Dominika (Kika) Strzałkowska
„Moje wspomnienia – To był anioł.”
Gorzów Wlkp 20.02.2006r
Wszystko pamiętam! Zaraz napiszę- tak, głośno pomyślałam, gdy w Internecie zobaczyłam po raz pierwszy stronę LORO i apel o wspomnienia z pobytu w sanatorium.
Usiadłam sobie w zaciszu domowym i zaczynam pisać;
Upłynęła godzina a ja tyle napisałam.
Zanurzyłam się we wspomnieniach, jakbym oglądała film, tylko ostrość nie ta. Tyle w pamięci jest zakamarków, trudno wydobyć imiona, przywołać nazwiska; Tylko obrazy zachowane. Moje życie od początku było dla mnie fantazyjnie litościwe. Znaleźli się ludzie, którzy zaczęli mnie ratować przed trwałym kalectwem. Na pewnym przystanku tego życia, stanął człowiek, który powiedział: tak, tym dzieckiem się zajmę. To był dr Wierusz. Tego nie pamiętam, byłam wystraszoną, czteroletnią dziewczynką. Podobno od razu usiadłam Mu na kolanach, a On dobrotliwie przytulił mnie i pogładził po głowie. I tak zostało; do końca ufałam mu i cokolwiek powiedział, było to dla mnie bardzo ważne. Zawsze liczyłam się z jego zdaniem.
Każdy pobyt w świebodzińskim LORO był dla mnie wielkim przeżyciem.
Na apelach porannych czekałam czy wyjdzie ze swojej dyżurki czy nie. Zresztą nie tylko ja. Gdy drzwi się otwierały, po grupach rozlegał się szept informujący czy idzie, czy nie. Gdy widać było postać pana doktora, to na twarzach większości dziewcząt pojawiał się uśmiech. Każda z nas chciała powiedzieć dzień dobry, panie doktorze, tylko po to, aby zwrócił na nas uwagę. Zazwyczaj był uśmiechnięty, jednak zdarzały się dni, gdy jego twarz była zadumana, może przygnębiona? Zazwyczaj były to dni, kiedy schodził piętro niżej do sali operacyjnej. A my wiedziałyśmy, że ktoś z naszej społeczności ma swój osobisty dzień.
Podczas mojego, kolejnego pobytu w dawnym WZR w roku 1980 , została wydana broszura z obszernym reportażem Alicji Zatrybówny „W czarodziejskim dom”, który opowiadał o naszym sanatoryjnym domu. Pamiętam, że gorączkowo wszyscy poszukiwali tej książki. Kto mógł, prosił rodziców o jej przywiezienie. Mnie się udało, mam ją do dzisiaj. To było szaleństwo. Każdy zbierał wpisy i podpisy. Najbardziej liczyły się te od personelu. Porównywałyśmy, kto od kogo już ma, a czyjego jeszcze brakuje. Jestem dumna, bo mam w tej książeczce podpis tej najważniejszej osoby, bohatera reportażu i wspaniałego człowieka.
Z bijącym sercem weszłam do Jego gabinetu, po usłyszeniu zza drzwi proszę. Panowała tam cisza, czuć było harmonię i spokój, który i mnie się udzielił. Dr Wierusz zanim spytał, co mnie do niego sprowadza, wskazał mi miejsce, abym usiadła. Po czym zainteresował się moim samopoczuciem i ogólnie mówiąc, postępami w leczeniu. To wszystko nie trwało długo. Była to rozmowa z dzieckiem, które nie potrafiło pewnie znaleźć się w tak dorosłej chwili. Które zdawało sobie sprawę, że samodzielnie rozmawia z dyrektorem całego, wielkiego sanatorium. I pewnie, gdyby nawet było mi źle, to nie miałabym odwagi narzekać.
Nie potrafię tego określić, do dziś mam jakieś głębokie poczucie, przekonanie, że to był wielki zaszczyt, wręcz wyróżnienie spośród wszystkich, że byłam z nim sama, że rozmawiałam z nim, że poświęcił mi chwilę dla mnie wieczność. Tylko ja i on. Że mam do dziś wpis, zrobiony jego ręką, gdzie jest wymienione moje imię, zdrobnienie tego imienia! Pamiętam również, że na pożegnanie życzył mi powodzenia, odprowadzając do drzwi.
Dopiero po latach, gdy myślałam o życiu, o ludziach napotykanych na swojej drodze życiowej, o ich postawach wobec słabszych, młodszych uświadomiłam sobie, ile ten człowiek – dr Lech Wierusz- miał chęci zrozumienia i szacunku do swoich pacjentów w większości dzieci i młodzieży. Później widziałam się z nim jeszcze raz , już na prywatnej konsultacji. Rozpoznał mnie, choć miał tylu pacjentów! Było to dla mnie zdumiewające, a zarazem znowu miałam wrażenie, że jestem kimś ważnym, na kim zależy temu człowiekowi. Zawsze podczas spotkania z nim, choć tak naprawdę nie było ich wiele, zdawało mi się, że jestem osobą wyjątkową, tą jedyną, która wyzdrowieje, bo doktor mną się interesuje szczególnie.
Myślę, że dla mnie był to bodziec do pozytywnego działania, do stawiania sobie celów i dążenia do nich. Zwłaszcza do walki z niechęcią do gorsetu, który przyszło mi nosić bezustannie 11 lat.
Jestem przekonana, że był to anioł, którego nie spotyka się na co dzień, ale gdy raz się go spotkało, to życie stało się lepsze.
Dominika-kika