22.05.2006 r.
KOCHANY PANIE DOKTORZE
Ten list noszę w swoim sercu od wielu, wielu lat. Nigdy nie starczało mi odwagi, aby do Pana napisać. Poświęcał Pan nam – pacjentom tak wiele czasu, że nie chciałam zakłócać tej odrobiny prywatności, którą zostawiał Pan dla siebie i swojej rodziny. Dziś jest Pan na emeryturze i mam nadzieję, że list mój sprawi Panu przyjemność. Jestem Pana pacjentką (LORO XII 76 do XI 77). Gdy przyjechałam do Świebodzina moje plecy nie bardzo nadawały się do oglądania mimo ciężkich ćwiczeń od trzeciego roku życia. Kąt skrzw.Th-79. Moja pierwsza operacja nie została „dokończona” – na talerzu biodrowym był naciek czy ognisko lub defekt włóknisty. Nie mam pojęcia, które określenie jest prawidłowe. Pamiętam jak delikatnie starał mi się Pan o tym powiedzieć na drugi dzień po zabiegu. A ja tylko pomyślałam, że trudno, to pójdę na drugi zabieg. Oczywiście tak się stało. Razem z dr Wieruszem po niecałych dwóch miesiącach od pierwszego zabiegu skorygowali mi Panowie kręgosłup. Na wizycie kontrolnej dowiedziałam się, że – jak to określił dr Wierusz najlepiej mu wyszłam – kąt skrzw.Th-25. Opisuję to wszystko, aby jakoś przybliżyć Panu swoją osobę. Od tamtych chwil minęło prawie 30 lat.
Uzbrojona w nowe plecy bez jakichkolwiek kompleksów zaliczałam kolejne etapy życia całkowicie zapominając, że mam kręgosłup odrobinę inny niż wszyscy. W czasie mojej nauki w liceum przyszła moda na taniec towarzyski. Tańczyłam w klubie trzy czy cztery lata. Nauczyłam się jeździć na nartach, chodziłam z plecakiem po górach. Korzystałam z wszystkich uroków życia. Studiowałam, studiowałam i pracowałam. Wyszłam za mąż, mam nie tylko wspaniałego męża, z którym będziemy obchodzili w sierpniu 20. rocznicę ślubu, ale i wspaniałą córkę. Skończyłam studia, pracuję (zbyt dużo). A moje plecy? Nie bardzo lubią mój zwariowany tryb życia. Bo żyć pełnią, to moja dewiza. Belkę usunęłam w Poznaniu jeszcze w styczniu 89 r. przed urodzeniem córki. Z latami bóle pleców się nasilają. Leki przeciwbólowe to prawie codzienność. Biorę je pod kontrolą anestezjologów z poradni leczenia bólu. Zwyrodnienia kręgosłupa lędźwiowego są u mnie dość duże. Za małe odległości między kręgami, wybrzuszenia krążków, uciski na worek oponowy. Mam też spory problem z biodrami. Lewy staw jest do wymiany i we wrześniu w Piekarach Śl. postanowiłam poddać się operacji. Bardzo długo byłam odsyłana od lekarza do lekarza. Ten od bioder mówił, że to kręgosłup, a ten od kręgosłupa, że to biodro. Męczyłam się kilka długich lat. Bardzo to osłabiło plecy. Dziś mam przykurcz w lewej pachwinie ok.30-40 stopni, bardzo utykam i do chodzenia potrzebuję kul. Nie zmniejszyło to mojej aktywności życiowej. Aby nie stracić kondycji, tam gdzie mogę, jeżdżę rowerem. To tylko drobna trudność na mojej drodze. Bardzo się obawiam efektów operacji czy endoproteza ograniczy moje ruchy. W szpitalu usłyszałam tylko krótkie nie. Z trudem dziś wiążę buty i bardzo się boję, abym mogła to robić po operacji. Dziś szpital to jak taśma produkcyjna, gdzie każde słowo i gest ograniczone jest do niezbędnego minimum. To nie to, co było w Świebodzinie. Dla nas Pan zawsze miał czas, uśmiech i życzliwość. Dziś tak bardzo „lekarski fartuch” wzbudza we mnie strach, że na wizyty jadę z mężem, bo nie potrafię „rozszyfrować”, co lekarz do mnie mówi, mimo że sensownie odpowiadam na jego pytania. Nie wiem też, jaki wpływ na moje dalsze życie będzie miała proteza biodra…..
Moje pocieszenie to wspomnienia ze Świebodzina i Niesulic. Wiara, że lekarze są wspaniali. Przekonanie, że wszystko się uda, wszystko można osiągnąć trzeba tylko chcieć. Miałam tyle w życiu szczęścia i ciągle wierzę, że ono mnie nie opuści. Nie pozwolę, aby choroba bioder coś zmieniła na gorsze. Jestem przecież wychowanką LORO, a my nigdy się nie poddajemy.
Kochany Panie Doktorze, mam nadzieję, że mój list sprawi Panu przyjemność. Jestem dowodem na to, że Pana ciężka praca nie poszła na marne. Jako osoba dorosła mogę dziś w pełni docenić efekty operacji. Korekta mojego skrzywienia jest olbrzymia. Ja nigdy specjalnie się nad tym nie zastanawiałam. Byłam szczęśliwa, że moje plecy wyglądają tak, a nie inaczej i to wszystko. Czasem w gabinecie lekarskim ktoś zapyta jak wielka była skolioza. Kiedyś ortopeda rozbawił mnie do łez. Na jego pytanie ile miałam stopni mówię, że 79 a zostało 25, a on czy ja zdaję sobie sprawę, co mówię i czy widziałam takie skrzywienie. Odpowiadam, że owszem, luster w domu nie brakowało. Nie mógł uwierzyć, że taka korekta była możliwa – wypis ze Świebodzina „sprowadził go na ziemię”. Miałam 14 lat, gdy opuszczałam Świebodzin. Moja mama bardzo często stawiała mi Pana za przykład. Kiedyś nie chciałam iść do kościoła na niedzielną mszę sugerując, że do kościoła chodzą tylko dzieci z podstawówki i staruszkowie. Co usłyszałam?! Że skoro dr Szulc, co niedzielę jest z żoną w kościele na mszy, a to taki wykształcony i dobry człowiek, to ja też powinnam.
Dziś zacierają się wspomnienia, ale zawsze na myśl o Świebodzinie i LORO uśmiecham się i jest mi cieplej na sercu. Życzę Panu i całej Pana Rodzinie wszystkiego dobrego.
Moje wspomnienia ( z lat pobytu w LORO ), spisane we wrzeniu 2014 r.
Mam w domu niedużą szarą kopertę, na której widnieje napis: Świebodzin. Jej zawartość to: druk recepty na której dr Wierusz 15.XI.1976 r. napisał do ordynatora sanatorium w Goczałkowicach, gdzie wówczas przebywałam, że zostanę przyjęta na leczenie do LORO w styczniu lub lutym następnego roku; przepustki z podpisami wszystkich pracujących w tym czasie lekarzy, pielęgniarek i wychowawców; hotelowe rachunki mamy i babci za wynajmowanie pokoju, kiedy przyjeżdżały mnie odwiedzić. Jest też kieszonkowy kalendarz z 77 r. gdzie zapisywałam ważne sprawy: wycieczki, wyciągi, gipsy, operacje, obóz, pieniądze otrzymywane z domy i wyjazd do domu. Naszywka z harcerskiego mundurka: Niesulice 77. Są też 4 czarnobiałe zdjęcia: trzy z Niesulic z 77 roku z obozu i jedno z wycieczki w Góry Świętokrzyskie opatrzone datą 27.V.1977 r. To moje skarby. Nikomu nie pozwoliłam wyrzucić tej koperty. Jest tylko moja. W niej świat, który tak bardzo kochałam, a którego już dawno nie ma. Tylko w myślach mogę się przenieść do miejsca tak mi bliskiego, do ludzi tak bardzo mi życzliwych i kochanych, którzy zawsze pozostaną w mojej pamięci.
Jak każde dziecko przyjechałam do Świebodzina z bagażem życiowych doświadczeń.
Od czego tu zacząć? Może od samego początku, a było tak:
Moje życie płodowe było pewnie bardzo szczęśliwe i beztroskie, ale zostało brutalnie przerwane w siódmym miesiącu. Mamie podano zbyt wysoką dawkę leku, która wywołała przedwczesny poród. Urodziłam się w domu, w mieszkaniu rodziców w Leśnicy, gdzieś koło północy 3 października 1963 roku. Biorąc pod uwagę okoliczności narodzin czy to było przed północą 3 czy po północy??? Nikt nie wie. Faktem jest, że mój akt urodzenia podaje dzień 3 październik, jako dzień narodzin. Na świat pomogła mi przyjść sąsiadka rodziców, którą poznałam 40 lat później. Dumny tata wezwał karetkę pogotowia. I tu zaczyna się moja pierwsza przygoda ze służbą zdrowia. Przyjechali – dwóch pijanych sanitariuszy. Zostali „przepędzeni” przez tatę. A ja? Raptem 1,75 kg żywej wagi, owłosiona jak małpka i nie grzesząca urodą. Był zimny październik. Nie pamiętam czy świat mnie oczarował czy zszokował chłodnym przyjęciem. Rodzinna legenda głosi, że grzano mnie w piekarniku i z duszą na ramieniu czekano do rana na lekarza. W wyniku zaistniałej sytuacji w domu nie zabawiłam zbyt długo. Pojechałam do szpitala, gdzie trzy tygodnie zajmowałam inkubator. Następne trzy lata to szczęśliwe dzieciństwo. Tak myślę, bo jak każdy człowiek nie pamiętam tego okresu ze swojego życia. Stare czarnobiałe zdjęcia ukazują śliczną dziewczynkę, z „szelmowskim” uśmiechem, której wszędzie było pełno. Ale co dobre, szybko lubi się kończyć. Miałam trzy lata, gdy dziadziuś zauważył wystającą łopatkę. Lekarz zdiagnozował u mnie skoliozę.
Następny etap mojego życia to niekończące się godziny ćwiczeń oraz pobyty w szpitalach
i sanatoriach. Ja rosłam, moje skrzywienie też. Trzeba było podjąć nieprostą decyzję o operacji. O Świebodzinie powiedziała mi magister Krystyna Karcz – moja rehabilitantka, do której przyjeżdżałam na gimnastykę i pływanie do Katowic przez wiele, wiele lat. Od trzeciego roku życia mieszkałam w Dąbrowie Górniczej.
Pierwsza wizyta w Świebodzinie – nie bardzo ją pamiętam. Dr Wierusz przyjmował wszystkich potrzebujących jego pomocy. Tak było i ze mną. Zostałam zakwalifikowana na operację. Musiałam poczekać na miejsce. Nie trwało to długo. Moje leczenie w Świebodzinie rozpoczęło się 28 grudnia 1976 r.
Pierwsze wrażenie.
Brama wjazdowa. Po prawej, wejście do malutkiej przychodni, po lewej wejście „do sanatorium”. Korytarz, po prawej na końcu drzwi z napisem gipsownia, po lewej schody. Stanęłam przy schodach prowadzących na I i II ortopedię. Usłyszałam gwar dzieci. Ulżyło mi. Było jak w ulu, a spodziewałam się szpitalnej ciszy. Pamiętam myśl, że jest dobrze jak w znanych mi sanatoriach w Goczałkowicach czy na Kubalonce słychać gwar rozbawionych dzieci. To znaczy, że to tylko zwykłe sanatorium i z całą pewnością nie będzie mi tu źle.
Trafiłam na kilka dni wolnych od szkoły. Wszyscy chodzili trochę rozleniwieni. Pierwsze dni spędziłam na sali nr 1, na II Ortopedii, gdzie były wyciągi. Chwilowo nie było wolnego łóżka, jedynie wózki z wyciągami. Siostra oddziałowa uprzedziła, że za kilka dni trafię na inną salę i będę miała zwykłe łóżko. Na sali jedyne „normalne łóżko” zajmowała Ania Stuferska – niewysoka, filigranowa blondynka w okularach, starsza ode mnie o cztery lata. Zaprzyjaźniłyśmy się, a przyjaźń przetrwała wiele, lat. To ona oprowadzała mnie po sanatorium, zdradzała jego sekrety. Razem na biegi i gimnastykę, razem na Sylwestra. Bal sylwestrowy mnie zaskoczył. Każdy mógł bawić się tak długo ile chciał i wytrzymał. Pamiętam, że tej nocy kładłam się spać gdzieś między pierwszą, a drugą. Dla trzynastolatki w nowym otoczeniu to wyczyn. Nowy Rok 1977, to nowe wyzwania. Poranne biegi, trzy okrążenia wokół parku – nie było tak łatwo przebiec wymagany odcinek w określonym tempie. Nad wszystkim czuwał Pan magister Piotr Włodyka. Pamiętam doskonale, że nową osobę, pozostali otaczali zawsze szczególną opieką. Tak było na biegach i na sali z wyciągami, gdzie jedna drugą „wieszała”. Tak po prostu, ktoś zabrał mnie do szkoły, abym nie błądziła; ktoś inny powiedział, kiedy biegać, a kiedy można bieg zamienić na szybki marsz itd., itd. Miałam szczęście, bo trafiłam na wspaniałe dziewczyny na oddziale, zawsze chętne do pomocy i na niezwykłych pracowników ośrodka od Pań salowych zaczynając, a na osobie Pana dyrektora kończąc. Szybko się zadomowiłam.
Rano biegi, śniadanie i chwila odpoczynku. Później gimnastyka, wyciągi, masaże. Gimnastyka na małej sali na końcu korytarza, już nie pamiętam, jakie wykonywałyśmy ćwiczenia. Zawsze po ćwiczeniach były biegi od ściany, do ściany. Tak wyrabiałyśmy sobie kondycję niezbędną do zabiegu.
Obiad. Wcześniej był jeszcze apel i rozdawanie listów, na które tak czekałam.
Szkoła. Byłam w siódmej klasie szkoły podstawowej. Nasza klasa była najliczniejszą w całej sanatoryjnej szkole. Uczyliśmy się w stołówce za dyżurką na naszym oddziale. Stołówka służyła do wielu celów. Oprócz swojej stołówkowej i klasowej funkcji, była także naszą garderobą. To tam znajdowały się szafki z ubraniami. W niedzielę rozsuwano tylną ścianę i stołówka była kaplicą (naszym kościołem). Lekcje jak w każdej renomowanej szkole, bez taryfy ulgowej. Języka polskiego uczyła mnie Pani Królikowa, której mąż robił nam zdjęcia dokumentując efekty leczenia. Była wymagająca, zawsze zachęcała do czytania i odwiedzania jej w bibliotece. Czytać lubiłam, ale polski nie był moją najlepszą stroną. Odczytywanie wyników z klasówek brzmiało mniej więcej tak: „Najlepiej napisała Renata. Ocena niedostateczna”. W zeszycie roiło się od ortograficznych błędów. Pamiętam też lekcje języka rosyjskiego prowadzone przez Pana Ryszarda Anyszko. W klasie mieliśmy chłopca na wózku prawdopodobnie z porażeniem mózgowym. Kontakt z nim był bardzo trudny, mówił bardzo niewyraźnie i nigdy go nie rozumiałam. Pan Anyszko nie miał z tym problemu. Potrafił go odpytać nawet po rosyjsku. Któregoś dnia opowiedział nam, że ten właśnie kolega zwiedził z rodzicami całą Europę. W tamtych czasach było to niesamowite. Kolega bardzo zyskał w naszych oczach. Geografię i jeszcze jakiś przedmiot, którego nie pamiętam miał z nami druh Janik. Ciągle zagadywaliśmy go o obozy harcerskie, które organizował. Część klasy na obozie już była, a druga się wybierała, więc pytaniom nie było końca. Fizyki i zajęć praktyczno-technicznych uczył druh Klucznik, również uczestnik harcerskich obozów. Był młodym, wesołym nauczycielem. Lekcje fizyki były dla mnie prawdziwą przyjemnością. Do dziś pamiętam plansze z przekrojami silników (tłokowym i diesla). Wychowanie muzyczne, to druhna Ewa. Przygrywała nam na pianinie ucząc śpiewania. Nie pamiętam, kto uczył mnie matematyki w siódmej klasie, może Pani Lucyna Cieniuch. Nie pracował już profesor Sobociński, „pamiętam” go jedynie z odwiedzin w szkole. W ósmej klasie matematyki uczyła mnie Iwona Jabłońska. Spotkałyśmy się później na Zlocie Grupy OPTY w Pradze w 2007 roku. Niestety nie pamiętam pozostałych nauczycieli. Szkoła to nie tylko lekcje, to też akademie, jak to wtedy bywało. Okazje były różne. Na jednej recytowałam wiersz i nie poszło mi rewelacyjnie. Ale mieliśmy jeszcze kabaret, który prowadził druh Janik. Tam dopiero była zabawa. Było przedstawienie o murzynkach. Byliśmy poprzebierani, a druhna Ewa smarowała nas kremem i dmuchała nam w twarze kawą Inką, która osadzała się na naszych roześmianych buziach zmieniając naszą karnację. To było wspaniałe. Druh Janik zabrał nas też do Klubu „Medyk”, o ile pamięć mnie nie zawodzi i nie zmieniłam nazwy. Mieścił się w piwnicach starej, zamkowej części. Pomieszczenia robiły wrażenie. Były przepiękne. Siedzieliśmy tam i dyskutowaliśmy o naszych „gustach” muzycznych. Druh obstawał za Marylą Rodowicz. Była jego ukochaną wokalistą, jak mówił pełną kabaretowego wdzięku. W tamtym okresie nie bardzo rozumiałam, o co chodzi z tym kabaretem. Dziś rozumiem. Nie bardzo pamiętam, jakie skecze czy przedstawienia jeszcze robiliśmy.
Zerkam do kalendarzyka. 4 kwietnia – poniedziałek, obok notatka – referat o Trasie Łazienkowskiej. Ciekawe, co miałam na myśli pisząc tą notatkę. W pamięci luka, nic się nie „zapisało na moim twardym dysku – czytaj mózgu”.
10-11 kwietnia, Wielkanoc. W stołówce stoły ustawione w podkowę, białe obrusy. Na świąteczny posiłek przychodzi dr Wierusz, dr Szulc i dr Spiller. Po latach dowiedziałam się od dr Szulca, że Panie kucharki z samego rana święciły olbrzymi kosz jajek, aby każde dziecko dostało święconkę.
13-16 kwietnia, wycieczka do Warszawy. Nie pojechałam, ale powodu takiej decyzji znów nie mogę sobie przypomnieć. – Tak, już wiem! Z historii choroby, którą udało mi się otrzymać 31.10.2001r. wynika, że 14.04.77 r. zastosowano trakcję ciągłą – wyciąg. Wisiało się na nim trzy tygodnie, a mój kalendarzyk tego nie odnotował. Wyciąg, to było przygotowanie do gipsu. Właściwie się z niego nie schodziło, jedynie do toalety i aby się umyć. Wiszenie było trochę monotonne i uciążliwe, ale przybliżało termin wyjazdu do domu. Każda skolioza znała kolejne etapy leczenia: ćwiczenia, masaże, zdobywanie kondycji, wyciąg w ramach ćwiczeń. Kolejny etap: wyciąg stacjonarny, a później gips. Od nowa zdobywanie kondycji w gipsie. Zabieg. Nowy gips i można było odliczać dni do powrotu do domu.
Wyciąg stacjonarny – czy ja to dobrze ujęłam? Dla wszystkich, którzy w Świebodzinie się nie leczyli i nie widzieli tego cuda techniki: – to, czym nazywaliśmy wyciąg, to był wózek-leżanka na kółkach. Wąska, z bloczkami do zawieszenia ciężarków za głową. Pacjent ubrany w odpowiednią uprzęż na głowie i biodrach, przy pomocy ciężarków i własnych stóp rozciągał swój kręgosłup korygując skrzywienie. Wyciąg był wyposażony w samochodowe lusterko na odpowiednim wysięgniku. Pozwalało ono oglądać wszystko, co było za głową wiszącego pacjenta. Tak można było obserwować, co dzieje się na tablicy w szkole, czy program telewizyjny w świetlicy. Bo wiszenie na wyciągu nie zwalniało z lekcji. Pisało się jedynie trochę gorzej, bo zeszyt leżał na brzuchu, a głowa nie miała za dużo swobody. Ale nie pamiętam, aby ktokolwiek narzekał. Starałyśmy się „wisieć” jak najlepiej, bo to skutkowało wspaniałą korektą skoliozy w czasie zabiegu. Na koniec tego etapu, po zaliczeniu wyciągu miałyśmy robione RTG w obciążeniu. To pozwalało lekarzom ocenić, jaka może być korekta skrzywienia utrwalona zabiegiem ortopedycznym.
Na gipsowni, dr Szulc pokazał mi na RTG jak dużą korektę będzie można u mnie uzyskać. Mój kręgosłup jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki był niemal prosty. Miałam łzy w oczach, nie mogłam uwierzyć, że kiedyś to nastąpi. Skolioza piersiowo-lędźwiowa, jakiej byłam „dumną” właścicielką miała Th-79? na L-39?, a tu nagle zostało może ze 30? w odcinku piersiowym i nic, dosłownie nic w lędźwiowym.
Gipsowanie nie było przyjemne. Trudno wytłumaczyć to osobom, które się z tym nie spotkały. Słyszałam, że w sanatorium w Zakopanym, gdzie również leczono skoliozy, gipsowano w pozycji głową w dół. Przypominało to wiszenie na osiedlowym trzepaku. Świebodzin miał swoją metodę. Specjalne „łóżko”, czyli konstrukcja z rurek, gdzie montowano różne pasy i ciężarki. Zasada podobna jak na wyciągu, tyle tylko, że tu leżało się na wąskim pasku tkaniny. Uprzęż i już się „wisiało”, a Panowie doktorzy zakładali gipsowe bandaże. Po zabandażowaniu wycinane było „okienko” na piersi i żołądek. Dr Szulc poprosił abym chwyciła go za szyję i tak przy pomocy jeszcze innych troskliwych rąk trafiłam na wózek. Jeszcze docinanie, aby nic nie przeszkadzało i gotowe. Od szyi po pachwiny miałam „nowe ubranko”. Ważyło ze 4,5-6 kg, lekko-szarawe, nieco twarde. Nie było zbyt wygodne, ale dało się przeżyć.
Nasze młode ciała miały niezwykłą moc przystosowania się do każdej sytuacji. Już nie pamiętam jak zdejmowałam dzianinę, w której mnie gipsowano. Może pomagała siostra oddziałowa, która wycinała okienko w gipsie na plecach. Później wkładałam pod gips bawełnianą podkoszulkę z krótkim rękawem pomagając sobie długą drewnianą linijką.
A jak zażywałyśmy kąpieli???? Czy dziś to jeszcze ktoś pamięta? Długie szczypce, wata zamoczona w spirytusie. Szczypce wchodziły pod gips z nawilżoną watą i tak przemywałyśmy skórę na plecach, biodrach i brzuchu. Myślicie, że takie mycie nie było skuteczne? Ależ skąd. Gdy zdjęto mi gips po dziewięciu czy dziesięciu miesiącach oprócz kolcy biodrowych, które były nieco czarne, reszta ciała była czyściutka.
Dziś nikt by nie uwierzył, że zmiana koszulki odbywała się błyskawicznie dzięki linijce, odpowiedniemu oparciu i podparciu gipsu na blacie stołu lub łóżka. Dziś metody są inne i gips nie jest już potrzebny.
25-28 maja, wycieczka w Góry Świętokrzyskie. Najbardziej utkwiło mi w pamięci zwiedzanie jaskini „Raj”. Wjechaliśmy autokarem pod same „drzwi Raju”. Wśród nas były dwie osoby na wózkach. Podzielono nas na dwie grupy i mogliśmy podziwiać nieznany nam świat stalaktytów i stalagmitów. Pamiątkowe zdjęcie pozwala nie zapomnieć twarzy osób, które mi tam towarzyszyły. Jak nasi opiekunowie załatwili, że zjechały również osoby na wózkach, nie wiem. Obawiam się tylko, że dziś nie byłoby to możliwe.
7-27 czerwca, zaznaczyłam w kalendarzu obóz w Niesulicach. Obóz, który spełnił moje harcerskie marzenie i na którym otrzymałam harcerski krzyż. Zawsze chciałam „jechać” na obóz. Problem był tylko w tym, że całe wakacje spędzałam w sanatoriach i o wyjeździe na obóz nie było mowy. A dzięki LORO nie tylko na takim obozie byłam, ale mogłam skosztować wspaniałego obozowego życia.
Nocna warta (najciemniejsza od północy do drugiej), wciąganie flagi na maszt, spanie w namiocie, kąpiel w jeziorze, porywaniem flagi z masztu zdrowym harcerzom (ciapy nie upilnowały), spotkanie z Neptunem i jego obrzydliwy poczęstunek, wieczorne ogniska, „biegi” na orientację, Lubuskie Lato Filmowe i spotkanie z popularnym aktorem. Były jeszcze atrakcje, z których nie umiałam korzystać jak łowienie ryb, pływanie żaglówką mak i kajakami.
Nie wiem czy inne obozy oferowały tyle wrażeń. Nasz był wyjątkowy i nie było chwili, aby się nudzić czy tęsknić za domem. Przekrój wiekowy duży. Gipsy, kule, wózki, protezy lub ich brak i puste rękawy czy nogawki. To drobiazgi. Każdy czuł się wspaniale. A pomysły miewaliśmy różne.
Na warcie należało pilnować flagi i nie wolno było zasnąć. Warta zmieniała się co dwie godziny. Oczywiście wpadliśmy na pomysł, aby odwiedzić sąsiednie obozy i „podwędzić” flagę. Podstęp się udał, bez wielkiego wysiłku. Obca flaga w obozie i co dalej. Nie bardzo wiedzieliśmy, co z nią zrobić, o pomoc zwróciliśmy się do druha Klucznika. Już nie pamiętam jak to się odbyło, ale flaga wróciła do prawowitych właścicieli.
Innym razem poszłam popływać na materacu dmuchanym. Może to i nic takiego, tyle tylko, że byłam w gipsie od szyi po pachwiny. Gdybym wpadła do wody nie dałoby się pływać. Nie tylko spore ograniczenie ruchów, ale i gips od razu by nasiąkł, tworząc obciążenie niczym „betonowe buty” z kryminalnych filmów. Do porządku przywołał mnie druh Klucznik tłumacząc, że to sport chwilowo mi niedostępny. Ale trudno nalać komuś „oleju do głowy”, gdy ta głowa taka dziurawa.
Po kilku dniach korzystając z wolnej chwili i wolnego kajaka wybrałyśmy się z koleżanką, aby trochę popływać. Może i nikt by nie zauważył, ale znów druh Klucznik pogonił nas z jeziora. Nie podobało mu się, że koleżanka ma nogą w gipsie, a ja gips na plecach. A już było tak „fajnie”. Przecież nie można było zakładać, że się wywrócimy. My w każdym bądź razie takiego założenia nie robiłyśmy. Druh miał oczy wszędzie i nie dało się przed nimi schować. Zawsze wiedział i widział, co złego kombinujemy.
Przy „poczęstunku Neptuna” towarzyszącemu zawsze tzw. „otrzęsinom” tych, co brali pierwszy raz udział w obozie, mieszanka była tak nie do przełknięcia, więc wyrywałam się ze śmiechem i piskiem. Robiłam to tak skutecznie, że wylądowałam w wodzie. Zostałam szybko postawiona na nogi i gips nie zdążył zamoknąć. Nie zdążył, ale koszulki na gipsie i pod gipsem ociekały wodą. Krótkie pytanie: „Czy nic się nie stało? i „rozkaz” do błyskawicznego przebrania. Pamiętam, że biegłam bardzo szybko do namiotu, aby się przebrać i wrócić do zabawy.
Były jeszcze inna zabawa – jak bieg na orientację czy podchody. Chodziło się od punktu do punktu. Każde takie miejsce było punktowane w zależności od wykonania zadania. Ja pamiętam tylko jedno. Na trasie siedziała na kocu druhna Ewa. Rozmawiała z nami o coś pytała i niespodziewanie przykryła różne przedmioty, które obok niej leżały. Drużyna – kilka osób, miała odgadnąć, co leży pod kocem. Nie odgadliśmy wszystkiego. I ja nie okazałam się tak spostrzegawcza, jak wcześniej myślałam.
Było jeszcze „Lubuskie Lato Filmowe” w Łagowie. Wydaje mi się, że zwiedzaliśmy w czasie festiwalu Łagów, ale nie jestem tego taka pewna. W czasie obozu w Niesulicach rok później odwiedził nas Jan Nowicki, którego dziś najbardziej kojarzę w roli Wielkiego Szu. W moim pamiętniku napisał: Renatce miłej i kochanej Jan Nowicki Lato 78 r. Z obozowych pamiątek mam jeszcze naszywkę na mundurek harcerski: NIESULICE HAL 77 ZHP HUFIEC ŚWIEBODZIN i trzy zdjęcia: grupowe, zastępu i Neptuna ze świtą.
14 lipca byłam przygotowana do operacji. Zdjęto mi gips, robiąc z niego tzw. koryto, mogłam się wykąpać po 11 tygodniach mycia spirytusem.
15 lipca, w piątek miałam pierwszą operację. Nie poszło tak jak planowano. Na talerzu biodrowym, skąd pobierano okostną w postaci wiórów miałam dziwny naciek. Został dokładnie wyczyszczony, a materiał wysłany do badań histopatologicznych. Dr Szulc o zaistniałej sytuacji poinformował mnie na rannym obchodzie. Mówił z trudem, jakby czuł się winny zaistniałej sytuacji, że nie mógł mnie zoperować i za jakiś czas odbędzie się „prawidłowy” zabieg. Nie zorientowałam się, że coś jest nie tak, choć bolało mnie tylko biodro. Leżałam w gipsie jak każdy po operacji kręgosłupa. Doszłam do wniosku, że pójdę na kolejną operację i nie zawracałam sobie tym więcej głowy.
Sytuacja jednak była nietypowa, co potwierdził przyjazd mamy. Rodzice nie odwiedzali dzieci w czasie rekonwalescencji po zabiegach. Takie były zasady. Wizyta mamy przy moim łóżku trwała kilka minut. Zamieniłam z nią kilka słów, ale rozmowa tak mnie zmęczyła, że przespałam kolejnych kilka godzin. Szybko z sali pooperacyjnej z pierwszego piętra trafiłam na nasze drugie piętro, a sześć dni po zabiegu cichutko wstałam, bo nie miał nam, kto włączyć telewizora. Leżałam w Sali nr 2, gdzie leżały osoby, jeszcze nie chodzące po zabiegu. Przez najbliższe trzy tygodnie ukrywałam swoje chodzenie, choć myślę, że siostry wiedziały. Byłam już dawno zdrowa, organizm zapomniał o zabiegu i żył własnym życiem. Oficjalnie pozwolono mi wstać 12 sierpnia.
Po zabiegu nie wymieniono mi gipsu. Był bardzo ciężki przez nowo naklejone warstwy i strasznie mnie pogrubiał. W nic się nie mieściłam. Nawet dres był za szczupły. Tu z pomocą przyszły koleżanki, które pożyczyły mi spódnicę. Może i coś jeszcze, ale spódnicę zapamiętałam najbardziej, jedyna, w której mogłam się dopiąć.
25 sierpnia, – doczekałam się wymiany gipsu. Zrobiłam się o kilka kilogramów lżejsza. Szóstego września ściągnięto mi gips szykując do kolejnego zabiegu, a siódmego odbyła się operacja. W tym dniu humor mi dopisywał, a po „głupim Jasiu” było mi jeszcze weselej. Opowiadałam coś śmiesznego Pani Marysi, mojej wychowawczyni, która towarzyszyła mi w windzie zwożącej piętro niżej na „Blok Operacyjny”. Na sali operacyjnej Pan dr Szulc pozwolił dotknąć mi stołu operacyjnego, czym czułam się bardzo zaszczycona i wyróżniona. Później było przyjemne zasypianie. Przebudzenie nie było już tak miłe.
Słyszałam i rozróżniałam głosy, ale nie miałam siły otworzyć oczu i głęboko oddychać. Miałam ruszyć palcami u stóp. Ruszyłam obiema nogami. Słyszałam głos dr Szulca, że już wystarczy, że jest wspaniale. Tylko oddychanie nie wychodziło mi najlepiej. Za łóżkiem stała pielęgniarka i „okładała” mnie po twarzy. Oddychaj, zobacz siniejesz, oddychaj. Dwa głębsze wdechy i już moje siły były wyczerpane. I znów oddychaj, oddychaj, głębiej, bo siniejesz. Do głowy przyszła mi tylko jedna myśl, że przecież żyję, to na pewno oddycham i aby siostra dała mi spokój. Policzki bolały mnie od klepania. I znów zapadłam w głęboki sen.
Gdy otworzyłam oczy, słyszałam grający w świetlicy I Ortopedii telewizor. Pacjenci oglądali wieczorny film. Myślałam, że telewizor grał bardzo głośno. A przecież na salę pooperacyjną drzwi były podwójne.
Ból pleców stawał się nie do zaakceptowania. Czekałam na zastrzyk z dolarganu. Nie pamiętam twarzy tamtych sióstr. A one z wielką cierpliwością opiekowały się nami w tym najtrudniejszym dla nas czasie. Były czułe, wyrozumiałe, słyszały nasz każdy jęk, ruch na łóżku. Poprawiały pościel, robiły zastrzyki najdelikatniej jak potrafiły. Myły, czesały i pocieszały jak najlepsze matki. Obecność rodzica nie była potrzebna. Na pięć łóżek w sali pooperacyjnej, – a nie zawsze wszystkie były zajęte, była jedna pielęgniarka, która nie opuszczała tego pokoju.
I tylko pomyślcie jak dziś jest w szpitalach. Dwie pielęgniarki na dyżurze i 20-30 leżących pacjentów.
Zastrzyki z antybiotykiem dostawałyśmy w bok uda, a dolargan w ramię. Dolargan jest słabszy od morfiny, doskonale sprawdza się u dzieci. Gdy siostry podawały zastrzyki z dolarganem prosiły, aby głęboko oddychać. Obserwowały nasze reakcję. Mnie delikatnie kręciło się w głowie. Uśmierzenie bólu było prawie natychmiastowe. Dźwięki z otoczenia były spotęgowane. Odkręcił ktoś wodę nad umywalką, a ja słyszałam morskie fale uderzające o brzeg.
12 września – najfatalniejszy dzień! Tak napisałam w kalendarzu. Bardzo bolało. Skarżyłam się dr Wieruszowi, że bardzo boli. Jego odpowiedź była zaskakująca: „Ja bardzo bym się martwił, gdyby nie bolało. Musi boleć.”
Taka operacja dla dziecka, to jak zdobycie Mount Everestu. Dostałam dwa listy, które podała jedna z koleżanek siostrze. Chciałam przeczytać, ale ręce omdlewały, a ja nie mogłam skupić się na literach. Brakowało mi sił. Pozostawiłam to na później.
Z laboratoryjnych badań wynikało, że brakuje mi czerwonych krwinek. Dr Wierusz zlecił podanie krwi. Nie było w dostatecznej ilości tak dziś popularnych wenflonów. Ten założony w sali operacyjnej był już wyciągnięty. Teraz siostra wyszukała najgrubszą igłę, jaka była na oddziale. Mimo to krew kapała długo, monotonnie i było to strasznie uciążliwe. Każdy minimalny ruch ręką zatrzymywał kroplówkę. Jedyne co mogłam, to odczytać imię i nazwisko krwiodawcy, który oddał tę krew, jego adres, grupę krwi i współczynnik Rh. To naprawdę był trudny dzień.
15 września, – zmiana opatrunków.
22 września, – zmiana gipsu. Ciągle nie chodziłam, ale mój stan bardzo się poprawił. Znów leżałam na sali nr 2, na naszym oddziale – II Ortopedii. Obok koleżanki w tej samej sytuacji, co ja. Żadna z nas nie chodziła. Drzwi do sali były otwarte, dyżurka pielęgniarek obok. Wystarczyło powiedzieć siostro, a nasze opiekunki już były przy nas. Kolejna zmiana gipsu na ten, który miał mi służyć kolejne 10 miesięcy. Miał żółty odcień, był trochę lżejszy i ponoć bardziej wytrzymały.
Siostry przywiozły mnie na gipsownie. Pierwszy etap – wyjęcie szwów. Mam je do dziś. Gruba, niebieska żyłka. Nie bolało. Na gipsownię weszła Pani dr Abłażej, razem z pielęgniarką pchającą wózek, na którym leżało dwoje brzdąców. To były kilkuletnie dzieci. Chłopczyk bardzo płakał. Nim pielęgniarka podała wszystkie narzędzia dr Abłażej wyciągnęła szwy z nóg chłopca. Zrobiła to tak szybko i sprawnie, że maluch się nie zorientował, że jest już po wszystkim. Nawet pielęgniarka była zaskoczona. A dr Abłażej spokojnym głosem uspokajała malucha. Po zmianie opatrunków szkraby wróciły na swój oddział, a ja wisiałam na pasach, gdzie zakładano mi ostatni już gips.
29 września pielęgniarka zabandażowała mi nogi i wstałam. Po trzech tygodniach w łóżku była to wspaniała odmiana. Od tej chwili można było rozpocząć odliczanie dni do wyjazdu do domu.
Nie pamiętam, kiedy dokładnie to było i z jakiej okazji dr Abłażej opowiadała nam pokazując slajdy o swojej przygodzie z Afryką. Była lekarzem w Ugandzie. Slajd z oznaczeniem równika pamiętam do dziś.
Na pokaz filmów udało nam się kilkakrotnie lub kilkanaście razy namówić Pana magistra Piszczyńskiego, który dokumentował różne etapy leczenia dzieci. Towarzyszył nam w naszym sanatoryjnym, czy obozowym życiu. Uwielbialiśmy te filmy. Pokazywały koleżanki i kolegów z wcześniejszych lat, obozowe życie, a nawet zabieg korekty skrzywienia kręgosłupa. Na ten ostatni film zostały zaproszone tylko te chętne osoby, które operację miały już za sobą. Film pokazywany był studentom medycyny, oszczędzając im przykrych zapachów i dźwięków z operacyjnej sali. Na filmach można też było podziwiać efekty leczenia np. młodą dziewczynę tańczącą na protezach z mgr Włodyką. Ja też zostałam uchwycona na kilku filmach. Jednego nawet nie widziałam, bo w czasie jego projekcji leżałam po zabiegu, a później już nie było okazji by go zobaczyć. W czasie mojego pobytu mgr Piszczyński w LORO był już tylko rzadkim gościem. Uwieczniane na filmowej taśmie były też nasze sportowe zawody. Nie tylko filmy dokumentowały życie ośrodka. Robił to również Pan Królik, robiąc zdjęcia swoim fotograficznym aparatem. Kilka wisiało w korytarzu i można je było podziwiać idąc na gimnastykę.
Moja ostatnia notatka w kalendarzu z 16 listopada: „Przyjazd ze Świebodzina do domu z jednodniowym opóźnieniem. Straciłam 3490 zł. 324 dni poza domem”.
Wyjazd do domu opóźnił się o jeden dzień ze względu na kiepską pogodę. Dzieci po operacjach skoliozy, które do domu miały dalej niż 100 km leciały samolotem. Ja spełniałam te kryteria. Ze Świebodzina do Dąbrowy jest naprawdę daleko. Leciałyśmy we dwie – z koleżanką, której imienia już dziś nie pamiętam. Karetka wjechała w bramę. To był duży polski fiat 125. Koleżanka usiadła na fotelu, ja na noszach. Nie było mi wygodnie, bo nie mieściłam się i musiałam półleżeć, ale podróż trwała kilka czy kilkanaście minut. Karetka zawiozła nas na boisko, gdzie wylądował helikopter. Lot nie był długi, ale „bardzo głośny”. Helikopter odstawił nas na lotnisko, a następnie awionetką jeszcze z jedną osobą polecieliśmy do Katowic. Z Katowic karetką do domu. Radość była wielka.
Dziś dokładnie zdaję sobie sprawę ilu poświęceń i wyrzeczeń kosztowało moją mamę i babcię, a nawet młodszą siostrę, moje leczenie. To BABCIA wzięła na siebie obowiązek codziennego ćwiczenia, jazdy na ćwiczenia i basen od moich najwcześniejszych lat (od 3 do 14 roku życia). Koszty, czas, – nigdy nie dała za wygraną. Mama pracowała próbując związać przysłowiowy koniec z końcem. Odwiedzały mnie we wszystkich sanatoriach i szpitalach, w których przebywałam. A przecież w domu zostawała młodsza siostra, nie miały samochodu. Do Świebodzina przyjeżdżały, co dwa tygodnie, raz babcia raz mama. Mama zawsze wtedy, gdy były comiesięczne spotkania informacyjne z dr Szulcem. Kosztował nie tylko bilet kolejowy za pokonanie blisko 500 km, ale i wynajęcie pokoju hotelowego i nigdy nie przyjeżdżała z pustymi rękoma. A sklepy w tamtych czasach nie miały za dużo do zaoferowania. Wyjazd po pracy, rano w Świebodzinie. Hotel, LORO i już ze mną do hotelu czy na spacer. Wracałam na kolację do sanatorium, a mama do hotelu. Rano się pakowała, potem zabierała mnie do siebie, a koło 16.00 – 18.00 wracała z powrotem, aby niemal prosto z pociągu iść następnego dnia do pracy. Podobnie babcia, tyle tylko, że babcia nie chodziła do pracy. Siostra, odkładała słodycze i dawała babci czy mamie, aby zawiozły je mnie. Panie z recepcji w hotelu polecały wzmacniające syropy z Peweksu. Przy zakupach wydawały monetami, aby mnie uszczęśliwić. Przed zabiegiem zgodnie z zaleceniami lekarza dostałam litrowy słoik miodu, jego zawartość miała mnie wzmocnić.
Było warto, ze Świebodzina wróciłam z prostymi plecami. Po zdjęciu gipsu babcia uszyła mi pierwszą sukienkę na ramiączkach bez pleców. Czy los mógł być dla mnie bardziej łaskawy, a świat bardziej cudowny?!!! – chyba nie!.
Nikt w klasie, a byłam już ósmoklasistką nie zauważył gipsu. Wiedziały tylko najbliższe koleżanki. Po zakończeniu roku szkolnego powrót do Świebodzina. Najpierw obóz w Niesulicach i znów wspaniała przygoda z harcerstwem.
Po obozie przyjęcie na oddział. Uczucie fruwania, gdy siostra zdjęła mi gips. W gipsie w dniu przyjęcia ważyłam 54 kg, a bez gipsu 48,5 kg. Gips ważył 5,5 kg. Nigdy sobie tego nie uświadamiałam. Był naprawdę ciężki.
Nie udało mi się zapamiętać wszystkich osób z tamtych lat. Nie wszystko ujęłam w moich wspomnieniach. Jednak Świebodzin będzie mi zawsze przypominał tamte trudne, ale i cudowne sanatoryjne i harcerskie życie.
Gdy mi smutno, lub ciężko, ale też gdy nie mogę sobie z czymś poradzić, oglądam stronę internetową Stowarzyszenia „Grupy OPTY” (www.opty.info), czytam o moich lekarzach, nauczycielach i znajomych z tamtych lat. Wspominam stare, dobre czasy. Czytam książkę Wandy Mlickiej „Powrót do życia” i smutek przemija. Trzeba tylko chcieć pokonać przeciwności.
Pamięci wszystkim z LORO !
dzięki, którym jestem dzisiaj, tym, kim jestem.
Jak moje życie wygląda dzisiaj?!:
Jestem szczęśliwą żoną i matką. Z mężem w sierpniu br. obchodziliśmy 28 rocznicę ślubu. Córka studiuje, jest na II roku studiów magisterskich. Mąż, szczęśliwie doczekał emerytury i „upaja” się tym szczęściem (ma tyle lat, co ja). Ja do emerytury mam jeszcze strasznie daleko.
Ukończyłam dwa fakultety, zdobyłam uprawnienia, mam swoje Biuro Rachunkowe.
Kocham to, co robię. Swoją wiedzą dzielę się ze studentami Uniwersytetu Śląskiego.
Tylko zdrowia, czasu i sił ciągle mi brakuje. Kręgosłup boli, mam endoprotezę biodra i czekam na wymianę drugiego. Cieszę się, że we wrześniu odwiedzę moje kochane LORO razem z mężem i przyjaciółmi z Grupy OPTY, – Kochani do zobaczenia.
Renata Szymonek – godło: BETA
Zabrze, dnia 10.09.2014 r.