Jan Sobociński – wychowawca bez etatu

„Annały Złotego Wieku II”

JAN SOBOCIŃSKI – WYCHOWAWCA BEZ ETATU.

Bardzo serdecznie dziękuję organizatorom tej wspaniałej inicjatywy jaką jest Uniwersytet Trzeciego Wieku w Świebodzinie za zaproszenie mnie i umożliwienie podzielenia się z Państwem moimi wspomnieniami o naszym Kochanym Profesorze Janie Sobocińskim, a dla miasta wybitnej osobowości wyróżnionej przecież tak niedawno Tytułem Honorowego Obywatela Miasta i Gminy Świebodzin.

Mam wielką tremę, bo nie jestem mieszkańcem miasta, a mam mówić o jego tak zacnym obywatelu, ale traktuję to jako wielkie wyróżnienie nie tylko mojej osoby ale naszej „Grupy Opty” – Stowarzyszenia im Lecha Wierusza, która jest dziełem profesora, a trzydziestolecie istnienia obchodziliśmy wspólnie z profesorem dwa lata temu podczas zjazdu w Przełazach .

Los sprawił, że dużą część życia spędziłem tu w Świebodzinie, gdyż urodziłem się w 1951 roku, a mając 6 lat już w 1957 byłem pacjentem Państwowego Zakładu leczniczo – Wychowawczego dla Dzieci Kalekich w Waszym mieście, tu dorastałem, tu uczyłem się nie tylko w szkole podstawowej ale i w przysanatoryjnym liceum, choć do klasy maturalnej uczęszczałem i maturę zdawałem w Liceum im. H. Sienkiewicza tuż za murami Ośrodka.

To tu po szeregu operacjach stanąłem na własnych (no może nie do końca), nogach i kim jestem obecnie jest właśnie zasługą wielu wspaniałych ludzi, a spotkanie, poznanie tych ludzi było dla mnie i wielu, wielu pacjentów Ośrodka nagrodą za inne nietypowe choć w wielu wypadkach bogatsze życie, bogatsze dzieciństwo.

Cieszę się i jestem z tego dumny, że dane mi było spotkać i podziwiać tę powagę, opanowanie i wielką godność jaką prezentowała nam dr Genowefa Abłażej, poznać i przez wiele lat być „prowadzonym „- , to słowo nie oddaje pełnej treści, – ale tu mam na uwadze proces leczenia ciała tego fizycznego ale i pełen godny rozwój psychiki i osobowości jaki odbywał się dzięki opiece dr Lech Wierusza,- czy poznawać życie, świat, wsłuchiwać się w siebie, głębię swojej duszy za sprawą Kochanego Profesora Jana Sobocińskiego, którego uważam za swojego życiowego mentora.

Nadal bowiem w wielu życiowych sytuacjach wspominam profesora i myślę co by na to powiedział, jak by zareagował.

Dziękuję Państwu za ten cykl spotkań z tak mi bliskimi postaciami i bardzo się cieszę, że mogę tu być z Państwem dzisiejszego wieczoru.

To wspaniałe i bardzo dla nas budujące, że bycie aktywnym, posiadanie chęci do uczenia się, nie jest związane z wiekiem, ze stanem zdrowia, a jedynie jakością ludzi ich otwartością i tego Państwu szczerze gratuluję.

Ale pozwolicie Państwo, że przejdę do tematu i zacznę wspomnienia o Profesorze od jego lat dziecinnych, od tych zdarzeń, które wpłynęły na ukształtowanie osobowości, dając tak bogaty bagaż doświadczeń.

Wiemy, że pochodził za Skępego leżącego na pograniczu Mazowsza i Ziemi Chełmińsko-Dobrzyńskiej, urodził się 19 lutego 1915 roku, pośród dziewięciorga rodzeństwa, ojciec był cenionym rymarzem, rodzina katolicka, bardzo prawa, patriotyczna, ojciec o poglądach demokratycznych.

To ważne, bo rok 1915 to pierwsza wojna światowa, zmieniające się fronty.

W domu b. skromnie, często musiała być bieda, a sytuację rodziny ratowało niewielkie pole sporo oddalone od domu.

Na rozwój małego Janka miała wpływ ochronka prowadzona przez siostry skrytki, tu właściwie rozpoczęło się patriotyczne wychowanie i początki nauki. Tuż po wojnie bolszewickiej rozpoczyna naukę szkolną. Oczywiście nadal musiał pomagać w gospodarstwie, – choćby pasanie bydła, czy krojenie dla ojca tabaki dużym rymarskim nożem – zajęcie bardzo trudne i to ono chyba zaważyło, że profesor nigdy nie garnął się do palenia papierosów.

Z lat szkolnych profesor opowiadał nam anegdotę jak to za podpowiadanie został wysłany do domu po ojca i ten wstał zza warsztatu i w roboczym fartuchu prosto ruszył spory kawałek do szkoły, i jak nauczyciel opowiedział co i jak (ale określił po prawdzie, że syn zdolny ale leń), to ojciec powiada: – A ja panu się bardzo dziwię..

– Czemu się pan dziwi , – pyta nauczyciel ojca,

– Pan taki duży, a on taki mały i pan nie może sam dać sobie rady,

tylko musi mnie pan od roboty odrywać?

No i dogadali się, tato dał pełne plenipotencje na twardsze wychowywanie w szkole , już wówczas zabronione prawem, co tak nawiasem mówiąc nie było potrzebne, gdyż profesor wystrzegał się już głupich kawałów.

Tę lekcję zapamiętał i stosował z nami, – nie pamiętam by kiedykolwiek nie umiał zapanować nad klasą, czy chodził po panią dyrektor, czy dyrektora.

Pamiętam jak kiedyś jeden z kolegów rozrabiał na lekcji (były to czasy gdy w Ośrodku przebywali m.in. amputanci nóg – tak, tak, to pokłosie wojny niewypały i niewybuchy

i ciekawość młodych chłopaków), profesor właściwie nie przerywając wykładu wziął delikwenta pod pachę i wynosi za drzwi, a ten jeszcze zdążył wyciągnąć rękę i zabrać ze sobą stołeczek służący do chodzenia (taki stołeczek to też swoisty wynalazek dzieci świebodzińskiego Ośrodka).

Już w szkole powszechnej rozwinął w sobie zamiłowanie do matematyki – w systemie trójkowym pomagał w zrozumieniu wykładów innym uczniom, szło to całkiem nieźle jak

później sam wspominał, oraz szczególnie polubił zajęcia z muzyki i śpiewu.

Bardzo dobrze pamiętał swoich pierwszych nauczycieli i wspaniale opisywał ich cechy osobowości.

Potem podczas naszych zlotowych spotkań, lub odwiedzin po zlotach w domu, gdy był na to czas snuły się wspaniałe i barwnie przekazywane wspomnienia, bardzo lubiliśmy słuchać wspomnień profesora z lat szkolnych, zawsze opowiadanych z humorem i zakończonych morałem, – przez to był nam bliższy, gdyż miał jak my naszą młodzieńczą przeszłość,

” nie był pomnikiem, nie różnił się od nas”.

Hucznie obchodzone w naszej szkole sanatoryjnej imieniny pani dyrektor Albiny Konoplickiej, na które przygotowywaliśmy niejednokrotnie całe spektakle teatralne np. moja żona grała w przedstawieniu „O sierotce Marysi” wg Marii Konopnickiej, – były swego rodzaju powrotem w czasie; – bo w szkole powszechnej jak pamiętał profesor obchodzono uroczyście imieniny pani Paterowej, germanistki, od której chyba nauczył się tak wielkiej życzliwości i zainteresowania uczniem.

Choć inne są obecnie realia, stan techniczny, poziom wiedzy w szkole, ale jak profesor mówił dyscyplina panowała wówczas zdecydowanie wyższa. Na świadectwie ten uczeń otrzymywał piątkę, którego nigdy nie złapano na braku odpowiedzi. Ranga i prestiż zawodu nauczyciela były dużo wyższe niż obecnie. Dla wielu młodych wielkim marzeniem było zostać nauczycielem.

Sytuacja materialna rodziny Sobocińskich była trudna, – siostra Helena po roku nauki w Seminarium Nauczycielskim Żeńskim w Toruniu musiała z uwagi na koszt przerwać naukę.

O nauce profesora w bliżej położonym Seminarium Nauczycielskim w Wymyślinie zadecydowały niższe koszty i wielkie wsparcie ze strony nauczycieli szkoły powszechnej w Skępem. Choć i tu np. brak skrzypiec spowodował zaległości w muzyce, a za brak łyżew na pierwsze półrocze pojawiła się ocena niedostateczna.

Z lat tych profesor w swojej późniejszej pracy zawodowej stosował zasadę, – nie unikał dwój ale nad każdą się zastanawiał i wiedział, że niesprawiedliwie postawiona za niezawinione przez ucznia braki może go zdemobilizować do dalszej nauki.

Inną tak dla nas później wspaniałą aktywnością profesora były wycieczki krajoznawcze, które w Seminarium Nauczycielskim w Wymyślinie organizowano perfekcyjnie i to każdorazowo z przesłaniem, np.: patriotyczna do Wolnego Miasta Gdańska, o dużym ładunku sprawnościowym w Tatry , czy historyczna do Lwowa.

Dlaczego tak wspominam i uwypuklam lata młodzieńcze profesora, bo przecież one najmocniej zapadają w naszych umysłach i sercach, – to te pierwsze doznania i doświadczenia budują nasze osobowości na całe życie. Stąd tak wielka rola nasza, – dorosłych w procesie wychowania i kształtowania nowych pokoleń, to bardzo ważne. Może to brzmi patetycznie ale to nasz obowiązek wobec pokoleń, – ja wierzę osobiście, że po okresie tych burzliwych przemian znów przyjdzie czas na patriotyzm, wszelkie wartości ponadczasowe.

Możemy obserwować już jak Amerykanie doszukują się korzeni pochodzenia , róbmy więc swoje, a czas nagrodzi nasze wysiłki.

Profesor zadziwiał nas opanowaniem i spokojem szczególnie wobec poczynań tzw. kolektywnego partyjnego wychowania młodzieży, wiedział, że nie polityka, a dobro lub zło

etyka szczególnie chrześcijańska są wartościami ponadczasowymi i powrócą. Cieszę się, że czas nagrodził jego trudy i często upokorzenia.

W stosunku do nas nigdy nie łajał, nie moralizował, był tolerancyjny wobec innych postaw,

po prostu robił swoje, postępował wg swoich zasad.

Okres nauki w Seminarium Nauczycielskim w Wymyślinie mimo niedostatków określał jako najpiękniejszy w jego długim życiu.

Po ukończeniu nauki w 1934 roku z uwagi na okres bezrobocia ukończył Kurs Podchorążych

Rezerwy Piechoty w Brodnicy.

A teraz mając na uwadze dzisiejszą datę – 12 maja, przytoczę fragmenty listu napisanego do nas tegoż dnia ale w 1979 roku, związanego ze wspomnieniami z tego okresu życia Profesora:

„Kochani. Samokrytycznie stwierdzam, że planu w zakresie korespondencji nie wypełniam w 100%. Zaległości się piętrzą, a jeszcze dochodzą nowe zobowiązania.

Dziś jednak w 44 rocznicę śmierci Marszałka Piłsudskiego postanowiłem rozpisać się trochę.

Dzień ten pamiętam dobrze: byłem jako podchorąży na t.zw. obozie w okolicach Grudziądza.

Ranek był podobny do dzisiejszego – chłodno, mglisto, potem nawet zaczęło trochę padać.

Gdzieś około wpół do jedenastej usłyszeliśmy sygnał trąbki na „koniec ćwiczeń”. Zdziwiło to nas, bo normalnie brakowało jeszcze dwóch godzin. Udaliśmy się jednak na miejsce skąd dochodził powtarzający się uparcie sygnał. Przed nami stanęły tam dwie kompanie, w chwilę po nas jeszcze jedna, ostatnia. Na placyku stał jakiś obcy samochód, a przy nim nieznajomy major. Gdy nasz dowódca zarządził zbiórkę w dwuszeregu, następnie „skrzydła zagiąć” Ów major stanął w środku i powiedział krótko: „Podchorążowie!

Marszałek Józef Piłsudski nie żyje”.

Nie było żadnych referatów. W milczeniu maszerowaliśmy do koszar, chociaż wśród nas było wielu Poznaniaków – przeciwników „Dziadka”, to jednak nastrój przygnębienia był powszechny. Oczekiwaliśmy zmian..”

Potem po ukończeniu kursu podchorążych pracował w majątku w Kossobudy – ucząc troje dzieci właścicieli. Miał możliwość wyjazdu na emigrację do Francji, z której zrezygnował na rzecz podjęcia pracy w szkole w Koszutach, po roku – w szkole w Sławsku, gdzie dużo pracuje społecznie z tamtejszą młodzieżą. Z lat tych później wspominał m.in.: ks. Józefa Janika z którego bogatego doświadczenia pedagogicznego wielokrotnie korzystał, – szczególnie wziął sobie do serca jego wielki szacunek do innych i pełne taktu postępowanie również wobec młodzieży szkolnej. W Sławsku poza nauczaniem prowadził zajęcia chóru, utworzył orkiestrę szkolną, brał udział w organizacji wielu akademii i wieczornic.

I niestety nadszedł rok 1939, mimo stawienia się w miejscu mobilizacyjnym i po okresie bezładnego przerzucania jego jednostki 19 września wraca do domu, nie wystrzeliwszy nawet jednego pocisku.

W 1941 roku w kwietniu zostaje wywieziony na roboty do Niemiec, by tam w majątku Aga koło Gery w Turyngii zastąpić niemieckich robotników poszerzających w tym czasie granice wielkiej Rzeszy. Tam już przed wojną przebywała grupa robotników z Polski z okolic Turka, – Koła i Konina, niektórzy byli nawet z rodzinami.

Pobyt w majątku Aga i praca dla okupanta, w ogóle życie przesiedleńców, czy inaczej niewolników to zupełnie inny rozdział życia Profesora.

Spotyka tam różnych ludzi, tych dobrych – normalnych i tych okaleczonych szerzącym się złem. Sam fakt, że mimo groźby kar z wysyłką do obozu koncentracyjnego włącznie mógł prowadzić poza obowiązkami pracy w wolnym czasie nauczanie dzieci polskich świadczy o sprzyjających okolicznościach, powołaniu i patriotyzmie.

Tam poznał i poślubił panią Honoratę z Kordylewskich i tam urodził się syn Janek (obecnie emerytowany kapitan żeglugi wielkiej – jeden z niewielu w lubuskim).

Wyzwolenie nastąpiło z rąk amerykańskich 13 kwietnia 1945 roku.

Po oswobodzeniu mógł wybierać między emigracją i powrotem do kraju, nie wahał się i wraz z rodziną osiedlił się w Krzymowie, rodzinnych stronach żony.

Przystępuje do organizowania szkoły w Krzymowie k. Konina, później uczy w Jaroszynie, – również organizując poza lekcjami szereg imprez jak: teatr, jasełka, wieczornice etc.

Już w czerwcu w 1947 roku składa egzaminy wstępne i później uczestniczy przez trzy lata w zajęciach WKN , tj. Wyższego Kursu Nauczycielskiego w Poznaniu, dalszymi etapami edukacji są : S.N.(Studium Nauczycielskie) , Instytut Pedagogiki Specjalnej i wreszcie WSP

– (Wyższa Szkoła Pedagogiczna).

Ale jak sam wspominał po latach praktyki to te właśnie zajęcia na WKN, organizowane na wzorcach przedwojennych dawały najwięcej, – gruntowne przerobienie programu i metodologię przekazywania wiedzy swoim uczniom.

W owym czasie nauczyciele byli targani wewnętrznymi sprzecznościami, buntem wobec często nieetycznych, niesprawiedliwych i kłamliwych nakazów i zakazów, nie mieli łatwego życia, przynajmniej wewnętrznego. Pewien student z WKN spytał swego profesora, wykładowcę: – ” Panie profesorze, nasza sytuacja na prowincji jest bardzo ciężka, władze zmuszają nas do różnych rzeczy, przeciwko którym buntuje się nasze polskie sumienie. Czy my jako nauczyciele mamy być „za”, czy „przeciw” ?

– Panie kolego – odpowiedział spokojnie zapytany, – nauczyciel nie powinien być „przeciw”, ani nie musi być „za”, dobry nauczyciel jest „ponad”.

I takim w naszych oczach był nasz kochany profesor.

Kolejnym życiowym etapem profesora Sobocińskiego było nauczanie Liceum Pedagogicznym w Ośnie Lubuskim, gdzie przydzielono profesorowi klasę Ib. Bardzo zżył się z młodzieżą, doskonale pamiętał wiele faktów. Profesor przejawiał zawsze wielka otwartość, umiał słuchać i był zawsze szczerze zainteresowany nami – jego uczniami oraz naszymi osiągnięciami.

Ale zmiany polityczne mocno wypaczyły sytuację w szkołach, po trzech latach cały, bardzo dobry zespół pedagogów Liceum w Ośnie rozwiązano i porozsyłano za nieprawomyślność po innych placówkach, – profesor trafił do Świebodzina.

I w ten sposób ” na własną prośbę” – jak w podaniu miał napisać profesor znalazł się w Państwowym Zakładzie Leczniczo – Wychowawczym w Świebodzinie.

Szkołą przy Zakładzie kierowała wówczas pani Albina Konoplicka, absolwentka P.I.P.S. – uczennica prof. Marii Grzegorzewskiej twórczyni szkolnictwa specjalnego w Polsce.

Jak po latach wspomina pan profesor – „Nie ukrywała zadowolenia z powodu przyjścia „nowej siły” , a dowiedziawszy się, że poprzednio uczyłem w liceum pedagogicznym, tytułowała mnie przez „pan profesor” i po kobiecemu starała się odgadnąć przyczyny takiej „degradacji”. Zapytała ze współczuciem: – Czy pan profesor będzie czuł się w naszej szkole dobrze?

– A pani długo tu pracuje?- zapytał profesor.

– Już dwa lata.

– To i ja dwa lata wytrzymam, odpowiedział pan profesor bez namysłu, wierząc, że to rzeczywiście dłużej nie potrwa.” Cytat ze wspomnień profesora.

Sam budynek i jego otoczenie zrobiły na profesorze pozytywne wrażenie, szczególnie czystość i ład.

W gronie nauczycielskim były wówczas trzy siostry zakonne, które pod przewodnictwem ks. Michalskiego tworzyły po wojnie Zakład Opiekuńczy Caritas, którego późniejszym dyrektorem był dr Leśkiewicz – lekarz i marynarz, sam podwójnie amputowany, a po jego odejściu ze względu na stan zdrowia w 1951 roku i po upaństwowieniu Zakładu dyrektorem zostaje dr Lech Wierusz.

Zupełnie inny był wówczas obraz i stan osób niepełnosprawnych i myślę, że wchodząca na apel inaugurujący nowy rok szkolny do Sali kolumnowej grupa uczniów poruszająca się z uwagi na podwójne amputacje kończyn dolnych na stołeczkach zrobiła na profesorze wrażenie innego świata.

Zakład pełnił wtedy rolę nie tylko medyczną, – (zabiegi operacyjne na miejscu zaczęto wykonywać w 1952 roku) ale i wychowawczą, umożliwiając ciężko poszkodowanej młodzieży podjęcie nauki lub jej kontynuację.

Zmiana profilu Zakładu następowała wraz z potrzebami lecznictwa; – i tak, po okresie kalectw spowodowanych niewypałami i innymi pozostałościami wojennymi, w latach pięćdziesiątych pojawiło się całe grono pacjentów i wychowanków po przebytej epidemii choroby Heinego – Mediny, późniejsze zainteresowania Ośrodka to młodzi pacjenci ze skrzywieniami kręgosłupa.

Również i szkoła, a więc cały tryb nauczania musiały się dostosowywać do tych zmian.

W latach pięćdziesiątych Zakład miał charakter zamknięty i młodzież przebywała tu latami.

Wychowanek otrzymywał jednolity ubiór, wyżywienie, opiekę lekarską i wychowawczą i przebywał tu zwykle do ukończenia szkoły.

Zmiany następowały sukcesywnie wraz jak już wspomniałem z tzw. jednostkami chorobowymi pacjentów Ośrodka.

Pamiętam, że dla mnie (rok przybycia 1957) szkoła była wspaniałą przygodą wielkim innym światem, tak ciekawym, niosącym tyle nowego. Szkoła była azylem od cierpień często przykrych związanych z przebiegiem leczenia. W szkole poza lekcjami istniało szereg kół zainteresowań, istniała różnoraka działalność: koło biblioteczne, Spółdzielnia Uczniowska „Pszczółka”, chór prowadzony właśnie przez profesora , stała gazetka organ samorządu „Żaczek”, pracownie zainteresowań m.in. fotografia, szycie, majsterkowanie, etc. Ale największą podczas mojego pierwszego okresu pobytu radość sprawiało mi zaangażowanie w ruchu harcerskim. Uczestniczyłem w reaktywowaniu drużyny i wyborze jej patrona, gdyż właśnie w 1961 roku pod wodzą druha Stanisława Janika powstali świebodzińscy Makusyni.

Z tego okresu (lata od 1957 do 1963) profesora pamiętam jako bardzo zasadniczego pana z wąsami, energicznego i bardzo konkretnego, który z dużą dyscypliną prowadził zajęcia chóru, czasami strasząc smykiem co bardziej rozbawionych uczniów. Zajęcia lekcyjne prowadził pan profesor Sobociński ze starszymi klasami: matematyka, język niemiecki, śpiew, i chyba jedynie przez pół roku uczył mnie matematyki w klasie piątej.

Zupełnie inaczej poznałem pana profesora Sobocińskiego podczas mojego ponownego powrotu do – wówczas już Lubuskiego Ośrodka Rehabilitacyjno Ortopedycznego w roku 1967. Byłem wtedy uczniem dziesiątej klasy liceum ogólnokształcącego – odpowiednik dzisiejszej III klasy LO.

Po latach i mając doświadczenia szkoły obecnej – szkół do których chodził mój syn śmiało mogę powiedzieć, że my już wtedy mieliśmy w sanatorium szkołę społeczną, klasy kilkuosobowe, często pracę indywidualną nauczyciela z uczniem i nigdy wracając do domu nie miałem zaległości w przerobionym programie i różnic w poziomie wiedzy.

Na uwagę zasługuje wielkie oddanie całego zespołu nauczycieli, czuliśmy ich olbrzymią przychylność i starania pełnej rekompensaty „utraconego, tzw. normalnego dzieciństwa”,

w pełni potrafili wraz z wychowawcami na oddziałach zastępować nam rodziców i dawać ciepło domu rodzinnego, tak niezbędne dla prawidłowego rozwoju psychiki dziecka .

W klasie dziesiątej pan profesor Sobociński uczył mnie matematyki, zajęcia prowadzone były wartko, konkretnie, nie było wymówek że się czegoś nie odrobiło – często z tłumaczeniem i zwalaniem na zabiegi medyczne, – bo wtedy padały słowa -„to chodź do tablicy i rozwiązuj zadanie”. W klasie kilkuosobowej nie można się było ukryć, ani „wozić”, jeśli czegoś nie rozumieliśmy zawsze bezpieczniej było uprzedzić sytuację i prosić o dodatkowe wyjaśnienia niż czekać na wyrwanie do odpowiedzi, – bo wtedy już mogły sypać się dwóje.

Pozycja leżąca na wózku wyciągowym lub w gipsie też nie była przeszkodą do odpowiedzi, – wózek podwoziło się do tablicy, a gdy leżenie uniemożliwiało np. rysowanie – to słownie kierowało się ręką kolegi lub samego profesora.

Moja żona wspomina lekcję trygonometrii w klasie dziesiątej, (chyba pan profesor był nawet wychowawcą klasy), kiedy to rysowanie – wykreślanie kątów na leżąco, w zeszycie położonym na zagipsowanym brzuchu nie wychodziło, (bo normalnie nikt by się tego nie podjął, a „zdrowa” obecna młodzież nie byłaby w stanie nawet o tym pomyśleć), i po kilku próbach m.in. z wykorzystaniem lusterka doczepionego do łóżka na kołach, żona rzuciła z wściekłością zeszyt na podłogę, pan profesor spokojnie spojrzał, schylił się, podniósł zeszyt,

po czym położył na miejscu, czyli brzuchu i powiedział ” – No, próbuj dalej”.

Nie znaliśmy taryfy ulgowej, to nas wzmacniało życiowo, hartowało ducha.

Sam fakt, że uczestniczyliśmy w olimpiadzie matematycznej i kolega Jurek z mojej klasy dziesiątej doszedł do finału wojewódzkiego świadczy o dobrym poziomie naszej wiedzy.

W tych latach – jak już wspomniałem pan profesor uczył też języka niemieckiego w klasach licealnych. Będąc już po maturze przez kila miesięcy uczęszczałem eksternistycznie na lekcje języka niemieckiego do klasy I LO i II LO jednocześnie. Tu powiem państwu w sekrecie jaką ksywkę właściwie podpowiedział nam sam pan profesor: podczas lekcji, gdy ktoś się plątał przy odpowiedzi pan profesor stwierdzał ” Hier ist der Hund begraben”, i ten Hund stał się przez kilka lat ksywką, no poza oczywiście używanym skrótem „Sobótka”. Bardzo mile wspominam te zajęcia, były prowadzone ze specyficznym humorem, bardzo przejrzyście i ciekawie

Teraz przejdę do zupełnie innych obszarów zainteresowań pana profesora Sobocińskiego ale

dla mnie i wielu wychowanków mających wielki wpływ na nasze dalsze życie.

Jeszcze za dawnych lat (tu mam na uwadze lata pięćdziesiąte), mimo zamkniętego charakteru Zakładu organizowane były wycieczki turystyczno – krajoznawcze po całym kraju. Kierowca Zakładowy, pan Genio Dziewa, -bardzo barwna postać, który nas wszystkich znał po imieniu, a wielu z nas pamięta do dziś i nadal spotyka się z nami na naszych zlotach i zjazdach, najpierw prowadził starego Forda przystosowanego do przewozu dzieci, by od 1958 roku przesiąść się do autobusu San, na owe czasy będącego luksusowym pojazdem.

Nauczyciele i lekarze, czasami i pielęgniarki stanowili zwykle kadrę opiekuńczą podczas wielodniowych eskapad.

Pan profesor bardzo sprawdził się podczas takich wycieczek, jako organizator, a właściwie

jako kierownik całego przedsięwzięcia.

A my uczestnicy mieliśmy szereg obowiązków. Nigdy nie jechaliśmy w nieznane, udział w wycieczce był wyróżnieniem za osiągnięcia i postawę w szkole. Skład osobowy oczywiście po akceptacji ze strony lekarzy mógł się zmienić jeśli „oddelegowany uczeń” nie wypełniał wyznaczonych mu zadań.

Jeszcze wyższą rangę osiągnęły wyjazdy wycieczkowe po 17 stycznia 1970 roku.

Tego dnia pod przewodnictwem pana profesora Sobocińskiego odbyło się wcześniej ogłoszone na apelu w szkole zebranie założycielskie Szkolnego Koła Krajoznawczo – Turystycznego, krótko SKKT. W zajęciach uczestniczyli uczniowie szkoły podstawowej i liceum, a i często aktywnie pracowali absolwenci pozostający na leczeniu w Ośrodku (co i mnie wciągnęło gdy pozostawałem jeszcze przez szereg miesięcy po zdaniu egzaminu maturalnego). Podczas pierwszych zajęć odbył się plebiscyt na patrona Koła. Pośród pięciu kandydatur najwięcej głosów zdobył Leonid Teliga, gdyż wszyscy byliśmy pod wrażeniem właśnie ukończonego wspaniałego rejsu dookoła świata jachtem „Opty”.

Niestety nie udało się nam poznać kapitana Teligę, gdyż niedługo po tym rejsie zmarł.

Rozczytywaliśmy się w jego wspomnieniach, realizowały nasze pragnienia i marzenia o podróżowaniu. Już po kilku miesiącach od powołania koła do mojego wyjazdu do domu miałem przyjemność pełnienia szumnej funkcji prezesa. Od powstania, Koło jakoby instytucjonalnie patronowało wszystkim wycieczkom.

Rocznie było kilka wielodniowych wyjazdów i szereg jednodniowych wypadów np.: do teatru, czy do Opery do Poznania, lub innych np. celem kibicowania Wyścigowi Pokoju, czy w ramach obchodów Dnia Dziecka – do tych wyjazdów aktywnie włączali się magistrowie wychowania fizycznego i rehabilitacji pod wodzą mgr Zenona Piszczyńskiego – bardzo barwną i znaną w Świebodzinie postać , choćby ze słynnych kronik filmowych o naszym Świebodzinie.

Najpierw ustalaliśmy trasę, potem każdy z nas w formie referatu opracowywał zagadnienia np. w ujęciu zabytków historycznych, przyrody, geografii, planowanych spotkań z ciekawymi ludźmi, etc. Często wyjazd poprzedzała misternie wykonana gazetka, stanowiąca np. kolejne wydanie Żaczka.

Nie obyło się bez przygotowania śpiewu – kolejnych piosenek, a wielokrotnie odpytywanie odbywało się tuż przed wejściem do autokaru. Na wycieczki profesor zwykle zabraniał zabierania modnych wówczas radioodbiorników tranzystorowych, – śpiewać mieliśmy sami, a chyba – byśmy nie odłączali się od grupy i nie chorowali, zabraniał nam kupowania lodów, – czasami tylko w sposób zorganizowany było to dozwolone.

O naszym entuzjazmie nie muszę wspominać, gdyż każdy nosi w pamięci wspaniałe wspomnienia ze szkolnych wycieczek.

Po powrocie, a często już w trakcie prowadzona była kronika, zawsze kilkoro z nas robiło zdjęcia, obróbka których odbywała się w szkolnej pracowni fotograficznej.

Podczas uroczystego, specjalnego apelu uczestnicy opowiadali pozostałym uczniom o wrażeniach i poznanych zabytkach etc.

Profesor był wymagający ale dawał nam się wykazać, umiejętnie oddziaływał na naszą ambicję bycia lepszym, doskonalszy. Nasze przygotowania przed wycieczkami były zauważany i bardzo wysoko oceniane przez przewodników, – zadawaliśmy wiele pytań i widać było nasze zaangażowanie.

Wspólne wycieczki bardzo nas zbliżyły do profesora, rozmawialiśmy na różne tematy,

Nauczył nas patrzenia, chęci poznawania, umiejętności doceniania wartości historycznych zabytków, pobudził patriotyzm, żywo interesował się zabytkami sakralnymi. Zawsze prezentował się jako prawy człowiek i katolik.

Wielkim dla mnie przeżyciem było napiętnowanie profesora podczas zebrania koła ZMS w mieście, w którym uczestniczył z naszej szkoły i koła Zbyszek Czuszke – jako niegodnej postawy ojca i wychowawcy młodzieży, co miało miejsce po doniesieniu, że syn Wojtek rozkleja plakaty o obcej ideowo treści. Takie zajścia tylko powodowały większe nasze zaangażowanie w poznawanie drugiego nurtu prawdy historycznej i szybsze dojrzewanie polityczne. Był to okres rozruchów marcowych.

Już wcześniej za sprzeczne z oficjalnymi narzuconymi poglądami nie mógł pan profesor podpisać się nazwiskiem pod opracowaną i wydaną na 20 lecie szkoły broszurą okolicznościową. Nawet tak odosobniona placówka jaką była szkoła w Ośrodku nie stanowiła azylu politycznego.

Po osiągnięciu tzw. wieku emerytalnego w szkolnictwie na prośbę ówczesnego (po pani Albinie Konoplickiej) dyrektora szkoły pana mgr Ryszarda Anyszko, profesor Sobociński nadal uczył i to chyba w całym tzw. pensum godzin.

Zawsze, do końca życia był niezwykle aktywny. Od wielu lat – właściwie już od pięćdziesiątych, po odbyciu studiów dyrygentury w Państwowej Szkole Muzycznej w Poznaniu jako jedyny dyrygent I-szej klasy w województwie zielonogórskim prowadził chóry „Pokój” i „Harfa” w Świebodzinie, a w wieku ponad sześćdziesięciu lat zaczął uczyć się łaciny pod kierunkiem profesor Lidii Winniczuk, długo z nią korespondował. Później opublikował tłumaczenia transkrypcji łacińskich w kościele przy Wyższym Seminarium Duchownym w Paradyżu.

W roku 1971 przy Seminarium w Paradyżu utworzono lektorat języka niemieckiego i ówczesny rektor zwrócił się do profesora jako osoby godnej, sumiennej i dobrego katolika

o objęcie funkcji wykładowcy w seminarium. Profesor obawiał się o reperkusje władz politycznych ale związał się z tą Uczelnią na ponad dwadzieścia pięć lat. Nawet wydał publikacje (w ramach biblioteki studiów paradyskich, wydanej przez Uniwersytet A. Mickiewicza w Poznaniu) – „Paradyż – placówka wychowawcza w latach 1836 -1952”.

Dokonał również szeregu tłumaczeń. Aktywnie uczestniczył w ruchu wychowanków szkoły nauczycielskiej , która przed wojną mieściła się w budynku obecnego Seminarium.

W dowód uznania dla postawy moralnej i zaangażowania w pracy dla dobra wspólnego i Kościoła uhonorowany został pan profesor Papieskim Krzyżem „Pro Ecclesia et Pontifice”.

Po wyjeździe z Ośrodka wielu z nas, – ja również, nadal utrzymywało bogate kontakty z profesorem. Zawsze, – przyjeżdżając na tzw. kontrolne badania do Ośrodka nie omieszkaliśmy odwiedzić naszego kochanego nauczyciela.

Pamiętam, że podczas wakacji studenckich w 1974 roku podjąłem pracę w Ośrodku jako wychowawca na oddziale, którego uprzednio byłem pacjentem, a ponieważ był to sierpień pozostałem jeszcze kilka dni i pomagałem szkole w przygotowaniu wielkiego wydarzenia jakim miała być uroczysta inauguracja powiatowa roku szkolnego w przysanatoryjnej szkole i liceum. Między innymi wespół z profesorem przygotowywaliśmy wystawę dorobku naszego Szkolnego Koła Krajoznawczo-Turystycznego im l. Teligi – nadal aktywnie działającego w szkole. Uroczystość połączona została z nadaniem szkole imienia profesor Marii Grzegorzewskiej. Ośrodek zorganizował również wielki Zjazd Wychowanków, na który zostałem również zaproszony, a my wychowankowie ufundowaliśmy szkole sztandar.

Zjazd wypadł bardzo okazale. Przybyło ok. 130 wychowanków, – m.in. aż z Kanady pierwszy pacjent Ośrodka oraz wielu starszych kolegów z lat pięćdziesiątych. Ale Zjazd wspominam głównie dlatego, gdyż ostatniego dnia tuż po pamiątkowych zdjęciach i oficjalnych pożegnaniach, w grupie wychowanków wraz z profesorem powstał pomysł zorganizowania naszego spotkania, – nas tzw. SKKT-owców w kolejnym, przyszłym – 1975 roku.

Pierwszy Zlot odbył się w Gościkowie- Jordanowie, tuż za płotem Seminarium w Paradyżu,

nocowaliśmy w Schronisku Szkolnym, właściwie to organizatorem był sam Profesor. Jeszcze

kilkoro z nas przybyło w ramach przepustki z Ośrodka, choć w zasadzie byliśmy ludźmi dorosłymi, no, – pełnoletnimi.

Ważnym aktem nobilitującym rodzącą się inicjatywę było odbyte pierwszego dnia przed wyjazdem na Zlot spotkanie z dyrektorem Ośrodka dr Lechem Wieruszem i wielkie poparcie jakiego nam udzielił.

Już wtedy ustaliliśmy pewne zasady, ujęte potem w statucie, że spotykamy się w celu odbycia wspólnej wędrówki krajoznawczej, odnowienia kontaktów, wymiany doświadczeń etc.,

gdyż byliśmy właściwie w grupie rówieśniczej i wchodziliśmy dopiero w dorosłe samodzielne życie.

Profesor był dla nas opiekunem duchowym, mentorem, a władze wybieraliśmy demokratycznie pośród nas wszystkich, sam Pan Profesor też był wybierany do Zarządu.

Na każdym Zlocie wybieraliśmy kolejnego tzw. komandora kolejnego przyszłorocznego spotkania, miały się odbywać w miejscowościach gdzie zamieszkiwali kolejni komandorzy.

Jako uczestnicy pierwszego Zlotu oczywiście poznawaliśmy Świebodzin, łącznie z wizytą w Muzeum Okręgowym, wejściem na wieżę ratusza, była też wizyta o Ośrodku. Był śpiew wspólne ognisko, w którym wzięli udział zaproszeni goście m.in. lekarze z Ośrodka.

Pan dyrektor Wierusz udostępnił nam sanatoryjną Nyskę jako środek zbiorowej lokomocji.

W piątkowy wieczór pan profesor rzucił wyzwanie: „Kto pierwszy zobaczy wschód słońca”,

i oczywiście wstaliśmy jak skowronki, (pan profesor zawsze wcześnie wstawał) i szybko wylegliśmy na dziedziniec szkolny. Konkurs wygrał kolega Marian Szczepańczyk, który wspiął się prędko na nasyp kolejowy i pierwszy krzyknął, że widzi słońce.

Ustaliliśmy, że kolejnym miejscem spotkania będzie Toruń, gdyż tam aktualnie kilka koleżanek studiowało na Uniwersytecie im. M. Kopernika (Janka, Iwonka, Magda, Ela, była też córka profesora Marylka – już jako asystentka).

W 1975 roku pan profesor jako pracownik diecezjalny mógł uczestniczyć we wspaniałej pielgrzymce Roku Świętego do Watykanu, był blisko papieża Pawła VI, zwiedzał Watykan, katakumby, Monte Cassino. Po powrocie przedstawiał w kościele św. Michała w Świebodzinie na prośbę ks. Stanisława Rabego sprawozdanie, wyjazdy takie były wówczas rzadkością i gdy podczas prelekcji zabrakło prądu poproszono o kontynuowanie ciekawej prelekcji z ambony kościelnej (dla uzyskania lepszej słyszalności).

To wystarczyło aby inspektor szkolny zajął stanowisko, że profesor „głosił kazanie” i wg słów inspektora -” Taki nauczyciel nie może wychowywać polskiej młodzieży”.

Zostaje zwolniony z pracy w Ośrodku ale nadal uczy młodzież w Seminarium w Paradyżu.

Dla nas na szczęście nie zaistniały żadne przeszkody byśmy nie mogli spotykać się na Zlotach, a wręcz odwrotnie nasze szeregi szybko rosły.

Drugi Zlot odbywa się w Toruniu, oczywiście Pan Profesor jest z nami, dodatkową atrakcją było spotkanie z młodzieżą z Ośrodka, będącą wtedy pod wodzą dyrektora szkoły pana Ryszarda Anyszko na wycieczce szkolnej.

Trzeci Zlot w 1976 roku odbył się w Szczecinie, jego komandorem był już wówczas mocno zaprawiony w organizowaniu eskapad turystycznych kolega Zbyszek Łyczakowski.

W zlocie wzięli udział również pracownicy Ośrodka, niestety nie było profesora. O jego nieobecności spowodowanej chorobą dowiedzieliśmy się dopiero późnym wieczorem w piątek. To był dla nas sprawdzian dorosłości, więzi nas łączącej, weryfikacją ile przyswoiliśmy sobie z zasad wpajanych nam przez profesora.

W tamtych czasach wszelka działalność wymagała pewnych ram, były to czasy m.in. przydziałów kartkowych etc.

Za zgodą pana dyrektora dr Lecha Wierusza ówczesnego prezesa Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Świebodzińskiej podczas IV Zlotu w Wojnowie w 1978 roku, gdzie notabene mieściła się niegdyś Filia Ośrodka w Świebodzinie powołaliśmy „Grupę Opty” i zaistnieliśmy jako Koło Turystyczne przy TPZŚ. Gwarantem naszej działalności miał być nasz kochany profesor Sobociński, już wychowawca bez etatu. Oficjalnym adresem za zgodą i przyzwoleniem był Dom Kultury w Świebodzinie

Nie byliśmy już od dawna uczniami, SKKT im L. Teligi to nasz rodowód więc logiczną kontynuacją tradycji było przybranie właśnie nazwy „Grupa Opty”, – Opty to nazwa jachtu Leonida Teligi, którym opłynął jak już wcześniej wspomniałem glob ziemski.

Dla nas to i coś więcej, co odkrywaliśmy z latami; to optymizm, to życie jego pełnią mimo takich czy innych problemów.

Jeszcze w LORO (Lubuskim Ośrodku Rehabilitacyjno-Ortopedycznym), gdy powstało SKKT jego sztandarową pieśnią była pieśń Ziem Zachodnich i Odzyskanych autorstwa Mariana Raszewskiego „Gdzie Krzywousty wodził”, której to nauczył nas profesor,

– pamiętam pewne skrępowanie gdy mieliśmy śpiewać publicznie tę pieśń np. inaugurując i kończąc zlotowe spotkanie. Dziś jesteśmy z niej dumni, ona nas wyróżnia, potrafimy śpiewać ją pełnym głosem w każdym otoczeniu, traktujemy ją jak nasz hymn.

Nawet w latach późniejszych kiedy profesor nie mógł uczestniczyć w zlotach śpiewaliśmy razem na otwarcie i zakończenie spotkania nasz hymn łącząc się z profesorem poprzez telefon komórkowy i nie jednemu z nas zakręciła się łza w oku, myślę, że i profesora czasami coś dławiło w gardle, co było słychać, a nawet dziś gdy mówię te słowa coś mnie ściska.

Kolejne Zloty odbywały się: V Zlot w Warszawie z udziałem dr Genowefy Abłażej,

podczas VI Zlotu w Lublinie gościem, – nie, – uczestnikiem był mgr Zenon Piszczyński z nieodłączną kamerą. Niestety nakręcony film uległ uszkodzeniu i z tych lat mamy jedynie filmy amatorskie nieżyjącego już od piętnastu lat kolegi Tomka Gilla, nakręcone kamerą tzw. ósemką. Na jubileuszowe spotkanie XXX – lecia wydaliśmy zestaw CD z filmami Tomka, choć jakość nie jest najlepsza materiał historyczny został zabezpieczony.

Tu jeszcze wspomnę wielokrotny udział starszych kolegów, a wychowanków profesora, którzy często dołączali do naszej „Grupy Opty”.

Nie zapomnimy nigdy Zlotu VII w roku 1981 w Łagowie, gościliśmy wówczas pana dr Lecha Wierusza, dr Genowefę Błażej, dr Krzysztofa Szulca, na trwale dołączyli do nas Ewa i Jan Klucznikowi i wielu innych.

Nawet stan wojenny nie był dla nas przeszkodą w organizacji spotkania, odbyło się w Bieszczadach, komandorem byli Marylka córka pana profesora i Staszek Orłowscy.

Mamy do dziś w kronice ocenzurowane karty z powiadomieniem o zlocie, oczywiście taka dziwna grupa była inwigilowana, – musieliśmy oddać sołtysowi listę z numerami dowodów osobistych uczestników ale i to nie przeszkodziło nam w realizacji ułożonego programu, a nawet odbyło się ogniska i bezkartkowej kiełbasy starczyło dla wszystkich.

Te spotkania, które odbywały się bliżej Świebodzina zwykle były liczniejsze i często gościliśmy naszych opiekunów z Ośrodka.

Tak było w Kiekrzu podczas IX Zlotu „Grupy Opty”, byli z nami dr l. Wierusz, dr G. Abłażej,

inni lekarze i przyjaciele pracownicy Ośrodka, przyjechał również syn pani Albiny Konopnickiej Andrzej z żoną Gertrudą (również byłą pracownicą Sanatoryjnej szkoły).

Mam trudność, gdyż nie chciałbym Państwa zanudzać historią zlotów ale jak tu nie wspomnieć kolejnego jubileuszowego – X-go już spotkania w Przełazach, w pałacyku, który był do 1958 roku letnią filią Sanatorium i z którym tak wielu pracowników i pacjentów ma najlepsze wspomnienia. To był istny popis organizacyjny pod wodzą pana profesora i mgr Zenona Piszczyńskiego. Powstał komitet organizacyjny z przydziałem funkcji i zadań, całość trwała cztery dni. Były konkursy: m.in. na wspomnienia z lat spędzonych w ośrodku, zawody sportowe, – nie mogło być inaczej gdy mgr Piszczyńskim wchodził do komitetu organizacyjnego, były pokazy filmów z dawnych lat, ognisko, dyskusje plenarne, czy wielki bal przy orkiestrze byłych pacjentów pod kierownictwem Mietka Barana.

Z pomocą Sanatorium dotarliśmy do wielu dawnych pacjentów i podczas zlotu rywalizacja odbywała się pomiędzy trzema zespołami tych najdawniejszych – pensjonariuszy Przełaz, grupy średniej – do której należałem i młodzieży, nie będę ukrywał, że dostaliśmy łupnia od tych najstarszych.

W rok później na zlocie Toruniu nie było już wśród nas kolegi Tomka Gilla, staraniem profesora udało się nam przy pomocy zawsze życzliwego nam kierownictwa Domu Kultury w Świebodzinie i TPZŚ wydać zbiorek jego poezji. Tomek był bardzo związany z nami i profesorem szczególnie. Mało jest przykładów gdy nauczyciel po latach jedzie jako osoba towarzysząca i opiekująca się z dawnym uczniem do sanatorium. – Tomek nie był na tyle sprawny by samodzielnie wyjeżdżać dalej od domu.

Dla wielu z nas powierzenie odpowiedzialności zorganizowania zlotu było swoistym egzaminem przed całą grupą, wiemy jak np. przeżywał funkcję komandora kolega Kazik Kurcz i jak bardzo udane spotkanie w Legnicy w 1986 roku i oceny pana profesora podbudowały jego poczucie własnej wartości.

W 1987 roku pożegnaliśmy doktora Wierusza. Już w rok później podczas zlotu w Gorzowie Wielkopolskim postanowiliśmy upamiętnić tę wspaniałą postać i za zgodą pani Zuzanny Wierusz przeistoczyliśmy się w „Grupę Opty” – Stowarzyszenie im Lecha Wierusza w Świebodzinie. Do rejestracji naszej organizacji doszło podczas sejmiku TPZŚ i uroczystościach związanych z odsłonięciem tablicy pamiątkowej na domu w którym mieszkał wiele lat dr l. Wierusz 16.12.1988 roku.

Bardzo cieszyliśmy się z udziału w zlotowych spotkaniach pani Zuzanny Wierusz zazwyczaj z córką Magdą, – tak było np. w 1990 roku w Zielonej Górze.

Z uwagi na stan zdrowia profesor nie zawsze uczestniczył w spotkaniach np. w bardzo udanym zlocie we Wrocławiu w 1992 roku. Podczas tego spotkania przypadkowo spotkaliśmy w katedrze brytyjskiego księcia Edwarda – najmłodszego syna Elżbiety II – królowej brytyjskiej. W tym roku też zlot zawita ponownie do Wrocławia.

By całkowicie ująć ramy naszej organizacji muszę wspomnieć o prowadzeniu kronik. Tego nauczył nas pan profesor, a mamy już trzy tomy i wspaniałą dla wielu z nas jest podróż do lat młodości, do wspomnień, do wspólnie przeżywanych radości.

Profesor bacznie obserwował nasze kariery zawodowe i wszelkie dokonania. Dzielnie kibicował osiągnięciom Janeczki Ochojskiej, która właśnie w tych latach po ukończeniu studiów – Wydziału Astronomii na Uniwersytecie M. Kopernika w Toruniu i po kilku latach pracy , po powrocie z leczenia z Francji zajęła się działalnością charytatywną.

W kronice mamy szereg zdjęć ze spotkania z profesorem, który przyjechał do Warszawy by wziąć udział w audycji TV pt. „Godzina szczerości z Janiną Ochojską”.

Szczególnie hucznie obchodziliśmy zloty jubileuszowe: średnio wypadające co pięć lat.

Takim spotkaniem był XX Zjazd w Lubrzy. Poza zwiedzaniem, miłym spotkaniem z licznie przybyłymi przyjaciółmi z LORO : byli m.in. dr Jędrzej Szarejko, pani Zuzanna Wierusz,

dr Szulc, dr Spiller, pan Genio Dziewa, z małżonkami, magistrowie z np. państwem Chęcińskimi etc. clou spotkania zlotowego był Wielki Bal Kapitański, oczywiście kapitanem był profesor Sobociński.

Podeszły wiek i ogólny stan zdrowia już nie pozwalały profesorowi na dalekie wyjazdy ale otwierał z nami zloty naszym „Krzywoustym..”- jak wspomniałem poprzez telefon komórkowy i oczekiwał na relacje.

– Tu zacytuję wpis jaki widnieje w kronice po zlocie w Sławie w 1996 r.:

” Kochani!

Z radością powitałem Waszych Przedstawicieli w moich progach: Elę i Andrzeja Medyńskich. Przez te trzy dni byłem duchem w Sławie, na cielesna obecność wśród Was nie pozwala niestety mój obecny stan. Może jeszcze kiedy spotkamy się znowu, byłoby to dla mnie wspaniałe przeżycie „jak za dawnych lat” . Cieszę się, że i tym razem zebrało się Was liczne grono, że wciąż przyjacielska więź trwa i, że odczuwacie potrzebę bycia razem.

Gratuluję udanego Zlotu, już dwudziestego drugiego! Moi Mili, toż to wkrótce Srebrne Wesele. Trzymajcie się więc i organizujcie dalsze Zloty „Grupy Opty” Tego Wam życzę, Wasz stary wychowawca Jan Sobociński. Świebodzin, 8 IX 1996 roku.”

Czyż dla takich wpisów nie warto organizować zlotowych spotkań, wart jest wszelki trud!

No i był z nami Pan Profesor na jubileuszowym XXV Zlocie w Łagowie w 1999 roku, życząc nam kolejnych 25 zlotów. Znów z wielką przyjemnością witaliśmy tak wielu Przyjaciół z LORO.

Gdy na 85-te Urodziny Pana Profesora w tajemnicy (oczywiście w uzgodnieniu z Danusią Sobocińską), nieoczekiwanie pojawiliśmy się sporą grupą w domu profesora łzy radości stanęły we wszystkich oczach. Po spotkaniu pozostał w naszej kronice wpis, który pozwolicie Państwo że przytoczę w całości, oby głos mój nie drgał za mocno ze wzruszenia:

Kochani, tzn. Andrzeju, Zbyszku, Elu, Marysiu, Mirko, Danko, Alinko, Zosiu, Piotrku!

Tak miłej i wzruszającej niespodzianki nie doświadczyłem chyba jeszcze w moim dość długim życiu. Mieszkacie przecież w tak odległych miejscowościach i to w dniu, w którym pogoda nie daje gwarancji, a jednak zebraliście się tu, by przypomnieć sobie dawne czasy, a mnie sprawić ogromna radość. Serdecznie Wam za to dziękuję! Jeśli Bóg zdecyduje, że ten „Zjazd” będzie ostatni, to pamięć o nim zachowam i po tamtej stronie. Wam życzę zdrowia, pomyślności, zawsze OPTYmizmu. Te życzenia dotyczą również tych, którzy wyrazili ochotę przyjazdu, a mianowicie : Janki Ochojskiej, Reginie Gillowej, Jacka Gąsiora, Leszka Paczkowskiego, Waldka Adamczaka, Joli Szadkowskiej, Wandzi M i Jacka T.J. Sobociński Świebodzin 19 lutego 2000 r.

Szczególnie brak nam było profesora podczas zlotu w Częstochowie w 2001 roku.

I wydarzenia Państwu doskonale znane, związane z obchodami 700- lecia miasta w roku 2002. Bardzo dziękujemy jeszcze raz władzom Miasta za uwzględnienie naszego wniosku i muszę przyznać dumni byliśmy, że to nasz pan profesor otrzymał od Państwa Tytuł Honorowego Obywatela Miasta Świebodzin. Liczne poparcie innych pt. organizacji i osób

prywatnych – mieszkańców grodu udowodniło jak wielką osobowością był pan profesor .

W naszej kronice znów wiekopomny wpis:

„1 czerwca 2002 r.

Dzień dzisiejszy zaliczam do najszczęśliwszych w moim długim życiu. Spotkał mnie zaszczyt, o jakim nawet myśleć nie mogłem. Nie to jest dla mnie najważniejsze, że rada miasta Świebodzin nadała mi tytuł honorowego obywatela, ale to, że wymusili to na niej moi dawni uczniowie, z których większość mieszka z dala od tego miasta. Do sumiennej pracy wdrażali mnie moi Rodzice, rozwijała te skłonności nawyki szkoła, zwłaszcza Państwowe Seminarium Nauczycielskie w Wymyślinie, mój ksiądz prefekt Jan Krystosiak.

Więc starałem się obrany zawód nauczyciela uprawiać nienagannie. Uczyłem, starałem się jakoś wpływać na kształtowanie charakterów, ostrożnie przeciwdziałałem ateizacji i sowietyzacji wychowanków. I nie rozpieszczałem ich, nie chciałem być dobrym wujkiem, nie oczekiwałem wdzięczności. Czasem nawet celowo im dokuczałem. Pamiętam, jak na wycieczkach nie tylko zmuszałem ich do notowania spostrzeżeń i wrażeń, ale zabraniałem zabierać aparaty radiowe lub kupować lody. A dziś ci dawni wychowankowie wysuwają moją kandydaturę do wyróżnień, pokonują setki kilometrów aby uczestniczyć w moim ważnym dniu. Patrzę na nich – może to ostatnie nasze spotkanie? – powstrzymuję łzy szczęścia. Myślę, że warto być nauczycielem. Przecież Ci uczniowie to obecnie mężowie, żony, rodzice dorastających dzieci, to dobrzy, mądrzy ludzie, którzy zajmują ważne stanowiska w społeczeństwie i dobrze się z nich wywiązują. A jednak pamiętają o swoim starym nauczycielu.

Bóg Wam za to zapłać. Jan Kazimierz Sobociński”

Jeszcze wspólnie przeżyliśmy wspaniałe trzy zloty. XXVIII w Bieszczadach, który trwał dziesięć dni i był właściwie formą włóczęgi, czy eskapady urlopowej. Profesor zadziwiał nas wspaniałą kondycją. Jeśli chodzi o śpiew, to nadal nikt nie potrafiłby dorównać panu profesorowi. Nie sposób opowiedzieć o wszystkich rozmowach, o wędrówkach, chwilach, które będziemy pamiętać do końca życia.

Podczas ustalania kolejnego spotkania, bardzo spodobała się panu profesorowi myśl zlotu w Krakowie. Chciał być z nami w Łagiewnikach, w nowej Bazylice Miłosierdzia Bożego.

I tak się ziściło, był z nami rok później w Krakowie, bawił się znakomicie na występie w Piwnicy Pod Baranami, zwiedzał miasto, razem uczestniczyliśmy w naszym nabożeństwie w świątyni. Znów był jak zawsze z nami.

Gdy zaplanowaliśmy spotkanie trzydziestolecia w Przełazach bardzo się ucieszył. Niezwykle był zadowolony z zaistnienia w Internecie, którego inicjacja oficjalnie odbyła się podczas XXX jubileuszowego Zlotu. Był otwarty na wszelkie nowości.

Zadziwił wszystkich gdy stanął do mazura i ruszył w tany podczas spotkania kominkowego

w altanie przełazkiego pałacu.

Jedyny raz nie dotrzymał słowa, obiecał być z nami na XXXI Zlocie w Licheniu. Odszedł wcześniej 28 listopada 2004 roku.

My wszyscy przybyliśmy by uczestniczyć w jego ostatniej ziemskiej wędrówce.

Ale póki się spotykamy wiemy, że jest z nami i cieszy się z każdego nawet najmniejszego osiągnięcia. Dziękujemy Ci Panie Profesorze.