Dominika (Kika) Kamińska (Strzałkowska)
– dzień pełen wrażeń w LORO, część 2.
Pewnie, że jest sens mojego pisania. Zachęcam Was wszystkich do tego. Bardzo pomaga to – na się otworzenie, lepsze poznanie, może nawet pozwala to, na odkrycie zaskakujących wniosków. Albo można spojrzeć na coś sprzed lat z innej perspektywy. Nie zawsze można to uczynić jedynie myśląc. Gdy się pisze, potem to się czyta, wraca do słów. W myślach jest to bardziej skomplikowana procedura. Czasami wystarczy, jakiś ominięty zwrot i już można czegoś w myśli nie zauważyć. Tak więc kochani piszę – ot choćby sama dla siebie…
* * * * * * * * * * * * * * * * *
Zadzwonił telefon, to był sygnał od Agi, już czeka na mnie na (pozwolicie-dawnymi nazwami będę tu się posługiwać) na Ort-II w pokoju nr1. Postanowiłam wejść na górę główną klatką schodową. Poręcze inne, barierki oszklone, tylko wielkie okno drewniane od góry do samego dołu to samo. Górne zaokrąglone, witrażowe szyby wytrzymały próbę czasu. Są i tak sobie marzę oby tam zostały. Korytarz na wprost schodów na pierwszym piętrze jakby niezmieniony, ale nie zatrzymuję się na oglądanie, zwiedzanie tego piętra, idę wyżej. Na samej górze dużo zmian. Przez nowoczesne szklane drzwi widzę mój oddział R-I. po prawej stronie takie same drzwi na niemalże siostrzany odział Ort-II. Idę na prawo bo chyba to tam jest oddział na którym jest Aga.
Za tymi szklanymi drzwiami okazało się, że te dwa oddziały są jednak nierozerwalne.
W środku nie ma żadnej dzielącej ściany stoi wygodna sofa na której można usiąść.
Ortopedia nie do poznania. Wymalowana, nowe drzwi, dyżurka na końcu korytarza w miejscu gdzie było wejście na stołówkę. Ale za dyżurką nie ma już nic. Tzn. jest ale nie ma tam wejścia. Za dyżurką została Nasza Stołówka, Nasza Kaplica za zasuwanymi drzwiami.
Pamiętam jak za mgłą niedzielę w Loro.
Rano szybko śniadanie, potem sprzątanie stołówki, ustawianie krzeseł.
Z panią Renią rozsuwałyśmy drzwi do kaplicy. Zdejmowało się sztywne, białe obrusy, zmieniało. Trzeba było przygotować przecież ołtarz. Przychodziłyśmy wcześniej, ustawiałyśmy kwiaty, Pani Renia uczyła, że jak się przechodzi przed ołtarzem to zawsze trzeba przyklęknąć. Że nie jest to miejsce na głośne śmiechy i rozmowy. Uczyła nas pani Renia szacunku do tego miejsca.
Na koniec lub w tygodniu gdy szło się tylko sprzątać pozwalała otworzyć pokrywę organów, które stały za ścianą i były niewidoczne dla zwykłych uczestników mszy św.
Dlaczego napisałam zwykłych. Przez to, że uczestniczyłam w tych przygotowaniach i czasami nawet służyłam do mszy św. uważałam , że jestem jak gdyby gospodarzem tej uroczystości. Lubiłam to, lubiłam tą krzątaninę pani Reni przy ołtarzu.
Wracając do organów.mogłyśmy – te dziewczęta, które pomagały, zazwyczaj dwie trzy byłyśmy, aby nie było nas za dużo, mogłyśmy otworzyć wieko organów i pograć.
Pograć, no zapewne to nie była gra klasyczna, było to po prostu bezwiedne naciskanie klawiszy. Cała zabawa polegała na tym, że aby one zagrały trzeba było na przemian ruszać wielkimi pedałami przy podłodze- druhno Ewo jak to się nazywa? -miechy? I jeszcze nad klawiszami były takie dziwne …hm…uchwyty do wyciągania lub wpychania i to zmieniało chyba tony, brzmienie tego instrumentu. Nie wiem, nie pamiętam, nie znam się na tym. Swoją drogą to był zabytkowy instrument… ciekawe co też się stało z nim i z całym wyposażeniem kaplicy?
Raz kochani spędziłam w Loro Boże Narodzenie. W wigilię rano płakałam. Było tak pusto, mało nas zostało. Albo powyjeżdżali do domów na stałe albo na przepustki. Mnie było dane tam zostać. Myślałam, że będą to najsamotniejsze święta… wiecie, że się myliłam?!
Gdy weszłyśmy na kolację do stołówki, stoły były ustawione w jeden szereg, były białe obrusy, ozdoby na stołach, stały pięknie ustawione talerze i sztućce. Jak w domu, tylko o wiele większy stół. Był opłatek, choinka. Nie chcę skłamać, nie pamiętam przebiegu kolacji, ale na pewno dzielił się z nami opłatkiem dr Wierusz, dr Szulc, dr Spiler i chyba dużo innego personelu. Przyszli do nas, choć zapewne nie mieli oni wszyscy w ten wieczór dyżuru. Rozmawiali z nami, śmieliśmy się chyba próbowaliśmy śpiewać kolędy. Nawet były prezenty pod choinką. Tak były. Dostałam lalkę Barbie i dodatkowe ubranko dla niej-koszulkę nocną.
Tą lalką bawiła się jeszcze moja najstarsza córka – Marysia. Były pomarańcze, czekolada i radość była. W pierwszy dzień tradycyjnie msza, na której stawili się nasi opiekunowie i nie tylko ci którzy mieli dyżur. Byli z nami, zawsze o nas pamiętali.
Właśnie to stworzyło ten klimat, ten niepowtarzalny klimat, te więzi pomiędzy nami wszystkimi – właśnie to poświęcenie personelu – Dziękuję!
* * * * * * * * * * * * * * * * *
Okna, jakie były pomiędzy salami na Ortopedii II zostały zlikwidowane. W każdym pokoju jest szafa, gdzie można trzymać ubrania. Na szafkach stoi to, co kto chce trzymać.
Nikt nie zagląda do szafek, nie patrzy czy ubrania równo poskładane, czy koc równo zaścielony. Ale kochani nie ma też tam młodych dziewczyn w każdej sali, gwaru dziecięcego i młodzieżowego.
Z Agą na sali były dwie koleżanki – młode dziewczyny świeżo po zabiegu. Gdzieś w granicach tygodnia. Bez gipsu, uczyły się wstawać, podnosić z łóżka- sposób ten sam jaki my miałyśmy opanowany. Zresztą często do dzisiaj wpierw obracam się na bok i podkładając rękę pod bok sztywno podnoszę się do pionu. To wchodzi z czasem w nawyk. Poza tym jest mi tak wygodnie.
Miałam kiedyś zdjęcie czarno białe, zrobione w którejś z sal na tym oddziale. Był to gdzieś rok 72-74? Dostałam chyba pierwszy gorset. Siedziałam w nim sztywno na łóżku, a obok mnie jakieś dwie dziewczyny w gipsach – być może pooperacyjnych. Uśmiechały się, chyba mnie lubiły nie było z tyłu żadnych podpisów. Również tego zdjęcia nie mam dzisiaj.
Moje zdjęcia pochłonął czas, ludzka bezmyślność – nie mogę tego odżałować. Ale tak myślę, że może któraś z Was, starsze koleżanki ma takie zdjęcie? Może? Może się dowiem kim były te dwie dziewczyny?
Z Ort-II kojarzy mi się siostra oddziałowa – s. Halinka. Chyba się nie mylę? Podobno już nie żyje. Bardzo ją lubiłam, zawsze uważałam, że jest bardzo ładna i dobra, nie wiem czym to oceniałam. Ale tak o niej myślałam.
Co jeszcze łączyło mnie z Ort-II?
Świetlica, gdzie wspólnie spędzało się wolny czas. Czy to grając w gry planszowe, czy też odrabiając pisemne lekcje przy stolikach czy też oglądając telewizję. Były do tej świetlicy dwa wejścia. Teraz jest ona bodajże o połowę mniejsza jak nie jeszcze bardziej.
Stoi tam pianino dh. Ewy. Trzy czy cztery stoliki. Ale miejsce w którym ja zawsze siadałam i pisałam listy jest. I nawet stolik jakby ten sam i krzesła przy nim cztery.
Gdy weszłyśmy z Agą do świetlicy była tam dwójka dzieci- chłopiec i dziewczynka. Zobaczyli zdjęcie z zakończenia roku szkolnego 2005/2006 i któreś z tych dzieci z zazdrością stwierdziło, że dlaczego ich nie ma tak dużo. A na tym zdjęciu kochani nie było dużo osób jak na całe sanatorium. Byli to uczniowie wszystkich klas, wszystkich szkół tzn. SP, Gimnazjum połączone z Liceum.
Druhna Ewa podzieliła się ze mną treścią rozmowy z tym chłopcem.
Z Zachwytem powiedział jej, że pierwszy raz w życiu widzi „żywe pianino”. Bardzo chciał na nim pograć. Tak kochani, dzieci zawsze są takie same… to jest stała niezmienna.
* * * * * * * * * * * * * * * * *
Koło świetlicy, między jej drzwiami, na korytarzu były zbiórki, na które wołał nas dzwonek. Po jego sygnale schodziły się wszystkie dziewczęta z obu oddziałów: Ort-II i R-I.
Były to zbiórki przed posiłkami i przed szkołą. Ustawiałyśmy się grupami. Grupy były wg wieku, każda z nich miała przewodniczącą i swoją wychowawczynię. Ja najwięcej spędziłam czasu w najmłodszej grupie-chyba „Motyle” wychowawczynią była pani Danusia. Robiliśmy zebrania grupy, były plany na semestr, czy miesiąc. I oczywiście trzeba było je wykonywać, za co była odpowiedzialna przewodnicząca. Mieliśmy też, każda grupa osobno swoje gazetki.
Było też miejsce na tablicy, na ogłaszanie wyników w konkursach czystości. Zarówno salami jak i indywidualne wyniki były tam wpisywane.
Przed obiadem, albo przed wyjściem do szkoły były rozdawane listy. Pamiętam, że gdy rozdawała je pani Maria Murkowska, to zawsze albo dość często, mówiła pokazując na przykładach jak nie należy i jak należy adresować kopertę. Mówiła nam też często o tym jak ważne może być w życiu pisanie listów. Prawdę mówiąc, dzięki niej nauczyłam się tej umiejętności. Dzięki niej zaczęło sprawiać mi przyjemność pisanie listów.
Dziękuję pani Mario!
Z wychowawczyń pamiętam również panią Marysię i Ulę, nie jestem w stanie powiedzieć czy kogoś bardziej czy mniej lubiłam. Wszystkie te panie są mi bliskie i bardzo chętnie z każdą z nich bym się spotkała.
* * * * * * * * * * * * * * * * *
R-I nie zwiedzałam, już na pierwszy rzut oka widać, że nic nie poznam.
Pani Reniu, siostro Irenko, kochany personelu chciałabym Was zobaczyć, gdzie jesteście co porabiacie? Nie mam na Was namiarów, odezwijcie się!
Często widzę przed oczami, czasem zupełnie nieoczekiwanie, obrazy z życia na oddziale.
Z życia na oddziale R-I, który był moim drugim domem.
Swoje życie w tym „Zaczarowanym Domu” na „zaczarowanym oddziale” rozpoczęłam od Sali nr 1 zaraz za dyżurką.niewiele pamiętam.
Były łóżka metalowe, ze sprężynami i niewygodnymi, wyleżanymi materacami. Obok metalowe szafki-białe. Szuflada ciężko się wysuwała, drzwiczki skrzypiały. Gdy się ją otwierało, był charakterystyczny zapach, nie potrafię go opisać.
Rano budziły mnie kroki siostry Irenki – jak ja ją lubiłam, prawdopodobnie kochałam-przecież miłość nie jedno ma imię.
Przeglądając stare karty wypisowe czytam:
Przyjęcie – 15.02.72r.
Waga – 13,5kg
Wzrost- 88,5cm
Kąt skrzyw. 62*
1972 rok, miałam wtedy 3,5 lat… mój syn nie ma jeszcze trzech lat. Waży i mierzy o wiele więcej. Jaka ja musiałam być malutka. Nic dziwnego, że oddział wydawał mi się taki wielki, taki długi. Po prawej stronie tuż przed przejściem na oddział R-II był „magazyn”. Tam właśnie miała swoje królestwo pani Renata Szczucka. A w tym królestwie, były między innymi szafki z ubraniami tych najmłodszych. Pani Renia decydowała, jak mama w domu o tym co założymy, co jest do prania, nawet pamiętam ją jak coś tam nam szyła – reperowała odzież. Przecież miałyśmy gorsety, z metalowymi śrubkami z tyłu i po bokach przy szyi.
One kaleczyły nasze ubrania.
Pamiętam, że Moja Ciocia miała przygotowane tasiemki z wyszytym moim nazwiskiem i oddziałem. Wieczorami siedziała i to robiła. Potem przyszywała je do ubrań przy kołnierzykach lub przy gumkach, aby podczas segregacji w pralni zawsze moje ubrania trafiały do mnie. Dziury przetarte przez śruby były cerowane, niemalże artystycznie. Już potem, gdy było coraz więcej doświadczenia, zawczasu były wstawiane łaty od lewej strony, które po przetarciu były wymieniane. W taki sposób chroniło się wierzchnie ubranie. Tak było.
Wspominałam wcześniej, na stronach Opty historię pewnych dwóch dziewczynek… razem wspominałyśmy. Nie chcę drugi raz tym zanudzać. Ciurciuś i Kika dwie podopieczne dziewczynki pani Reni, które po latach, dzięki cywilizacji, internetowi, wbrew własnej wierze, odnalazły się. Życzę Wam wszystkim takich powrotów, takich przyjaźni, takiej niezapomnianej siostrzanej miłości.
Mój pierwszy pobyt zupełnie mi się zatarł w pamięci, pamiętam jedynie jak z jakiś snów to o czym przed chwilą napisałam. Myślę, że nie czułam się samotna. A wszystko właśnie dzięki tej pełnej miłości atmosferze. Nie tylko od personelu ale również pomiędzy nami – dziećmi.
Właśnie przypomniałam sobie coś jeszcze, być może nie koniecznie jest to z okresu tej pierwszej bytności, ale to nie ma raczej większego znaczenia.
W Sali nr 1 z racji, że były tam maluszki, najszybciej było wyłączane światło. Reszta dziewcząt jeszcze miała trochę czasu. A te- chyba od 8 klasy mogły chodzić na świetlicę na dziennik i film po nim. Czasami jednak, nie wiem od czego to zależało, przychodziła jakaś starsza dziewczyna do nas i miała za zadanie nas uśpić – chyba. Nam nie zawsze przecież pokornie chciało się spać… jak dzieci.
Wtedy właśnie usłyszałam pierwszy raz bajkę o Świebodzie.
Nie chcę teraz zgadywać, jaki cel był tej bajki, w każdym bądź razie wiem jaki miała skutek.
Zamykałam oczy, przykrywałam się kołdrą i raczej bardzo szybko zasypiałam. Czasami, była bardziej barwniej opowiadana więc nawet głowę nakrywałam. Wyszła potem z tego jakaś afera… więcej już jej nie słyszałam, ale moja wyobraźnia jest i była ogromna. Czasami nawet w domu się bałam i to bardzo.
Świeboda przeplatał się prawdopodobnie, w rozmowach koleżeńskich a także z personelem, podczas wszystkich moich pobytów w Świebodzinie.
Ale niestety nie jestem w stanie nic na ten temat napisać – nie pamiętam.
Jedna pewna to taka, że straszył, ze słychać było kroki, chyba nawet w jakieś szczególne dni, nawet podobno brzęk łańcuchów było słychać. A najbardziej właśnie nad R-I, podobno.
Może ktoś z Was pamięta, wie z jakiś źródeł? Chętnie bym o tym poczytała.
* * * * * * * * * * * * * * * * *
Wiecie, zastanawiam się, czy za bardzo nie idealizuję tego Loro? Ale to tak jest, że z czasem pamięta się tyko to co dobre. Chociaż nie koniecznie.
Pamiętam, również o niesprawiedliwościach jakie mnie spotkały. Tylko czy wypada o tym pisać? W sumie skoro publicznie przyznałam się do rozmowy telefonicznej, która nie powinna być moją, to czemu nie wspomnieć, że czułam się pokrzywdzona?
Było lato, ładne lato. Wakacje. Lubiłam tę porę roku w Loro, często chodziłam z koleżankami lub sama na spacery do parku i dalej na teren ogrodu i sadu. Pamiętam słońce, brzęk osy i wielkiego trzmiela. Poszłam sama podczas poobiedniego odpoczynku. Była bardzo ładna pogoda.
W czteroosobowym pokoju byłam jeszcze tylko z jedną koleżanką. Naprawdę nie pamiętam , kto to był. Gdy wróciłam, w pokoju była moja ukochana siostra Irenka-oddziałowa, jakaś inna pielęgniarka. Myślałam, że jakiś nalot porządkowy. Ale okazało się, że nie. Byłam oskarżoną. Pytano gdzie byłam, po co byłam, co robiłam. Przeszukano moje rzeczy. Znaleziono pod materacem moim, moje pieniądze. Ale dowiedziałam się od siostry, tej mojej kochanej Irenki, że znalazła pod moim materacem pieniądze , które ukradłam tej koleżance. I dlaczego to zrobiłam?
Płakałam, ja powiedziałam, że nie ukradłam nic, nikomu. Nie umiałam pyskować, uważałam, że powiedzenie prawdy wystarczy. Rozpętała się burza. Bo oprócz tego, że ukradłam, to kłamię i nie przyznaję się. Mam oddać te pieniądze, przeprosić i tym samym przyznać się, obiecać, że nigdy tego więcej nie zrobię. Jak mogłam się przyznać? Dlaczego mi nie wierzy moja siostra Irenka. Zawsze była taka dobra – dlaczego tak mnie krzywdzi?
Mój, żal był ogromny. Musiał być ogromny bo do dziś czuję swoją krzywdę. Postraszono mnie milicją, która przyjedzie, jeżeli nie zrobię tego, czego ode mnie oczekują…
No, słowo milicja z niczym dobrym mnie się nie kojarzyło. Jak myślicie co zrobiłam? Oddałam swoje pieniądze, które dała mi moja Ciocia, przeprosiłam a na koniec usłyszałam pochwałę, że jednak nie jestem zła. Że mogłam od razu tak zrobić a nie tyle czasu kłamać.
Bo to ciągnęło się parę dni. Jak mnie to bolało. Jak mnie to boli do dziś.
I wiecie, że od tej pory straciłam zaufanie do siostry Irenki. Inaczej zaczęłam na nią patrzeć. A w sercu miałam i mam do dziś tęsknotę do tego aby nigdy nie nazwała mnie złodziejką, bo nigdy nic nie wzięłam. Bolało mnie, że znając mnie tyle lat, nie uwierzyła mi tylko jakiejś nowej, która ledwie przyjechała. Wrobiła mnie. Nie wiem czy celowo, czy naprawdę jej zginęły te pieniądze. Od tej pory zawsze wszystkie pieniądze trzymałam u wychowawczyni.
Dowiedziałam się, później po moim wyjeździe, że z tą koleżanką ciągle były jakieś problemy tej natury.
Jak to wydarzenie na mnie wpłynęło? Mam wrażenie kochani, że nie najlepiej. Właśnie za tego pobytu w Loro spadła mi ocena z zachowania. Po tym ja patrzyłam wrogo na niektóre osoby z personelu. Zaczęłam zapewne być niemiła, buntowałam się. No bo pewnie myślałam, po co się starać, rozumiecie? Dano mi do ręki „narzędzie” usprawiedliwiające moją niesubordynację. Powiedziano, że jestem zła. A skoro jestem zła… to jak takie dziecko może się zachowywać?
Wszystko było mi obojętne.
Zaprzyjaźniłam się z koleżanką, która paliła papierosy, ja nie paliłam. Oczywiście ktoś wyczaił, że razem poszłyśmy… no i ona paliła. Pozwolicie, że nie powiem o kim mowa. Ja ją pamiętam. Bardzo ją lubiłam.
Oczywiście było chuchanie, obwąchiwanie, przeszukanie. Mnie to zaczęło bawić. I prawdę mówiąc nie za bardzo się przejęłam faktem, że stwierdzono, iż paliłam choć nikt nic u mnie nie znalazł ani nie wyczuł. Podobno dobrze się ukrywałam. Śmiałam się w duchu ze wszystkich. A teraz myślę, że też mnie to musiało boleć. Ale ja naprawdę lubiłam tę koleżankę i nie widziałam powodów dla jakich miałabym z nią przestać się kolegować, a tego ode mnie oczekiwano, wtedy pewnie oznaczałoby to, że nie palę.
I tak do mnie ta zła opinia przylgnęła. Nie wiedziałam o tym, nie zdawałam sobie z tego sprawy, że brnę coraz głębiej w kłopoty.
Dopiero w domu, gdy zobaczyłam świadectwo, gdy usłyszałam od Cioci co o mnie jej powiedziano… chwyciłam się za głowę… nic, kompletnie nic, nikt o mnie nie wiedział!!
Na to wyszło. Poczułam się oszukana, zrozumiałam, że w takim razie ja też o nich nic nie wiem. Byłam zła, że przez tyle lat, tak bardzo ich kochałam, że byli mi oni wszyscy tacy bliscy.
Oczywiście mój bunt minął, nadal wszystkich lubię i szanuję. Mile wspominam wszystkie chwile spędzone w murach mojego sanatorium.
* * * * * * * * * * * * * * * * *
Spacerowałyśmy razem z Agą, zaplanowałyśmy nawet dla Was niespodziankę, ale to pozostawiam już dla Agnieszki. Trochę pracy ją czeka, dlatego dajmy na to więcej czasu.
Chodziłyśmy po niemalże wszystkich zakamarkach, choć wiele też nie odwiedziłyśmy miejsc. Nie poszłyśmy do parku, na tereny dawnego ogrodu i sadu. Nie byłyśmy w dawnych warsztatach. Nie weszłam na teren dawnej szkoły, tylko popatrzyłam w tamtym kierunku, ale wzniesienie na podłodze ze skrzypiącą podłogą – jak wcześniej wspomniała Agnieszka jest.
Nie byłam również na R-II i zapewne w wielu, wielu miejscach. Uwierzcie mi, że nie dałam rady. W głowie było tyle myśli, tyle wzruszeń. Czas nieubłagalnie płynął. A miałam w planach jeszcze odwiedzenie jednej osoby, tak bardzo mi bliskiej – dr Krzysztofa Szulca.
Pozwolicie, że ten etap odwiedzin pozostanie jednak moją cichą, prywatną wędrówką.
Jedyne co mogę wam powiedzieć, że miałam dużo szczęścia. Zastałam pana doktora w domu.
Wzruszenie moje było i jest ogromne.
Dziękuję panie Doktorze, bardzo dziękuję!!!
Na budynku, który stoi naprzeciw okien mojego macierzystego oddziału R-I, do dziś jest mała, informacyjna tabliczka… czy ktoś wie?… pamięta co na niej jest napisane?
Z drugiej strony niewidocznej z sanatorium, jest wmurowana tablica informacyjna o dr Wieruszu.
* * * * * * * * * * * * * * * * *
Nie mogłam się rozstać z murami Naszego Świebodzina. Pomimo, że atmosfera jest inna. Pomimo, że nie ma w tych murach, tętniącego życia dziecięcego. Pomimo bólu rozłąki jakże szczęśliwego dzieciństwa. Jest inne życie, inni ludzie. Żal mi jest Tamtego Ośrodka, ale zrozumiałam już, ze tak być musi. Ale nie zmienia to faktu, że żal mi.
Nie uwierzycie, dwa czy trzy razy się wracałam. Portier to już trochę dziwnie na mnie patrzył a najlepsze to, że Agnieszka za każdym razem odprowadzała mnie i żegnałyśmy się przy drzwiach wyjściowych.
Na zakończenie, oczywiście się przewróciłam. Jeszcze przez dwa dni czułam ból potłuczonej nogi i ręki.
Dotarłam na przystanek autobusowy i znowu wspomnienia.
Dawno, dawno temu co dwa miesiące byłam na tym przystanku. Czasami ze strachem stałyśmy, czy się zabierzemy?
Te same stanowiska, barierki – tylko ja sama, już bez Cioci.
Skoro ja byłam zmęczona tą podróżą, jak bardzo Ona musiała być wykończona?
Jechała przecież z niesforną dziewczynką w gorsecie. Nie było to dziecko, które spokojnie stało: tu ją gniotło, tam uwierało, bo często przecież była robiona na kontroli podwyżka.
Dla niewtajemniczonych, dodam, ze chodziło o podniesienie podbródka.
Jeżeli dr Spiler lub inny w jego zastępstwie lekarz, włożył trzy palce między brodę a podbródek, był to znak, że na tyle się urosło, wyciągnęło, że należy gorset podwyższyć, co robiono od razu na poczekaniu w warsztatach. Dowiercano w gorsecie, na metalowych prętach dziurki na zaleconej przez lekarza wysokości.
Ciężko było przyzwyczaić się od razu do nowej wysokości… więc też ciężko było wystać w jednym miejscu. A ta moja kochana Cioteczka, wytrwale tak jeździła ze mną tam i z powrotem. Łódź – Gorzów Wlkp. – Świebodzin – Gorzów Wlkp. – Łódź.
Nieprzerwanie od 72 roku do 83 roku.
Patrzyłam na drzewa, które zostawały przy drodze, jaką jechaliśmy.
Zastanawiałam się, czy to te same?
Nuciłam sobie piosenkę…
„…Tyle chwil minęło, tyle zdarzeń,
Tylu ludzi przeszło, tyle marzeń,
Tyle marzeń sennych się nie spełniło,
Tyle pięknych dni ubyło…”
* * * * * * * * * * * * * * * * *
I w tym miejscu właściwie wspomnienia moje się urywają, ale to nie do końca jest prawdą.
Im więcej czasu poświęcam na spisywaniu wspomnień z LORO tym więcej chwil tam spędzonych na nowo się przypomina. Aż sama jestem zaskoczona.
Niemniej kończę tą moją wędrówkę po przeszłości.
Mam nadzieję, że nie zanudziłam Was. Podzieliłam się z Wami najskrytszymi wspomnieniami, mając nadzieję, że mnie zrozumiecie, a zarazem wierząc, że Wy również dzięki temu przypomnicie sobie jakieś miejsca czy wydarzenia.
Może również podzielicie się własnymi wspomnieniami?
Z OPTY-mistycznym uśmiechem pozdrawiam
Kika
Gorzów Wlkp. 21.02.2007r