
Spróbuję jednak złożyć Jemu swoje podziękowanie…
Panie Magistrze ! – Bogu dziękuję, że spotkałam Pana na drodze mojego życia.
Panu dziękuję:
– że uświadomił mi Pan znaczenie zaufania i ważność poczucia bezpieczeństwa…
– że uświadomił mi Pan wartość solidnego oparcia…
– że ucząc mnie chodzić, nauczył mnie Pan poruszać się w życiu…
Jest takie przysłowie: „Czym skorupka za młodu…”
Jestem teraz inaczej sprawna niż dawniej, nie w protezach a na wózku… Mieszkam nadal na trzecim piętrze bez windy. Jestem na emeryturze i żyję, nie wegetuję…
I tak sobie czasem myślę, że gdy Pan patrzy na mnie tam z góry… i widzi mnie Pan w moim życiu – jest Pan ze mnie dumny, a z siebie zadowolony… A może odwrotnie ?
Dziękuję Panu raz jeszcze !
Świadoma jestem tego, że w tych wspomnieniach za dużo jest mnie, ale prawdziwą sylwetkę Pana Magistra Piszczyńskiego można pokazać tylko przez pryzmat Jego podopiecznych.
Maria Murkowska