WSPOMNIENIA TOMASZA GILLA O ŚWIEBODZINIE
Kiedy w styczniu 1969 znalazłem się w Świebodzińskim Sanatorium, nie potrafiłem przewidzieć i ocenić tego, co mnie czekało w niedalekiej stosunkowo przyszłości. Mój przypadek był tak nietypowy i zawikłany, że odsyłano mnie z miejsca na miejsce bez większych rezultatów. Dopiero w Świebodzinie wzięto „byka za rogi” i okazało się, że jeszcze nie wszystko stracone, a sprawa choć trudna nie jest beznadziejna. Znalazłem się wśród mądrych, oddanych ludzi z całej siły pragnących pomóc pacjentom. W ciągu półtora roku postawili mnie na nogi, by przez następne trzy lata doprowadzić mnie do obecnego stanu. W tej chwili mogę dość swobodnie poruszać się w obrębie mieszkania i na krótkie dystanse poza nim. Dzięki Ich ogromnej i niezastąpionej pomocy po przeszło ośmiu latach pielgrzymki „od Annasza do Kajfasza” wróciłem na dłuższy okres do domu.
Nie wiadomo właściwie, który ze świebodzińskich okresów mojego leczenia uznać za najtrudniejszy. Nieco odmienny klimat Ośrodka od początku stwarzał nowe dla mnie warunki. Przy całym oddaniu pacjentom starano się by sami doszli do wniosku, że wiele rzeczy potrafią zrobić sami, bez pomocy z zewnątrz. W ten sposób ułatwiano im ale nie wykonywano za nich pozwalając, by sami wypracowali sposoby mycia, jedzenia, sięgania różnych przedmiotów, poruszania się. Jednym szło to łatwiej, innym zwłaszcza tym nienajzaradniejszym przed chorobą sprawiało wiele trudności. Na swoje nieszczęście należałem do tej drugiej grupy i długo nie mogłem przyzwyczaić się do takiego trybu życia. Do tego wszystkiego dochodziła postawa kolegów, którzy na wszelkie możliwe sposoby „umilali” mi pierwsze miesiące pobytu. Nie były to może najwłaściwsze metody, pozwoliły mi jednak nauczyć się życia w gromadzie i umożliwiły zmienić na kumplowskie z prawie wszystkimi stosunkami opinie „warszawskiego cwaniaka”.
Pierwszym zadaniem w początkowej fazie mojej rehabilitacji było zmobilizowanie rozleniwionego kilkuletnim leżeniem ( zresztą nigdy nie najruchliwszego ) pacjenta do czynnej pomocy pracującym nad nim ludziom. Wielki w tym wkład miała mgr Mysiakowa, moja pierwsza opiekunka od strony rehabilitacyjnej. W stanowczy choć najczęściej humorystyczny sposób potrafiła zmusić mnie do pracy mimo, że jak sama mówiła nie było to wcale łatwe. Jej to chyba najbardziej zawdzięczam pierwsze kroki postawione w poręczach. Po pierwszych wspólnych osiągnięciach przyszły następne. Zacząłem poruszać się o kulach, nauczyłem się pokonywać schody. Długie, żmudne leczenie musiałem połączyć z pełnowartościową nauką w szkole. Tam skończyłem szkołę podstawową i zdałem egzaminy do liceum. Tam przeszedłem przez wszystkie klasy i zdałem maturę. Doskonałym środkiem wychowawczym okazało się spiętrzenie zajęć pozwalające choć w pewnym stopniu na nauczenie organizowania sobie pracy. Większe ulgi przysługiwały tylko pozabiegowym -krótko po operacji. Szkoła, zorganizowana w możliwie naturalny sposób pozwalała na rozwijanie swych zainteresowań i uczyła pracy społecznej. Sam dobrze nie pamiętam w jaki sposób zacząłem pracować w Szkolnym Kole Krajoznawczo-Turystycznym, faktem jest, że przez kilkanaście miesięcy byłem nawet jego prezesem. Przy szkole działa również biblioteka z aktywem wybranym pośród uczniów i spółdzielnia uczniowska „Pszczółka” ciesząca się wielka popularnością. Pamiętam też zuchów, harcerzy i terapię zajęciową pozwalającą na pożyteczne spędzenie wolnego czasu. Fotoamatorzy mają dostęp do wyposażenia ciemni. Samej ciemni nie ma i trzeba kontentować się prowizorką w łazience lub sypialni. W miarę możliwości starano się również umożliwić nam rozrywkę duchową. Średnio co dwa tygodnie na ekranie wyświetlano filmy, a kilka razy w ciągu roku szkolnego gościliśmy zawsze owacyjnie witanych ( zawsze to przerwa w lekcjach ) artystów teatru lub muzyków przedstawiających nam montaże z oper lub koncerty muzyki poważnej. Były również spotkania z aktorami i wiele drobniejszych imprez.
Jak wygląda powszedni dzień pacjenta? Pobudka o 6 rano, do śniadania poranna toaleta i czas wolny, potem wizyta lekarska, a w soboty ogólna z dyrektorem Wieruszem i w godzinach od 8 do 12,30 ćwiczenia i zabiegi przeplatane w wolnych chwilach odrabianiem zadanych lekcji. Obiad i między 13,30 a 18 trwają zajęcia w szkole. W soboty lekcje są rano, a ćwiczeń nie ma wcale. Po południu w sobotę jest film na ekranie lub po leżakowaniu ( nie ma w mniemaniu pacjentów nic gorszego w oddziałowym regulaminie ) zbiorowe wyjście do miasta lub dość sporadycznie wyprawa do pobliskiego kina. W pierwszą po pierwszym i pierwszą po piętnastym niedzielę są odwiedziny rodziców. Praktycznie czasu zupełnie wolnego jest niewiele i tylko dobra organizacja pracy pozwala na niedzielny wypoczynek.
Prócz około dwóch setek różnego wieku i płci pacjentów jest w sanatorium drugie tyle personelu. Chciałbym tu przedstawić moim zdaniem najciekawsze sylwetki.
Dyrektorem zakładu jest dr Lech Wierusz. O tym, jak dobrze zarządza jednostką niech świadczy fakt, że kieruje zakładem niemal od początku jego istnienia ( mało kto z pacjentów zna nazwisko założyciela sanatorium, dr Leśkiewicza ) czyli przeszło dwadzieścia lat. Nadal wykonuje zabiegi operacyjne, a w wolnych chwilach zagląda po kolei na wszystkie oddziały zakładu. Jest bardzo lubiany i szanowany nie tylko przez pacjentów. Dwa czy trzy lata temu otrzymał zaszczytny tytuł Lubuszanina Roku.
Pierwszym po Bogu na moim oddziale był dr Antoni Kotwicki, człowiek całym sercem oddany nam pacjentom, starający się w miarę możliwości ulżyć i pomóc każdemu, komu coś dolega. Lekarz mający wiele osiągnięć, u którego niespłacalny dług wdzięczności zaciągnęło wielu z nas. Przy spotkaniu nie sprawia wcale wrażenia ordynatora. Jest zawsze spokojny, opanowany, nigdy nie można było poznać w jakim jest humorze. Nigdy nie słyszałem, żeby na kogoś podniósł głos, mimo że nasze wybryki nie zasługiwały na pochwałę. Nie słyszałem też, nawet w rozmowach „między nami”, by ktoś wyrażał się o nim nie z szacunkiem.
Nie mniej lubianym lekarzem jest dr Wanda Kotwicka. Przy swojej dość wybuchowej naturze macierzyńsko oddana pacjentom, zwłaszcza tym najmłodszym i najbardziej poszkodowanym. Uwielbiana przez przedszkolaków, których ma na swoim oddziale. Zawsze gorąco interesuje się wynikami w szkole gotowa pomóc lub kogoś „podkręcić”.
Dzień dobry. Zadanie domowe czyta… – to pan Sobociński rozpoczyna kolejną lekcję matematyki. Niezwykły to człowiek. Mimo niemłodego już wieku wciąż żywotny, wesoły, pracowity. Prócz lekcji matematyki prowadzi zajęcia z niemieckiego oraz jest opiekunem SKKT. Dopiero tu można poznać p. Sobocińskiego jako działacza społecznego. Prowadzi koło, w którym przeciętny staż pracy członka wynosi kilka miesięcy. W takich warunkach trudno nawet zorganizować zarząd koła nie mówiąc już o jakiejkolwiek pracy. Mimo to przy jego pomocy organizujemy wycieczki czy różne imprezy na terenie zakładu. On to należał do głównych motorów pomagających nam w przejściu prze ostatni etap liceum. Wraz z dyrektorem szkoły p. Ryszardem Anyszko, p. Ireną Podhorodecką, p. Marysią Adwent i nauczycielami z sąsiedniego liceum przeprowadził trójkę maturzystów przez trudy samodzielnej nauki i ostatni etap – maturę. Dziękujemy.
Słychać delikatne pukanie. Po chwili drzwi uchylają się leciutko i pokazuje się głowa.
To najstarszy pracownik zakładu, pani Janina Murkowska przychodzi na pomoc biedzącym się nad niemieckim licealistom. Nikt patrząc na p. Janinę nie powiedziałby trafnie ile ma lat..
Mimo bowiem ukończenia 82 lat popularna w całym sanatorium p. Janina chodzi bardzo szybko, jest niezwykle miła, uczynna, a przy tym wesoła i obowiązkowa. Udziela nieodpłatnie czegoś w rodzaju korepetycji ciesząc się wraz z wychowankami z piątek, martwiąc się dwójkami. Całkiem też bezinteresownie pomaga w sanatoryjnej kaplicy, gdzie w każdą niedzielę i święta ksiądz odprawia Mszę Świętą. Często pomaga przy tym ministrant – pacjent umiejący to robić. Syn pani Janiny, też już niemłody inwalida jest dźwigowym. Mieszkają oboje w malutkim pokoiku na poddaszu Sanatorium mając dla każdego otwarte drzwi.
Kilka razy w roku szkolnym, jesienią i na wiosnę w nagrodę za pracę w SKKT, dobre wyniki w nauce, czy dobre sprawowanie szkoła i zakład organizują kilkudniową wycieczkę w wybrany region kraju. Tu wielkie pole do popisu dla członków Szkolnego Koła Krajoznawczo-Turystycznego opracowujących szczegółowo trasę wycieczki. Przygotowanie referatów o zwiedzanych miastach, krainach, czy poszczególnych obiektach, organizacyjne przygotowanie całej imprezy, czy wreszcie powycieczkowe sprawozdanie na sobotnim apelu w szkole, które zyskało sobie rangę poważnej imprezy szkolnej – to plon średnio miesięcznego przygotowania do wypadu w nieznane.
Kondycyjne rozbieżności pomiędzy poszczególnymi wycieczkowiczami powodują konieczność selekcji kandydatów dokonywanej przez lekarzy oddziałowych. Rzadko komu wyjazd nie sprawia żadnych trudności. Zawsze jest kilka osób lepiej lub gorzej chodzących o kulach, z reguły jeden, dwa, czasem trzy wózki inwalidzkie. Tempo marszy dostosowuje się do możliwości najsłabiej chodzących, a w miejscach szczególnie niedostępnych nieodzowna jest pomoc opiekunów. Na każdą wycieczkę jedzie kilku nauczycieli i lekarz lub pielęgniarka. Trzeba zobaczyć z jakim poświęceniem przy pomocy silniejszych i zdrowszych wycieczkowiczów noszą razem wózki po schodach, czy innych zakamarkach „zmotoryzowanych” uczestników wycieczki. Samej atmosfery nie odda żaden opis.
Co jakiś czas przyjeżdżają do zakładu kursanci i przyglądając się naszym ćwiczeniom poznają różne przypadki i sposoby ich leczenia. Prócz pokazów na „gorąco” oglądają filmy obrazujące leczenie danego pacjenta i wysłuchują prowadząc notatki wykładów przygotowywanych przez magistrów. Każdy reprezentujący jakiś nietypowy przypadek pacjent ma swoją dokumentację filmową, która pozwala na pokazanie z jego leczenia w szybkim czasie tego, co trwa nieraz całymi miesiącami.
Część zakładu mieści się w starym zamku. W jego podziemiach zorganizowano niezwykle przytulny Klub Pracownika Służby Zdrowia „Medyk”. Zachowany styl wnętrza pomaga w stworzeniu przyjemnego nastroju. W klubie tym odbywają się dość często różne imprezy i choć pacjentom nie wolno w nim przebywać, ( a szkoda, gdyż jest przyjemny bufet ) bal maturalny już po raz drugi w historii zakładu odbył się właśnie tam.
Wprawdzie do klubu wstępu nie mamy, nie znaczy to jednak, że nie mamy także okazji do wspólnej zabawy. Z reguły co tydzień któryś z oddziałów organizuje potańcówkę uzgodniwszy rzecz uprzednio z lekarzem dyżurnym i personelem oddziałowym. Przy specjalnych okazjach bawimy się w pięknie udekorowanej sali, a zabawa trwa dłużej. Jak na wszystkich zabawach towarzystwo musi się „rozkręcić” lecz już po godzinie wszyscy świetnie się bawią. Wspólnym tańcom – nawet wózkowicze przyjeżdżają by podrygiwać do rytmu, towarzyszą często konkursy. Można mieć tylko zastrzeżenia ( mało ja kto ma , to fakt) co do „podkładu muzycznego” tych imprez. Trzeba mieć wyjątkowo mocne nerwy i sporo zaparcia by wytrzymać kilka godzin przy rycząco – chrypiącym ledwo żywym gramofonie ze starymi i wciąż jednakowymi płytami.
Bardzo przyjemnie wygląda świąteczna biesiada przy wspólnym stole. Składamy sobie nawzajem życzenia, przychodzi dyrektor Wierusz, lekarz dyżurny, kuchnia zmienia repertuar i panuje wcale nie szpitalna atmosfera. Nawet Śmigus-dyngus jest w przyzwoitych granicach tolerowany. W „lany poniedziałek” pobudka polega na pokropieniu śpiochów ( prawie , że nie ma takich, każdy bowiem wstaje wcześniej by zaskoczyć innych i nie dać zaskoczyć siebie) z lekarskiej strzykawki przez dyżurną pielęgniarkę. Po godzinnym „polowaniu” z wodą sprzątamy oddział i wszystko wraca do normy.
Nie tylko wielkie święta spędzamy tak przyjemnie. Każde imieniny, czy podobną okazję obchodzimy w małym gronie najbliższych kolegów przy kawce i rozmowie ( na wszelki wypadek uzgadniamy to najpierw z ordynatorem na rannej wizycie).
Trudno opisać wszystkie przeżycia przeszło czteroletniego pobytu w sanatorium na kilku stronach. Faktem jest, że zarówno te miłe jak i te mniej przyjemne wspomnienia na długo zostaną w pamięci.
najprawdopodobniej w 1974 roku po jego powrocie do domu.