„Wspomnienia z LORO” – autor: Romualda Łoza
Właściwie, to wiedziałam, co oznacza słowo szpital. Spędziłam tam 3 tygodnie mając niespełna 7 lat i cudem uniknęłam poważnej operacji czaszki. Bez przerwy błąkałam się po szpitalnym korytarzu i wyłam, wypatrując, czy idzie moja mama z moimi ulubionymi goździkami miniaturkami i wafelkiem prince polo. Jeden z lekarzy, który widocznie nie pałał do mnie sympatią, kazał mojej mamie zabrać to „ryczące dziecko”, a że nie było to możliwe, to pewnie chciał mi dać popalić pobierając krew i nie trafiając 3 razy w żyłę. Aż dziw, że mając tylko 7 lat wiele z tego pobytu w szpitalu pamiętam. Ale podobno nasz umysł częściej zapamiętuje te złe rzeczy, choć pamiętam też tę najwspanialszą wiadomość, kiedy lekarze powiedzieli mojej mamie, że guz zaczął znikać i nie trzeba robić operacji.
W tym samym szpitalu lekarz wykrył u mnie skrzywienie kręgosłupa, no i później zaczęły się gimnastyki korekcyjne, masażyki, nauka pływania i kontrolne wizyty u ortopedów. Jednak na nic zdały się wszystkie wysiłki, bo w okresie dojrzewania kręgosłup zaczął się krzywić w szybkim tempie. Dopiero wtedy pomyśleli o gorsecie, na co raczej było za późno, a pewnego pięknego dnia w Dzień Matki moja mama usłyszała od lekarza: „Nie ma operacji na kręgosłup. Co Pani chce robić z kręgosłupem? Nie takie sławy chodzą garbate i jeżdżą na wózkach inwalidzkich”. Wyszłyśmy z gabinetu pozostawiając to bez komentarza…
To tyle wstępu. Zanim przez czysty przypadek dowiedzieliśmy się o Świebodzinie minęły jeszcze 2 lata. O dziwo dostałam skierowanie do dra Wierusza „od ręki”, co było bardzo ważne, bo w tamtych czasach obowiązywała rejonizacja i nie można się było leczyć w innym województwie, a przynajmniej tak nam mówiono. Jednak jak popatrzeć tu na nas wszystkich, to trzeba przyznać, że rzeczywistość omijała, na szczęście, te wszystkie przepisy.
Lubuski Ośrodek Rehabilitacyjno-Ortopedyczny – sama nazwa brzmiała nieźle, bo przynajmniej nie było w niej słowa „szpital”. Kiedy trafiłam tam po raz pierwszy 1 sierpnia 1980 roku, zupełnie nie w ten dzień, co trzeba, już wtedy uderzyło mnie zupełnie inne podejście do pacjenta, życzliwość lekarzy, bo choć pani w Ruchu Chorych oznajmiła, że to nie jest dzień przyjęć i należałoby przyjechać w poniedziałek, to jednak obecny tam, jak to moja mama określiła, pielęgniarz, zapytał skąd jesteśmy i poprosił, żeby zaczekać na korytarzu. Tym pielęgniarzem był sam Pan Doktor Antoni Kotwicki (!!!). Mimo, że miałam skierowanie do Doktora Wierusza, chciałyśmy się dostać właśnie do Doktora Kotwickiego, gdyż wcześniej, w swoim rodzinnym mieście, poznałam osobę, która była operowana przez Niego i tylko dzięki jej opowieści o Świebodzinie i dzięki temu, że zobaczyłam na własne oczy efekt operacji zdecydowałam się tam pojechać. Pan doktor nie odprawił nas z kwitkiem, tylko załatwił wszystko jak trzeba, nie wspominając już o wysokiej kulturze osobistej, która nie pozwoliła mu na to, żeby wszedł pierwszy do gabinetu i żebyśmy podczas wizyty stały. Dotychczas tylko takie wizyty pamiętałam. A tu? Wersal – jak to określiła moja mama.
Piętnastego października 1980 roku zostałam przyjęta na Oddział Ortopedii Pierwszej. Nigdy nie zapomnę, jak było mi strasznie smutno, gdy odjechała moja mama, a ja zostałam sama wśród obcych ludzi w białych fartuchach, w mieście oddalonym od mojego o paręset kilometrów. Przez pierwsze 3 tygodnie błąkałam się jak cień po ośrodku, płakałam po kątach i bardzo tęskniłam za domem, rodziną i trochę przerażał mnie widok tych wszystkich garbów, brakujących nóg, rąk itp. Ale rozumiałam, że przecież to nie miały być wczasy w super ośrodku… Choć, gdy teraz o tym pomyślę, stwierdzam, że były to jednak najwspanialsze wczasy, jakie kiedykolwiek przeżyłam – długie, w znakomitej atmosferze, w doborowym towarzystwie i w najwspanialszym miejscu na świecie.
Powoli zaczęłam się z tym wszystkim oswajać i w końcu doszłam do wniosku, że chyba nawet, gdybym zobaczyła kogoś z głową pod pachą, to by mnie nie zdziwiło, ani nawet nie przeraziło. Pamiętam taki incydent w auli, gdzie można było zagrać w tenisa stołowego. Grałam sobie spokojnie, gdy przyszedł chłopak bez dwóch rąk i też chciał zagrać. Tylko z czystej ciekawości, żeby zobaczyć jak on to robi, oddałam mu rakietkę. Nie powiem – zrobił na mnie niesamowite wrażenie.
W aklimatyzacji w ośrodku bardzo pomógł mi kolega z oddziału. Wiecznie uśmiechnięty, nie znoszący sprzeciwu i zawsze w dobrym nastroju, pomimo swojego poważnego schorzenia. Poruszał się na wózku. Wcześniej nie znałam takich ludzi, dopiero tam, w Świebodzinie zobaczyłam ile wokół nas jest chorób, cierpienia, i że pomimo tego można być pogodnym, uśmiechniętym i szczęśliwym. Zresztą, nikt z nas nie był tam zdrowy, a nie pamiętam nikogo, kto byłby wredny, złośliwy i nie dający się lubić. W LORO była jakaś magia, tam wszystko było jakieś inne niż w normalnym życiu. Teraz by się powiedziało, że to był jakiś wirtualny świat…, jakaś dobra gra albo niezła bajka. No, bo jak to jest możliwe, żeby począwszy od lekarzy, poprzez pielęgniarki, wychowawców na oddziale, nauczycieli w szkole, a kończąc na paniach salowych każdy się Tobą interesował? Nas było tak wielu, a oni przecież mieli też własne życie, swoje rodziny, swoje dzieci. Skąd znajdowali na to wszystko czas, żeby o każdego się zatroszczyć i okazać mu tyle serca? Zawsze będę pamiętała jak w dzień Wigilii zgromadzono nas wszystkich w świetlicy, przygotowano przepięknie stół. Kto mógł, to przy nim siedział, mnie się akurat trafiło leżenie po zabiegu, więc byliśmy na tzw. długich wózkach. Nie zapomnę nigdy jak nagle w drzwiach pojawił się Doktor Wierusz, Doktor Kotwicki, Doktor Szulc i parę innych osób z opłatkami w ręku i każdemu oddzielnie składali życzenia. Było to dla każdego z nas duże przeżycie, znajdowaliśmy się daleko od swoich domów i swoich najbliższych, a jednak nie byliśmy samotni. Ktoś o nas myślał i był z nami w tych trudnych chwilach.
Każdy dzień w Ośrodku zaczynał się podobnie – od biegania w parku o 7.30. Potem trzeba było założyć specjalny wyciąg i „wisieć” grzecznie do wizyty, następnie śniadanie i różne zabiegi rehabilitacyjne. Pomimo koszmarnych wyciągów, gimnastyki, wirówek, masaży i innych ćwiczeń nikt nie marudził, zawsze było wesoło i przyjemnie, bo osoby, które z nami pracowały właśnie też takie były – na luzie, wspaniałe i zawsze w dobrym humorze. Po południu były lekcje w szkole, do 18.00. To była najwspanialsza szkoła, w jakiej przyszło mi się uczyć w życiu. Nauczyciele z prawdziwego zdarzenia i przede wszystkim z powołania. Klasy były raczej mało liczne,
w mojej były chyba 4 osoby. Co prawda bałam się tej ilości, bo to zawsze większa szansa zapytania i ciągle wszystko trzeba umieć, ale przy okazji było to z pożytkiem dla nas. Pamiętam jak po wyjęciu szwów i założeniu gipsu wożono mnie na długim wózku do szkoły. To dopiero frajda! Należało tylko słuchać, nie trzeba było notować, no i bardziej przymykano na nas oko. Wiadomo, że jak się leży i tylko słucha, to można sobie przysnąć. Nie zapomnę jak druh Janik, na geografii albo biologii, powiedział do mnie w pewnym momencie: „Możesz spać, tylko nie chrap”. Ale mi się zrobiło głupio, wszyscy zaczęli się śmiać, więc sytuacja została rozładowana. Podobny przypadek trafił mi się na języku polskim u Pani Profesor Podhorodeckiej. Na szczęście w porę przebudziłam się, gdy Pani Profesor zawołała mnie ze dwa razy. Ktoś podpowiedział o co pytała i udało mi się odpowiedzieć – akurat była to lekcja gramatyki, którą uwielbiałam. Pani Podhorodecka była wspaniałym pedagogiem, oddanym swemu przedmiotowi i uczniom. I była taka dystyngowana, przynajmniej tak ją widziałam.
Dzięki druhowi Janikowi wstąpiłam do harcerstwa, wcześniej, w swoim rodzinnym mieście, byłam zuchem. Przysięgę składałam w środku nocy,
w ciemnym lesie, podczas obozu harcerskiego w Niesulicach. To dopiero było przeżycie! Tak naprawdę, to wierzyć mi się nie chciało, że w szkole w LORO jest harcerstwo, obozy, wycieczki i różne inne atrakcje. Po prostu, wszystko takie normalne, w rodzinnych miejscowościach tak było, ale przecież my nie byliśmy w domu… tylko w CZYMŚ na kształt szpitala, sanatorium. Powiem szczerze, takiej atmosfery życzę wszystkim wszędzie. Stamtąd nie chciało się wracać do domu. Płakałam jak bóbr, kiedy wyjeżdżałam, a moja mama nie mogła tego zrozumieć i teraz myślę, że musiało być jej bardzo przykro. A ja nie mogłam uwierzyć, że jutro obudzę się w swoim domu, wśród najbliższych, którzy tak przecież na mnie czekali, a tego wszystkiego już nie będzie, nie będzie nikogo z tych wspaniałych ludzi. Nadzieją napawały mnie wizyty kontrolne, które choć trwały tylko parę godzin, to sprawiały ogromną radość. Człowiek leciał jak wariat na oddział, żeby się wszystkim pokazać, przywitać się ze znajomymi, którzy może jeszcze byli albo znowu byli,
z pielęgniarkami, wychowawcami, lekarzami. A potem biegło się do szkoły, do parku, no i oczywiście trzeba było pochodzić po mieście, zajrzeć do Gotyckiej, czasami biegłam jeszcze do domu siostry Józi, którą bardzo lubiłam.
Z niecierpliwością czekałam na wrzesień, kiedy to miałam jechać na ściągnięcie gipsu. Niby tylko na parę dni, ale zawsze coś. Okazało się jednak,
że miałam niesamowite szczęście i zostałam aż cały miesiąc. To mi dopiero szczęście – zostać w szpitalu cały miesiąc zamiast parę dni. Inni stukaliby się
w głowę, a ja byłam przeszczęśliwa, że Pan doktor Kotwicki udał się na urlop i zabronił w tym czasie robić jakichkolwiek wypisów bez jego wiedzy. Nawet Pan doktor Szulc dziwił się i często pytał: „A co Ty tu panno tak długo robisz?”. Chodziłam więc sobie na gimnastykę, masażyki i wodne kąpiele. Do szkoły też mnie zagoniono, choć nie miałam żadnych książek, dla mnie to była sama przyjemność.
Wspomnień z LORO jest tyle, że chyba nie sposób tego wszystkiego opisać, najważniejsze, że mamy je w naszych sercach i nikt nas ich nie pozbawi.
Nikt mi nie zabierze radości i tego, jak bardzo się cieszyłam, że w końcu idę na zabieg, a zaraz potem smutku, że mnie odsunięto na tydzień, bo nie było mojej krwi. Byłam zrozpaczona i wyłam do poduszki. Wieczór przed zabiegiem był mało przyjemny, bo nie dość, że bez kolacji, to jeszcze z lewatywą. A po lewatywie trzeba było uważać, żeby ktoś nie zrobił żartu i nie zamknął ubikacji. Sama brałam w czymś takim udział i wcale nie jestem z tego dumna, ale co tam – po latach jest się z czego pośmiać, choć wtedy niektórym nie było do śmiechu. Na nockę dostawało się relanium, żeby się nie bać i spać.
Dzień zabiegu natomiast, to był cały rytuał. Na wizycie jakieś pinezki na plecach przyklejone plasterkami, potem do rentgena, a potem leżało się na długim wózku przed dyżurką i czekało się na hasło z bloku: „Proszę podać premedykację”. Przy wózku stali prawie wszyscy z oddziału i pocieszali, była też tradycja, że zamawiało się swoją ulubioną piosenkę i leciała sobie z kasety dla nieboraka po „głupim Jasiu”. Powiem szczerze, iż całe szczęście, że tyle osób stało obok mojego wózka, bo premedykacja zadziałała na mnie okropnie. Zaczęłam się tak panicznie bać, że obmyśliłam ucieczkę do toalety. Chciałam się tam zamknąć i już nigdy nie wyjść, ale wtedy otworzyły się drzwi na blok i usłyszałam: „Proszę przywieźć”. Potem było parę ciężkich dni, które, na szczęście, umilały nam dolargany i dalej już tylko z górki. Atmosfera na pooperacyjnej była wspaniała, w miarę cisza i spokój, nie licząc donośnego głosu siostry oddziałowej: „Nie spać! Co będziecie robić w nocy?” – dało się przeżyć.
LORO to był wspaniały Ośrodek – pełen niezwykłych rzeczy, niesamowitych ludzi i pełen… cudów. Jakiś nierzeczywisty twór, który, do dzisiaj – mimo, że nie ma go już w tej samej postaci – trzyma nas razem.
Romualda Łoza – godło konkursowe: ALFA
Poniżej dodatkowe uzupełnienie wspomnień nadesłane poza konkursem tuż przed opublikowaniem na naszej stronie www
Nie sposób nie wspomnieć o Panu Doktorze Pawle Dybowskim, który był lekarzem na Ortopedii I, czyli na oddziale, na którym przebywałam. Był niezwykle dowcipnym i sympatycznym młodym człowiekiem, a przede wszystkim – wspaniałym lekarzem ortopedą. I …. przystojnym mężczyzną …. bardzo. Czarne włosy, jakby lekka łysina, pomimo młodego wieku, ale kogo to obchodziło… to było tzw. wysokie czoło. Czego się nie robiło, jak Pan Doktor miał dyżur. Szampony, lokówki w ruch! Stroiłyśmy się, żeby wyglądać jak najlepiej.
Nic więcej nie można było kupić w sklepach – żadnych żeli, lakierów, a i o szampon było trudno. Tego jednak do szczęścia nie trzeba nam było. Każda z dziewcząt czuła się niesamowicie, kiedy Doktor Pawełek, będąc na obchodzie w czasie dyżuru, odezwał się do niej i o coś zapytał. Pół nocy spania nie było!
Ja nawet na blok operacyjny „wjeżdżałam” „przygotowana”. Wykąpana, to wiadomo, ale i z włosami podkręconymi na lokówce, na co zwróciła uwagę siostra przyjmująca mnie na blok operacyjny. Niestety, na nic się to zdało, bo „wyjechałam” z podniesioną czupryną pod czepeczkiem i grzywką stojącą prawie „na irokeza”. Ale czego się nie robi dla? Najważniejsze jest pierwsze wrażenie!
Duże znaczenie miało dla mnie to, że również Pan Doktor Pawełek, oprócz głównodowodzącego, Pana Doktora Kotwickiego, będzie przy mojej operacji. Mało tego, był (jest) autorem mojego szwu na biodrze! A potem…. mój szew się nie goił – ten właśnie – na biodrze. Powinnam być zła, że może coś nie tak zrobiono, a ja byłam szczęśliwa, bo sam Pan Doktor Dybowski codziennie po śniadaniu przychodził do mnie i kazał mnie wieźć na gipsownię w celu zmiany opatrunku. Robił to zawsze sam, osobiście. To dopiero było przeżycie!
A potem jeszcze pamiętam, jak nasze niesulickie pierwsze zloty Makuwygów kończyły się w kawiarni „Gotycka”. I On tam pewnego razu był! Mało tego! Ja siedziałam obok Niego! Na całej imprezie! Leszek Paczkowski grał na stojącym tam pianinie, a może fortepianie, a my śpiewaliśmy. Mam nadzieję że gdzieś można odnaleźć zdjęcia z tego spotkania.
Z perspektywy czasu i doświadczenia życiowego można się już tylko z tego śmiać, ale wtedy to było naprawdę niesamowite przeżycie. Chyba zresztą do dzisiaj dużo znaczy, skoro tak bardzo, ze szczegółami się je pamięta.