Ewa Karbowska – „Są ludzie niezastąpieni, czyli wspomnienie o Tomku Gillu”
Tak zwana mądrość ludowa powiada, że „nie ma ludzi niezastąpionych”. Otóż chcę, z całą stanowczością, oświadczyć, że nie zgadzam się z tym powiedzeniem, i to z -co najmniej- dwóch powodów.
Po pierwsze: każdy z nas jest skończonym niepowtarzalnym bytem. Z indywidualnym wyglądem (tu wyjątkiem mogą, choć nie muszą, być bliźnięta jednojajowe), odrębnymi dla każdego emocjami, przeżyciami, uczuciami, przemyśleniami, doświadczeniami, talentami, czy wreszcie zainteresowaniami. Temu chyba nikt nie zaprzeczy? A skoro zgodzimy się co do tej elementarnej prawdy, to konsekwentnie musimy się również zgodzić z konstatacją, iż, właśnie w związku z tym, co napisałam powyżej, KAŻDY Z NAS JEST NIEZASTĄPIONYM , albo inaczej niezastępowalnym, ELEMENTEM TEGO ŚWIATA.
Po drugie, gdyby ktoś miał jeszcze ochotę na polemikę ze mną w tej sprawie, bo do tej pory nie został przekonany, użyję argumentu koronnego i powiem mu po prostu: „Widać, że nie znałeś Tomka Gilla, albowiem dla każdego, kto go dobrze znał, albo choćby kilkakrotnie się z nim zetknął, stawało się oczywiste, że tego faceta, którego tak szybko, zdecydowanie zbyt szybko, zabrakło, nie da się nikim zastąpić. Oczywiście nie masz powodu, aby uwierzyć mi na słowo, ale, jeśli chcesz, posłuchaj…”:
Poznaliśmy się z Tomaszem jesienią 1981 roku. Wtedy to, po długich, wyczerpujących zmaganiach z zawiłościami gramatyki języka niemieckiego, a także wcale nie pojedynczych próbach przekonania władz Instytutu o tym, że niepełnosprawność ciała wcale nie implikuje niepełnosprawności intelektu i ducha, a czasem bywa wręcz odwrotnie, to znaczy, niepełna sprawność np. nóg jest wielokrotnie kompensowana ponadprzeciętną sprawnością głowy i duszy, oboje zostaliśmy wreszcie studentami Germanistyki Uniwersytetu Warszawskiego.
Wbrew temu ,co niektórym może wydawać się oczywiste, fakt, iż oboje byliśmy osobami z widocznymi niedoskonałościami własnej fizyczności, wcale nie zbliżył nas do siebie ani automatycznie, ani -tym bardziej- od razu . Przyczyną zachowania, w pierwszym okresie studiów, tej rezerwy była znaczna nieufność po mojej stronie. Ta początkowa nadmierna ostrożność brała się u mnie stąd, że nigdy nie lubiłam gett. Oznacza to tyle, że nigdy nie uważałam, i do tej pory nie uważam, za stosowne przyjaźnić, czy nawet tylko „kolegować” się z kimś wyłącznie dlatego, że jest on, tak samo jak ja, niepełnosprawny. To przecież równie idiotyczne kryterium zażyłości międzyludzkiej jak np. przedziałek po tej samej stronie głowy. Owszem mogłam, i mogę, przyjaźnić się z kimś, kto ma, powiedzmy, podobne do moich kłopoty z poruszaniem się, ale te kłopoty nie mogą być ani pewnym, ani jedynym, ani nawet głównym powodem owej przyjaźni. Zwyczajnie, albo człowiek ma mi coś z siebie do zaproponowania, a ja jemu, albo nie, cała reszta nie ma znaczenia.
Trochę to więc potrwało zanim się zaprzyjaźniliśmy, ale jak już zaiskrzyło, to „na zabój”. Wszystkich, którzy chcieliby w naszym porozumieniu dusz dopatrywać się płaszczyzny męsko – damskiej, od razu muszę uświadomić, że -w owych czasach- oboje pozostawaliśmy w odrębnych udanych związkach natury seksualnej, a to co było między nami to czysta poezja, filozofia, transcendencja, poza tym normalna ludzka przyjaźń dwojga indywidualistów.
Przejawiała się ona nie we wspólnym uczestnictwie w konwencjonalnych studenckich imprezach, na te Tomek dawał się namówić niezwykle rzadko, a jeśli już to raczej tylko mnie, ale w na przykład uprawianiu poetyckich pojedynków na ,co nudniejszych, zajęciach, w których przyszło nam uczestniczyć (np. Pana prof. Józefa Wiktorowicza dziś przepraszam w imieniu nas obojga). Taki pojedynek polegał na tym, że, jeszcze przed rozpoczęciem zajęć, ustalaliśmy sobie temat, dajmy na to, ” co za gwiazdy za oknem, a cóż za proza wokół”, a potem (przez cały trwania ćwiczeń lub wykładu) przerzucaliśmy się karteczkami z poetyckimi impresjami (produkcja własna) mającymi, ów temat ilustrować, często przybierały one formę ostro polemiczną.
Tomek mawiał o sobie często: „jestem nienormalny, to dowiedzione”. Istotnie, któryż inny facet potrafiłby przywitać koleżankę komplementem: „masz myślące oczy”, albo kto, zamiast rozpowszechnionych wulgaryzmów, używał archaicznych form: „zaiste”, czy „wszelako”. Kto inny zniesmaczałby się wyraźnie, gdy koledzy, a czasem i koleżanki, rozważali niezwykle istotną kwestię ALE DUPA? Kto chętniej słuchał i śpiewał jazz i bluesa? Jeśli w ogóle tacy jeszcze są, to jest ich bardzo niewielu. Na pewno natomiast nie ma takich, którzy mnie, ZDEKLAROWANĄ PRZECIWNICZKĘ GETT, namówili do aktywności w Polskim Towarzystwie Walki z Kalectwem, jemu się udało, co prawda zaczęłam się tam udzielać dopiero po śmierci Tomka, przestraszyłam się, że skoro Go nie ma, to już nie będzie nikogo, kto mógłby tych słabszych psychicznie i młodszych od nas przekonać, że nawet ze znacznym kalectwem mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek, żyć normalnie.
Gdy w 1985 roku dobre Tomkowe serce nie wytrzymało i odszedł nagle, nie zrealizowawszy większości swoich niesamowitych pomysłów i planów, cóż mogłam zrobić? Najwyżej zebrać, z pomocą kolegów na uczelni, jakieś pieniądze na Jego pochówek i wspomożenie zrozpaczonej Mamy Gillowej (Tomek nie miał nawet ubezpieczenia, połamańców, jak my, nikt nie ubezpieczy, gdyż jesteśmy „grupą zwiększonego ryzyka), zrobić, razem z Grażyną Dobroń z radiowej Trójki, jakąś audycję, no i zaprzyjaźnić się z taką Osobą i Osobowością jaką była Mama Gillowa, co samo w sobie było zaszczytem. Gdy w 2000 i Ona odeszła z Tomkowego klimatu nie zostało już nic, oprócz kilku kartek, zapisanych Jego równym pismem, kasety z Jego głosem i wspomnień. Bo, choć minęło tyle lat, mam – wciąż jeszcze – przy sobie rodziców, kochającego męża i własne, nienajgorsze życie, to Tomka, i Mamy Gillowej, i tak mi brak, niech więc, przy mnie, nikt nie mówi, że nie ma ludzi niezastąpionych.